Kornel Makuszyński


List z tamtego świata

  

ROZDZIAŁ DZIEWIĄTY
w którym rozpoczyna się poszukiwanie skrzydlatej duszy w pasłym ciele

    Dziurawiec oznajmił nazajutrz pannie Katarzynie w wielkiej tajemnicy, że pan Wojciech ciężko zachorował. Wprawdzie z wielkiej alteracji nie dopuścił go przed swoje oblicze, ale mu kucharz doniósł o złym stanie. Kucharz jest bardzo niespokojny, gdyż na obiad polecono mu zakatrupić tuczoną gęś, tymczasem dzisiejszego ranka pan Wojciech ułaskawił gęś, a kazał zarżnąć jedynie trzy mizerne kurczaki, więc tyle, co nic. Musi być przeto chory, i to nielekko.
    - Mówię to szanownej pani w wielkim sekrecie, gdyż on nie lubi, aby wiedziano, co jada chociaż w te dwa sucharki i tak nikt nie uwierzy. Pewnie się w nim wątroba poruszyła albo nerka się oberwała, czy ja wiem zresztą, co? Poczekajmy do obiadu, może wyzdrowieje.
    Ale co ze mną będzie, o tym boję się pomyśleć! Z całego serca dziękuję pani, że się pani za mną ujęła, ale mogę wylecieć z posady.
    - Nie wyleci pan! Jak pan tu długo siedzi?
    - Prawie trzydzieści lat, a zbliżam się dopiero do pięćdziesiątki.
    - Z tej czy z tamtej strony? - zaśmiała się panna Katarzyna.
    - Powiedzmy. że tkwię w środku - odrzekł zarumieniwszy się dobry Dziurawiec. Dlaczego pani o to pyta?
    - Ot, tak sobie… A co się stało z aptekarzem?
    - Ach. cała awantura! Uciekł, gdzie rycynus rośnie. Chciał wynająć konie w miasteczku, ale ludzie bali się z nim jechać. bo każdy myślał, że powiezie szaleńca. Pan aptekarz nie tylko, że się bezustannie śmiał, ale od czasu do czasu wykrzykiwał: „na zdrowie!”. Potem pogonił piechotą na stację kolejową.
    - Śmiał się i wołał: „na zdrowie”… - powtórzyła z głębokim namysłem panna Katarzyna. - Drogi panie, czy pan nie myśli, że aptekarz miał istotnie powód do śmiechu?
    - Skądże by? Dlaczego? Dostał wiele pieniędzy i może to go wyprowadziło z równowagi.
    Moim zdaniem powinien był płakać, bo jeśli się znajdzie majątek rejenta… Czy pani o tym wątpi?
    - Są chwile, że wątpię. Rozmyślałam o tym przez całą noc, ale rozmyślałam dlatego, że nie można było zmrużyć oka. Jakiś kundel wył przeraźliwie pod oknami…
    - Wiem! To ten czarny… Rozmiłował się w Maciusiu i odegnać go nie można. Ale co teraz zrobimy, szanowna pani?
    - Niech pan mówi do mnie: „panno Katarzyno”, bo zbyt szanowna nie jestem.
    - Jakże bym śmiał! Mam dla pani tyle uwielbienia…
    - Nie może być! - zaśmiała się „szanowna pani”. - Patrzcie, patrzcie! Nie wiem, za co mnie pan uwielbia, ale mi bardzo miło, że pan to mówi. Za to stoczę gwałtowną walkę z panem Mościrzeckim, aby pana nie śmiał skrzywdzić.
    Niech się pan nie gniewa. że zapytam: kim pan właściwie jest w tym domu?
    - Ja? Jestem wszystkim. Zawsze nogami pana Wojciecha, a czasem jego głową. Zawiaduję majątkiem, domem, lasem - czym kto chce.
    Pan Mościrzecki dobrze mi płaci, a ja jestem i wierny, i wdzięczny. Uskładałem sobie tyle, że mogłem kupić piękny domek w pobliskim miasteczku, a kiedy los sprawi, że będę musiał stąd odejść, wezmę dzierżawę. Postanowiłem jednak wytrwać choćby do śmierci pana Wojciecha, a on niech żyje jak najdłużej!
    - A kto będzie po nim dziedziczył?
    - Tego nikt nie wie, bo on nie napisze testamentu za żadne skarby. Nieraz już była o tym mowa ale nawet słuchać nie chciał. Powiada, że nie dla innych robił majątek. tylko dla siebie. Dlatego to. szanowna… szanowna panno Katarzyno. wszystko tu w takim zaniedbaniu i upadku.
    - Pan temu nie może przeszkodzić?
    - W żaden sposób. Pieniądze leżą w kasie i w bankach, a reszta pana Wojciecha nie obchodzi. Byle indyki były tłuste…
    - I nikomu nie pomaga? Nikomu nie zrobi nic dobrego?
    - Niestety! - z głębokim żalem mówił Dziurawiec. - O rodzonych krewnych. takich jak państwo, dotąd ani słyszał. A przecie gdybym ja miał jego pieniądze i gdybym ujrzał takiego cudownego chłopczynę jak Maciuś…
    O, mój Boże jedyny!
    - Zacny z pana człowiek, drogi panie… Jak panu na imię?
    - Adam.
    - Drogi panie Adamie… Zacny i dobry! zakończyła wzruszonym głosem.
    Wniebowzięty Dziurawiec spłonął ze szczęścia i zaczął całować jej ręce.
    - To pani jest dobra… To pani jest dobra…
    Jeszcze mi tego nikt…
    - Dość, dość! - śmiała się najmilszym śmiechem panna Katarzyna. - O, ktoś do pana!
    Wszedł stróż nocny, który był zarazem i dziennym odźwiernym przy bramie, bo w nocy spał, i podał Dziurawcowi depeszę.
    - Do mnie? - zdziwił się burgrabia.
    Rozerwał papier gorączkowo, przeczytał, osłupiał, potem podał depeszę pannie Katarzynie.
    - Niech pani czyta!
    „Pan Dziurawiec u Mościrzeckiego Przypłocie. Całemu towarzystwu wołam na zdrowie Alojzy Mościrzecki”.
    - Aptekarz… - szepnęła panna Katarzyna. - Co to ma znaczyć?
    - Nie wiem… Wyraźnie się natrząsa… Lepiej tego nikomu nie mówić.
    - Oczywiście, ale obawiam się, że ten piekielny aptekarz, znajdujący się w takim stanie ducha, otruje w swojej aptece kilkoro ludzi.
    Przychodzi mi jednak na myśl, że on na coś wpadł lub czegoś się domyśla. Zresztą Bóg z nim! Chodźmy do pana Mościrzeckiego!
    - I ja też? - z nagłym lękiem zapytał Dziurawiec.
    - Tak, We dwoje będzie nam raźniej.
    Podeszli ostrożnie do jaskini lwa i zaczęli nasłuchiwać.
    - Kicha! - szepnął Dziurawiec. - I to jak!
    - Słyszę… To są wystrzały… Ale, ale! Kto zabrał dokument, bo ja nie pamiętam?
    - Został na stole…
    - To ciekawe - mówiła jakby do siebie panna Katarzyna. - Dziwny to dokument. No, ale zapukajmy!
    - Kto tam, do stu diabłów? - ozwał się ryk.
    - Przyjaciele! - odkrzyknęła.
    - Nie ma mnie! Nie ma mnie! Umarłem!
    - Wieczne odpoczywanie… - zaśmiała się hucznie. - Nie słyszałam jednak nigdy, aby nieboszczyk tak zdrowo pokrzykiwał. Czy panu czego nie trzeba?
    - Trucizny mi trzeba! Co to panią obchodzi? Nie chcę widzieć ani pani. ani tego Judasza Dziurawca…
    - Słusznie. Pan Dziurawiec właśnie mi oznajmił, że opuszcza Przypłocie.
    Za drzwiami na chwilę ucichło, lecz zaraz potem ozwał się ryk:
    - Nie wolno mu! Niech mu pani powie, że mu nie wolno! Musi zostać… Nawarzył piwa i niech je wypije. Musi zostać!
    - Dobrze, powiem mu to, ale pan nie może siedzieć w samotności. Przyślę do pana panią Zofię.
    Pan Wojciech nie odpowiadał.
    - Pani Zofia umie pielęgnować chorych…
    Pan Wojciech nie odpowiadał.
    - Przyjdzie za godzinę…
    Pan Wojciech nie odpowiadał.
    - Do prędkiego zobaczenia!
    Pan Wojciech nie odpowiadał.
    - Może zemdlał? - szepnął Dziurawiec. Drzwi otwarte… Może by wejść?
    Panna Katarzyna ujęła lekko klamkę i poczęła uchylać drzwi.
    - Proszę zamknąć! - wrzasnął pan Wojciech. - Bo będę strzelał! Drzwi zamknięto i wszystko ucichło.
    - To przemiły człowiek! - zaśmiała się cicho panna Katarzyna. - Tylko go do rany przyłożyć, a zakażenie pewne. Głowa do góry, panie Adamie! Musi pan zostać, jak pan słyszał, a reszta jakoś się ułoży. Zdaje się, że pan Mościrzecki lubi krzyki i groźby, ale taki bardzo straszny to nie jest. Wczoraj przecie postąpił szlachetnie, kiedy nas przeprosił. Niech pan spojrzy! A temu co się stało? Stąpa jak za pogrzebem.
    Ralf Piegowaty wyglądał jak siedmiokrotne, stężone, zastarzałe nieszczęście. Wlókł się jak postny dzień, który się bardzo dłuży. Na obliczu miał tak gęstą chmurę smutku, że nie było widać nawet piegów. Przed nim szła żałość, a za nim rozpacz.
    - Ralfie! - zawołała zdumiona ciotka.
    Dryblas podniósł na nią udręczone spojrzenie.
    - Panna Janeczka wyjeżdża! - oznajmił głosem czarniejszym od piekielnej smoły.
    - Do Ameryki? - zapytała niewinnie.
    - Do jakiej Ameryki! Żeby tam… Wyjeżdża z ciocią Martą najpierw do Warszawy, potem na wieś do cioci.
    - To doskonale! A ty?
    - Ja? … Cóż ja? … Co ma jedno z drugim?
    Ja zostaję…
    - Ale po co?
    - Bo przyrzekłem tym dwóm małpoludom, co nie chcieli słuchać dobrej rady, że im pomogę szukać tego przeklętego skarbu. Mówiłem: sprzedawajcie i w nogi! Przecie ciocia sama słyszała. Chcieli milionów, mają teraz miliony.
    Proszę pana! Pani Cegłowska i panna Janina proszą o konie na piątą. Co im mam powiedzieć?
    - Niech im pan zechce łaskawie powiedzieć, że wyjazd ten napełnia mnie ogromnym smutkiem, ale cóż robić? Konie będą.
    - Woźnica nie będzie potrzebny. Ja sam je odwiozę. Ha!
    Ciocia Katarzyna ujęła go pod rękę i rzekła serdecznie:
    - Uspokój się, chłopcze, i nie wykrzywiaj tak oblicza, jak gdybyś połknął rozżarzony węgiel. Rozumiem, rozumiem… Czy pani Marta nie zaprosiła przypadkiem i ciebie?
    - Niestety nie! Słyszałem, jak zapraszała tych dwóch pawianów, ale mnie nie zaprosiła.
    - A ty byś pojechał?
    - Oh!
    - No, to pojedziesz. Moja w tym głowa.
    Szukajcie prędko tego skarbu, a potem sama cię zawiozę, bo taki jesteś oczadziały, że wpadniesz pod pociąg. Rozraduj gębę! Panie Adamie. kiedy obiad?
    - O pierwszej. - A ściszonym głosem dodał: - Kazałem ustrzelić koziołka. Tylko cicho, sza! Pan Mościrzecki nie byłby bardzo rad.
    - O, morderco! - rzekła z najmilszym uśmiechem, a Dziurawiec wyraźnie pokraśniał z wielkiego zadowolenia i tanecznym niemal krokiem pobiegł, aby wydać rozkazy na folwarku.
    Ciocia Kasia patrzyła za nim zamyślona.
    - To naprawdę dobry człowiek… - mówiła cicho. - Chodźmy, Ralfie! Gdzie są inni i co robią?
    - Panna Janka poszła z ciocią Martą do parku, pani Zofia uczy Maciusia, a dwa lemury siedzą bez ruchu, ale nie na gałęzi, jak im każe natura, lecz na dwóch połamanych stołkach, i martwią się. Nawet aptekarz był od nich mądrzejszy, nawet aptekarz!
    - A ty nie wierzysz już w ten skarb?
    - Nie wierzę w taki skarb, który uczciwym ludziom kręci w nosie. Odnoszę takie wrażenie, że rejent wypił zbyt wiele miodu z tym jakimś Żubrowskim. Zresztą niczego nie rozumiem.
    Skoro tylko wrócę ze stacji, trzeba będzie odbyć wspólną naradę.
    - Bez pana Mościrzeckiego nie można, a on nie chce nikogo widzieć.
    - To i skarbu nie zobaczy. Cioteczko. chodźmy do parku. Taki cudowny dzień!
    - Dobrze! Dobrze! Poszłabym, choćby nawet padał deszcz. Boże, jaka tu ruina! A jak mogłoby być ślicznie!
    Poszli zarosłymi ścieżkami, powikłanymi jak myśli zawodowego wariata, a w pewnym miejscu musieli wleźć w chaszcze, aby obejść patrzącą spode łba krowę, która stanęła na ścieżce. bardzo zadumana. Krowy mają też swoje ciężkie zmartwienia.
    - Aj! - zatroskał się Ralf. - Tyle tu bydła, a panna Janeczka ma czerwony sweter i czerwoną czapeczkę…
    - Za to tobie nic nie grozi, bo masz zielono w głowie. Widzę, że panna Janina przelazła przez dziurę w płocie, a pani Marta usiłuje uczynić to samo, ale nie może się zmieścić. Chodźmy im pomóc. Powiedz mi przedtem, miły Ralfie, czy nie będziesz musiał wkrótce wracać do Ameryki? Przyjechałeś przecie na krótko.
    - Może będę musiał - odrzekł ponuro - ale bardzo nie chcę. Wie ciocia co? Mam zamiar namówić moich staruszków, aby oni wrócili do Polski. Moja matka bardzo tęskni. Gdyby mi jednak kazano wracać natychmiast, to sobie umyślnie złamię nogę i zyskam na tym ze dwa miesiące.
    - Ratuj ciotkę Martę! - zawołała wesoło.
    Wspólnym wysiłkiem przepchnięto pulchną i czerwoną od wysiłku panią Cegłowską, która sama siebie zdumiała pytaniem:
    - Czy ja jestem taka gruba?
    - Bynajmniej - pocieszyła ją ciocia Kasia. - To otwór w płocie jest za mały.
    Ujęła ją serdecznie pod ramię i powiodła przez rżysko, po którym włóczyły się senne, rzadkie i srebrzyste mgły pogodnej i ciepłej jesieni. Dzień był uśmiechnięty tym uśmiechem, o którym się mówi, że „jest kwiatem smutku”. Łagodna słodycz napełniła kryształowy puchar dnia. Na niebie nie było ani jednej chmurki.
    Przed nimi szli powoli oboje młodzi, spoglądając od czasu do czasu na siebie nieśmiało, on z góry, ona z dołu, on szary jak wróbel, ona czerwona jak gil.
    - Zdaje się - rzekła cicho panna Katarzyna - że chłopak ugrzązł po uszy.
    - Dlaczego? - zdziwiła się ciocia Marta. I dlaczego po uszy?
    - Bo młody… Szkoda, że za młody. Dobre i poczciwe chłopaczysko! Czy pani zaprosiła panienkę do siebie?
    - A czy nie powinnam była jej zaprosić?
    - Doskonale pani zrobiła, doskonale! Będzie wam wesoło, a skoro Jan i Józef przyjadą…
    - Dlaczego tylko Jan i Józef? A pani nie przyjedzie? A Ralf nie przyjedzie? Dlaczego?
    - Bo nas pani nie zaprosiła…
    - Ja was nie zaprosiłam? Czy to może być?
    - Z pewnością!
    - Czy ja straciłam głowę?
    - Więc możemy panią odwiedzić z Ralfem? - ciocia Kasia też zaczęła pytać.
    Dobra pani Marta objęła ją serdecznie i ucałowała.
    - Czy mi się to nie należy? A dlaczego my mówimy sobie „pani”? Czy to ładnie, Katarzyno?
    - To bardzo brzydko! Hop, hop, Ralfie! krzyknęła tak rozgłośnie, że szperająca po rżysku gromada wróbli poderwała się w spłoszonym przerażeniu.
    Tyczka chmielowa odwróciła się niechętnie i wrosła w ziemię.
    - Ciocia Marta zaprosiła i mnie, i ciebie!
    A prawie równocześnie pani Marta pisnęła:
   - Czyś ty oszalał, chłopcze? Puścisz mnie czy nie? Czy to takie wielkie szczęście, że mnie odwiedzisz? Czy chcesz mi połamać żebra?
    - Puść ciotkę, dziki człowieku! - wołała śmiejąc się panna Katarzyna… - On by wszystkich udusił, nie wyłączając Janeczki… Z wielkiej miłości, oczywiście!
    Nadobna twarzyczka panienki przybrała barwę jej czerwonego okrycia.
    Ciocia Marta pojęła dopiero w tej chwili, co to znaczy „ugrzęznąć po uszy”, więc się mile uśmiechnęła i zapytała:
    - Czy konie będą?
    - Będą! - radośnie gadał nagle odmieniony Ralf. - Uprzedzam jednak, że panie przejadą po trupie.
    - Boże, czy słyszysz? Dlaczego mamy przejechać po trupie?
    - Bo pan Dziurawiec położy się w poprzek drogi, aby pań stąd nie wypuścić! Prawda, ciociu Kasiu?
    - Nieprawda, ale przekonałam się, że to dobra dusza. Nie drwij z niego, Ralfie, bo ten człowiek nie ma tu lekkiego życia. Bardzo lubię pana Dziurawca! Ale wracajmy, bo muszę się rozmówić z Zosią, aby próbowała wtargnąć do legowiska lwa, któremu na imię Wojciech. Może się jej uda, bo mnie chciał zastrzelić.
    - Czyż to możliwe? - zapytała z przerażeniem pani Marta.
    - Bynajmniej. Na mnie trzeba by armaty, której nie ma, a z dubeltówki nic nie zrobi.
    - Czy ja muszę się z nim pożegnać?
    - Wypadałoby, ale skoro się nie da, to powiedz mu kilka słów spoza drzwi. A gdzież to się podział Ralf z panienką? Myśmy się zagadały, a oni już pod lasem… Marto luba, czy chciałabyś mieć dziewiętnaście lat?
    - Czy ja wiem? Czy ja wiem? A ty?
    - Dziewiętnaście to może nie, ale choćby tak ze trzydzieści… - westchnęła ciocia Kasia. - Smutno jest człowiekowi samemu na ziemi… Wracajmy, wracajmy!
    W domu zastały senną i zakurzoną ciszę. Pan Wojciech zaprzestał ryków i gróźb, a pani Zofia rozprawiała z Maciusiem w swoim pokoju.
    U nóg chłopczyka leżał czarny, sympatyczny kundel, który sprytnie znalazł drogę przez zakamarki.
    Pani Zofia, powiadomiona o tym, że trzeba będzie ratować pana Wojciecha nawet wbrew jego woli, wzdrygnęła się w pierwszej chwili, lecz natychmiast uśmiechnęła się pogodnie. - Czy mam mu dawać jakie lekarstwa?
    - Ten człowiek nie uznaje ani lekarza, ani lekarstw. Zdaje się, że najwięcej to by mu pomogła sarnina. którą my dzisiaj zjemy. Nic mu zapewne nie jest, tylko że je zbyt dużo, więc go trzeba będzie odchudzić. Jest to niebezpieczne zadanie, bo w tej chwili znajduje się w złym sosie. Dokonała go wczorajsza sprawa. Może go się uda ułagodzić, skoro go zapewnisz, że ja i chłopcy będziemy szukać tego przeklętego skarbu.
    - Dobrze! Kiedy mam się do niego udać?
    - Kiedy zechcesz… I nie bój się, bo ja będę za drzwiami.
    - Wcale się nie boję. Uciec zawsze można.
    Nie potrzeba było jednakże uciekać. Pan Wojciech, jak gdyby do cna poranną wyczerpany furią, osłabnął i niespodzianie złagodniał. Nie umyty i nie ogolony, gdyż do tej pory nikt nie miał do niego dostępu - prócz kucharza, co mu przyniósł śniadanie - siedział w fotelu, nastroszony jak puchacz, i pławił się w gęstym milczeniu. Ciocia Katarzyna ostatnie od niego wyłudziła pioruny. jak ostatnie pociski artylerii wroga, więc był jakoby bezbronny. Można już było zbliżyć się do niego bez wielkiej obawy, lecz w pani Zofii tłukło się serce, kiedy wprzód lekko zapukawszy do drzwi, a nie usłyszawszy żadnej odpowiedzi - ośmieliła się wejść.
    - Dzień dobry panu! - powiedziała cicho.
    On podniósł ciężkie powieki i spojrzał spode łba. Nie odpowiedział wprawdzie ludzką mową, ale jednak coś zamruczał mową niedźwiedzią.
    Pani Zofia nabrała i odwagi, i otuchy. Poczuła odrobinę współczucia dla tego bezbronnego starca, który nieroztropnie wszystko czynił, aby spędzić życie w złej samotności. Pływające w tłuszczu samolubstwo, oto był cały i jedyny zysk długiego żywota. „Nie jest to może człowiek zły - myślała - lecz z wszelką pewnością nierozumnie nieszczęśliwy.” Zbliżyła się do niego i tkliwym odruchem położyła rękę na grzbiecie jego ręki, leżącej na poręczy fotela. Pan Mościrzecki drgnął i w pierwszej chwili chciał krzyknąć i cofnąć rękę. Nie uczynił tego. Spojrzał na nią z bezbrzeżnym zdumieniem i jakby przerażony.
    Ona zaczęła mówić głosem łagodnym i pełnym serdecznej troski:
    - Słyszałam, że pan jest chory. Niech się pan nie gniewa, że zakłóciłam pański spokój, ale nie można przecie pozostawić pana w takiej samotności. Drogi panie! Niech pan powie, czy mogę panu pomóc? Proszę mi wierzyć, że wszyscy radzi by uczynić to samo.
    Pan Wojciech zaczął szybciej oddychać, ale milczał.
    - …Spotkał pana zawód, taki zresztą jak nas wszystkich. Czy warto jednak przejmować się tym aż tak bardzo? Czy nie szkoda serca, czy nie szkoda zdrowia? Niech się pan uśmiechnie i powie sobie, że są na świecie rzeczy cenniejsze niż…
    Chciała powiedzieć: „niż pieniądze”, lecz wydało się jej, że to słowo będzie zgrzytem.
    - …niż jakieś tam zawiłe i zagadkowe sprawy - dokończyła. - Zresztą i na nie przyjdzie czas. Będziemy wszyscy szukali, aż znajdziemy, wprzódy jednak musi pan być zdrowy i mieć jasny umysł. Przyznaję, że mnie przysłała panna Katarzyna, ale tylko dlatego, że jej nie chciał pan wpuścić. Szkoda, że pan od nas tak stroni…
    Przecie nikt nie chce pańskiej krzywdy… Ja właśnie pragnę skorzystać ze sposobności i powiedzieć panu, że to, co mi pan…
    - Proszę o tym nie mówić! - To już skończone. Ja wiem, że pani… Mniejsza o to! Gdzie jest Maciuś? - zapytał niespodziewanie ku jej zdumieniu.
    - Bawi się z psem, który do niego przylgnął i ani na krok go nie odstępuje - odpowiedziała z uśmiechem.
    - Bawi się z psem… - powtórzył chmurnym głosem, a po chwili wybuchnął: - Do mnie nie przywiązał się nawet pies.
    Na jej twarzy pojawił się nagły rumieniec.
    - A czy pan - mówiła z bohaterską odwagą - starał się o to? Niech się pan nie gniewa, ale to prawda. Czemu pan jest taki sam? Czemu pan nie pozyska jakiegoś serca, jakiejś przyjaznej duszy? Czy pan myśli, że można długo wytrzymać w lodowni, a czym jest pańskie życie?
    Sam się pan skazał na więzienie, sam pan wzniósł dokoła siebie kamienne mury.
    - I co jeszcze? Proszę, niech pani mówi! mruknął urągliwie.
    - Nie potrzeba więcej! O tym tylko wiem, co sama zdołałam dostrzec. To nie jest życie, drogi panie! Tak żyje tylko małż… Tak żyje tylko ślimak… Czy pan szukał kiedy jakiego serca?
    - A gdzież je miałem znaleźć? - odrzekł gwałtownie.
    - Serce można znaleźć wszędzie - mówiła pani Zofia niemal uroczyście. - Serca ludzkie kwitną jak bezpańskie kwiaty na łąkach. Miłość ludzka unosi się w powietrzu. Przyjaźń prosi słodkim głosem, aby ją wziąć i przycisnąć do piersi. Musi jednak to być zamiana uczciwa: serce za serce, miłość za miłość, przyjaźń za przyjaźń. Odrobina przyjażni bardziej wypełniłaby panu życie niż interesy, zawiłe sprawy albo haniebne targi. ale nie kupi pan jej za cały nawet swój majątek. Miał pan kiedy w życiu przyjaciela?
    Mościrzecki milczał chmurnie.
    - Przyjaciela, który pana pocieszył w smutku, podtrzymał w niedoli albo pomieszał razem z panem łzy w chwili nieszczęsnej? Czemu pan nie odpowiada?
    Znowu zaległa cisza. Słychać było podniecony oddech pani Zofii, która patrzyła na niego ze współczuciem i rozżaleniem. Zaczęła mówić łagodniej:
    - Zjawiliśmy się w pańskim domu, zwołani mętnym i niejasnym wołaniem zza grobu. I cóż się stało? Zamiast się poznać i nawzajem do siebie uśmiechnąć, zamiast się ucieszyć, że przypadek nas zbliżył, zamiast te spadkowe sprawy na jakiś czas odsunąć i rozwikłać je w radosnej atmosferze i wśród wzajemnej życzliwości, zaczęliśmy z miejsca targi. Niech się pan nie gniewa, skoro powiem. że były to targi i brzydkie, i niesmaczne. Nic, tylko pieniądze i pieniądze! Tysiące i tysiące! A jeden pański uśmiech byłby więcej wart niż te wszystkie tysiące. Niech pan mi wybaczy jedno wyznanie… Od tej ponurej chwili nie dotknęłam pańskich pieniędzy. Leżą na stole jak niepotrzebne papiery. Sprawiły mi przykrość, chociaż zdaję sobie z tego sprawę, że może to jedyny ratunek dla mojego synka. O ileż byłoby mi milej, gdyby te przeklęte pieniądze dane były z radością i z uśmiechem! Nie gniewa się pan na mnie?
    - Nie! - odrzekł cicho. - Niech pani mówi, co się pani podoba. Dotąd nikt mi tego nie powiedział.
    - Przyjaciel byłby to uczynił, ale pan nie miał przyjaciela. Przepraszam, że ja się ośmieliłam… Ach, niech pan spojrzy przez okno: co za dzień! Jak piękny jest świat, jak cudownie piękny! Niech się pan każe zawieźć na słońce. Niech pan pozwoli, a ja pana zawiozę. Czy można?
    Pan Wojciech namyślał się przez chwilę.
    - Dziękuję pani, ale jestem w takim stanie… Niech mi pani przyśle służącego. Aha! Jeszcze jedno… Jeśli pani spotka gdzie Dziurawca, proszę mu powiedzieć, żeby mi się przez dzień dzisiejszy nie pokazywał na oczy. Może jutro…
    Dam znać.
    - A panna Katarzyna? - zapytała z uśmiechem.
    - Panna Katarzyna. jeśli się zechce ze mną zobaczyć, wywali dębowe drzwi, a mnie razem z wózkiem wyniesie na plecach. Czy pani wie, że ja się boję tej kobiety?
    - Źle pan robi. To wielkie serce, to nadzwyczajna dusza! Uprzedzam pana, że postanowiła zrobić wielkie porządki w pańskim domu i zaprowadzić w nim trochę ładu…
    - Nie mówiłem? - krzyknął pan Wojciech.
    - I cóż pan na to?
    - A niechże robi, co się jej żywnie podoba.
    Co mnie to obchodzi? Mnie wystarczy mój pokój. Nic się więcej nie zdarzyło w moim własnym domu?
    - Nic szczególnego. Pan aptekarz wyjechał wczoraj, a dzisiaj wyjeżdża pani Marta z panną Janiną.
    - Ale pani zostanie? - zapytał szybko.
    - Jeśli pan pozwoli, to z przyjemnością. Ja odpoczywam, a Maciuś ma rozrywkę. Panna Katarzyna i trzej młodzieńcy będą szukać skarbu, oczywiście w porozumieniu z panem. Jeszcze jedno… Czy obie wyjeżdżające panie mogą pana pożegnać?
    - Wolałbym, żeby nie - odrzekł z zakłopotaniem. - Po tym wszystkim… Niech je pani najuprzejmiej pożegna w moim imieniu. a ten przeklęty Dziurawiec niech się wszystkim zajmie. Już pani odchodzi? Czy ja… czy ja mogę ucałować pani ręce?
    Pani Zofia z uradowanym zdumieniem podała mu rękę, którą ucałował niemal nabożnie.
    - Idę po służącego! - zaśmiała się wesoło, odchodząc. - Co pan będzie jadł na obiad?
    - Jakiś tam drobiazg…
    - Bo my podobno sarninę! - oznajmiła z dziecinną dumą.
    - Nie może być! - zawołał niemal przerażony. - Jak? Skąd? To znaczy… nic, nic!
    Bardzo dobrze… Prawda, prawda, sarninę. Bardzo się cieszę, że ten diabelski Dziurawiec wpadł na dobry pomysł… Dziękuję pani, dziękuję!
    Pani Zofia uśmiechnęła się do niego raz jeszcze ode drzwi i szybkim krokiem udała się na poszukiwanie generała, vulgo panny Katarzyny, aby jej zdać sprawę, pochwalić się własnym bohaterstwem. Była przejęta i mocno wzruszona. Wróciła żywa ze smoczej jamy, nagadawszy smokowi mnóstwo niemiłych rzeczy. A smok ją całował po rękach! Przestała go się obawiać, poczuła nawet jakby wdzięczność za to, że zapytał o Maciusia. Mocno się zdziwi panna Katarzyna!
    Zdziwiła się istotnie, nie spodziewała się bowiem, żeby w tym opasłym ciele mieszkała jakaś dusza. Uśmiechnęła się, usłyszawszy, jakiego mniemania jest pan Wojciech o niej i że niezbyt głośno ryczał na wieść o zapowiadanym robieniu porządków.
    - Doskonale! Nie pozna własnego domu.
    Nic więcej nie mówił?
    - Ach, prawda… Nie mogę zrozumieć, czemu go tak wzruszyło, kiedy mu powiedziałam, zresztą wesoło, że będziemy mieli na obiad sarninę. Począł mówić nieporządnie ni to, ni owo…
    Nie mogę niczego pojąć!
    Panna Katarzyna roześmiała się tak hucznie, jakby się jej wydarzyła najzabawniejsza awantura w życiu.
    - Oczywiście, oczywiście, drogi panie! mówiła wciąż się śmiejąc ciocia Kasia. - Wie pan, co się stało? Pan Wojciech dowiedział się przypadkiem, że pan kazał na naszą cześć zgładzić w lesie koziołka.
    - Nie może być! Otóż i nowy ambaras.
    - Żaden ambaras! Niech pan prędko zawiadomi kucharza, aby najlepszy kęsek podał na obiad panu Mościrzeckiemu. Czy ten kucharz to roztropny człowiek?
    - Nawet bardzo, ale tylko wtedy, kiedy jest pijany, a nigdy nie jest naprawdę trzeźwy.
    Upił się potężnie przed trzydziestu laty i dotąd nie wytrzeźwiał, bo wciąż dolewa. A co ma teraz zrobić?
    - Niech zełże na własny rachunek, że to nie był wasz kozioł, ale taki, co przywędrował z lasu sąsiada. Ręczę panu, że pan Mościrzecki chętnie uwierzy!
    - Może być, może być… - jąkał zafrasowany Dziurawiec. - Będzie mnie to kosztowało flaszkę wódki. bo kucharz nie zechce taniej obciążać sumienia. To straszliwy opryszek! Nigdy nie miał odwagi zjeść tego, co sam zgotował, ale zawsze wypije to, czego nie gotował. Biegnę, biegnę czym prędzej!
    - Co to wszystko znaczy? - zapytała po jego odejściu pani Zofia.
    - To straszliwie zawikłana sprawa! Tak niemal, jak historia ze skarbem. Dawno mi nie było tak wesoło! Bo, uważasz. ta sarnina jest wielką tajemnicą pana Dziurawca. a ty go, o niczym nie wiedząc. zdradziłaś. Ja go teraz muszę ratować. Przy obiedzie się dowiemy, jaki się z tego zrobił bigos.
    Całe towarzystwo powiadomione o pana Dziurawcowej zbrodni oczekiwało z niecierpliwością jego pojawienia się. A on się zjawił promieniście uśmiechnięty! Szeptem straszliwego spiskowca oznajmił wspólnikom krwawej tajemnicy, że pan Mościrzecki przyjął sarnie łgarstwo do wiadomości nie tylko z zadowoleniem, ale nawet z żywą uciechą. „Skoro to nie nasze, wszystko w porządku!” - tak powiedział. Skąd pani jednak, szanowna panno Katarzyno, mogła to wszystko tak wybornie przewidzieć?
    - Jak to: skąd? Znam przecie pana Mościrzeckiego nie od dzisiaj, tylko od wczoraj! Ale, czy zostały i dla nas jakie kości? Tam. gdzie przegoni Tatar, nie porośnie trawa, a tam, gdzie ucztował pan Mościrzecki… Proszę mi podać ramię, panie Adamie, bo idziemy na obiad! Ale nie z tej strony prowadzi się damę!
    Wesoły nastrój cioci Kasi udzielił się wszystkim. Nawet Maciuś śmiał się szczęśliwie. gdy mu jego nowy przyjaciel, czarny kundel, wyrywał z ręki jedzenie. Nawet smętni bratowie, Jan i Józef, uśmiechali się blado, chociaż ich ciężkie trapiły myśli. Ciocia Kasia wydała rozkaz dzienny, że nie należy pogody prześlicznego dnia oczerniać rozprawianiem na temat rejenta i jego skarbu. Po wczorajszej burzy należał się wszystkim radosny odpoczynek. Przyjdzie czas i na te mroczne sprawy.
    Zdawało się, że poweselała i ta ciemna sala z katafalkiem stołu w środku. Nie dziw przeto, że Dziurawiec, któremu kamień sarny spadł z serca, rozwinął niebywałe towarzyskie talenty i gotów był nawet odtańczyć jakiś zawrotnie dziki taniec, gdyby go tylko o to poproszono, że jednak nikomu to do głowy nie przyszło, więc tokował i zawijał dowcipasy, weselił się i ucztował! Wszyscy patrzyli na niego z miłym zdziwieniem, on zaś patrzył na wszystkich - równocześnie. Najwyraźniej jednak oddał się na usługi „szanownej pannie Katarzynie”, chociaż jędynie w obłąkanym śnie mógł uchodzić za pazia królowej. Quantum mutatus ab illo! Dzisiejszy Dziurawiec, zetknąwszy się z ludźmi pogodnymi, odrodził się i wywrócił na nice. Obrotny minister opryskliwego władcy tak się napełnił pogodą, jak szklanica złotym winem, i promieniał. Tak był rad, że wszelkiej zbywszy trwogi przed swoim tyranem, byłby się w tej chwili ważył nie tylko na zakatrupienie koziołka, lecz - gdyby pan Mościrzecki hodował słonie - ubiłby i słonia na jedno słowo panny Katarzyny!
    W pewnej chwili szepnął coś do nie domytego ucha niewolnika, usługującego przy stole, i wręczył mu klucz takich rozmiarów, że gdyby święty Piotr zgubił klucz od wrót niebieskich, zakrzyknąłby tylko z góry: „Hej tam, panie Dziurawiec! Pożycz mi pan swego klucza!” Pachołek na jeden moment zdębiał, po czym szybko wybiegł, aby powrócić z miną triumfalną.
    Niósł dwie butelki, sędziwe, brodate, mocno zgrzybiałe.
    - Oho! - zakrzyknął Ralf.
    Dwaj bracia rozdęli chrapy jak rumaki, gdy poczują wodę na pustyni.
    - Czy my będziemy pili? - zapytała zdumiona pani Marta.
    - Tak, pani dobrodziejko! - uradował się niebotycznie Dziurawiec. - Musimy wypić za szczęśliwą podróż pani i tej uroczej panienki.
    - Ach, to może i pan mnie kiedy odwiedzi?
    - Jeżeli tylko zatęsknię za rajem, uczynię to niewątpliwie. Panie Ralfie! Niech pan otwiera butelkę, tylko ostrożnie! To stary miód, starszy nawet od pana Mościrzeckiego. Wypijemy i jego zdrowie, bo mu się to za taki miód należy.
    - Nie boi się pan? - zapytała ostrzegawczym szeptem panna Katarzyna.
    - Z panią i diabła się nie boję! Zresztą do pewnych granic mam prawo rozporządzania piwnicą w wyjątkowych okolicznościach. gdyby tu niespodzianie przyjechał albo biskup. albo wojewoda. Ponieważ ani biskup, ani wojewoda nigdy się w tym domu nie pojawią, więc korzystam z miłej okazji. A zresztą, co mi tam! Gdyby mi pan Mościrzecki kazał zapłacić za te dwie mizerne butelczyny. to ja ostatnią koszulę…
    Dziurawiec się rozczulił.
    - …ja bym dla pani, szanowna panno Katarzyno… ja bym… O, panie Ralfie! Otworzył pan? Niech pan naleje z łaski swojej! Ha! Co się panu stało?
    Ralf czynił dziwaczne jakieś sztuki. Nalał połowę szklanki, ujął ją w ręce, spojrzał pod światło. potem powąchał. potem skosztował i potem ogłosił z łajdackim spokojem:
    - To czysta woda. panie Dziurawiec!
    - Nie może być! Pan żartuje… Woda?
    Zerwał się z krzesła i pochwycił szklankę.
    - Jak mi Bóg miły, woda! Prędko, prędko…
    Niech pan otworzy drugą butelkę!
    - Też woda! - oznajmił Ralf. - Ale poczekajmy, może się stanie cud i woda zamieni się w miód.
    - To straszne, to straszne! - biadał nieszczęsny Dziurawiec. - Bardzo wszystkich przepraszam, ale przysięgam, że nic nie wiedziałem o tym okropnym szachrajstwie.
    - Po co się pan tłumaczy? - pocieszała go ciocia Kasia, widząc jego rozpacz.
    - Ale kto nalał do butelek wody? - pytał sam siebie.
    - Pewnie ten, co wypił miód - odrzekł Ralf roztropnie.
    Dziurawiec usiadł, zmiażdżony. Nachylił się ku pannie Katarzynie i rzekł chmurnie:
    - To pan Mościrzecki uczynił tę sztukę. To on wypił miód, a ja najadłem się wstydu. Ale po co nalał wody?
    - Może przewidział, że nas pan zechce ugościć. Niech pan dziękuje Bogu, że nie nalał trucizny. Ech, co tam! Woda jest szlachetnym napojem. Wesoło, panie Adamie!
    - Mnie jest bardzo smutno… Teraz rozumiem, dlaczego oddał mi klucz od piwnicy, z którym nie rozstawał się nigdy. Dał mi wtedy, kiedy w piwnicy była tylko woda i kiedy resztę szlachetnych napojów kazał przynieść do schowka obok swego pokoju.
    - Dawno to było?
    - Dawno, kiedy jeszcze mógł chodzić. Pewnie mu się zdawało, że uczynił dobry żart.
    Bardzo mi przykro, bardzo mi przykro!…
    Panna Katarzyna nie dopuściła jednakże do tego, by pan Mościrzecki im urągał, chociaż sam o tym nie wiedział. Jak on wody do omszałych butelek, tak ona dolała otuchy do omszałego serca pana Adama i rozweseliła wszystkich zapowiedzią, co to ona uczyni w tym domu. Jedna tylko pani Marta słuchała z trwogą, słusznie rozumując, że skoro ciocię Kasię ogarnie zapał oczyszczania wszystkich domów, w których przebywa, to i jej dom też to czeka. Prędko jednak odeszło ją to zmartwienie, gdyż trzeba było się żegnać. Wkrótce pojawiły się przed domem końskie widma, pochyliły zamyślone łby ku matce ziemi i cierpliwie czekały. Ciocia Kasia podjęła się obowiązku pożegnania gospodarza przy sprzyjających okolicznościach, a Dziurawiec, zniknąwszy na czas krótki, powrócił z naręczem jesiennych, bladych kwiatków, które wręczył odjeżdżającym paniom z niskimi ukłonami wedle starej mody. Rzucono się sobie w objęcia, zamieniano uściski i uśmiechy, wedle zwyczaju bardzo łzawe i żałośliwe, przypominano obietnice, zaczęto całować się da capo.
    Ralf wygramolił się na kozioł kałamaszki, a Dziurawiec pomagał damom przy wsiadaniu. Konie podniosły wprawdzie łby i obejrzały się poza siebie, jak gdyby pragnąc stwierdzić obciążenie wózka, lecz nie chciały ruszyć mimo tkliwej namowy Ralfa. Dopiero ciocia Kasia zakrzyknęła tak gromko, że jasnokościste chabety przeraziwszy się poderwały skrzypiący wózek.
    Pan Mościrzecki patrzył na ten wyjazd przez okno spojrzeniem chmurnym: oto go bezpowrotnie opuszczało na jego własnym wózku jego własne dwadzieścia tysięcy. I za co? Za mętne, bogdaj że deliryczne obietnice szalonego rejenta. Wprawdzie ta miła pani Zofia próbowała w niego wmówić, że istnieją na świecie piękniejsze rzeczy niż pieniądze, ale niech jej się uda żyć bez pieniędzy! Zapewne, są tacy, co umieją dokazać tej sztuki, są to jednak łapserdacy i farmazony, co albo piszą niepotrzebne nikomu książki, albo malują niepotrzebne obrazy. Ot, gada miła pani, aby gadać… I komuż to mówi? Jemu? Wprawdzie i ona chciała oddać pieniądze czego on nie jest w stanie pojąć, ale diabła zjedzą wszyscy razem, nim go spostponują. Chcieli go zawstydzić - oczywiście! - ale im się nie udało. Stać go na to, by okazać gest! W jakiś sposób odbije sobie wielką stratę, jutro czy pojutrze, wszystko jedno. Z bernardynami wiedzie proces o kawał ziemi i o młody las, a jeżeli go wygra, co się niebawem rozstrzygnie, więcej na tym zarobi, niż wczoraj utracił.
    Przerwał rozmyślania, gdyż go coś nadzwyczajnie nagle zajęło. Patrzył ze zdumieniem przez okno: oto po siedemkroć przeklęty Dziurawiec stąpa obok panny Katarzyny, powracając od wjazdowej bramy. Nie, nie stąpa! Diabelski Dziurawiec pląsa! W jednej ręce trzyma kapelusz, jak gdyby towarzyszył hiszpańskiej królowej, a w drugiej pęk nasturcji. Zwariował chłop, po prostu zwariował! Rozprawia o czymś żywo, przewraca oczami, jakby się dławił rybią ością, a ona się uśmiecha.
    „Ani chybi! - pomyślał. - Ten człowiek jest opętany. A ta straszna baba coś mu tłumaczy…
    Panna Katarzyna przystanęła nad sadzawką i o czymś długo mówiła, a Dziurawiec kiwał głową na znak, że rozumie.
    - Co oni knują? - mruczał pan Wojciech. - To piekielna spółka! Co oni knują?
    Patrzcie, patrzcie! Dał jej kwiaty, a ona je wzięła…
    Przetarł z niedowierzaniem oczy, zamknął je i znowu otworzył: jeszcze stoją nad wodą. Panna Katarzyna oderwała kilka kwietnych płatków i rzuciła je na wodę, jak gdyby chciała nimi nakarmić nie istniejącego karpia.
    - Myślałby kto, że to podlotek! - zaśmiał się cierpko. - A Herod przy niej nie umiałby doliczyć do trzech. Ten stary koń znowu do niej oczami zawraca. Gotów jeszcze wskoczyć do sadzawki, jak mi Bóg miły!
    Dziurawiec jednak wcale nie myślał się topić, widać bowiem było wyraźnie, że jest rozradowany i bardzo czymś przejęty. Gadał obficie i ustami, i prawą ręką, którą często wyciągał w stronę czystego nieba. Obeszli wreszcie sadzawkę i zniknęli za zakrętem.
    Mościrzecki głęboko się zamyślił:
    - Poczekajmy, poczekajmy… Obiecała, że będzie szukać skarbu… I ona, i te dryblasy…
    Dobrze, niech szuka! Jeśli ten skarb jest w piekle, to i tam go odnajdzie, bo jej nie nastraszą wszyscy diabli. Wtedy zobaczymy, kto się będzie śmiał: czy panna Mościrzecka, czy pan Mościrzecki!? Myślę, że pan Mościrzecki. Ale jak się będzie śmiał! A teraz spokojnie, tylko spokojnie… Szkoda, że pani Zofia nie posiada sprytu tej piekielnicy! Słodkie to jakieś stworzenie, a kazania gada jak ksiądz. Niech tu siedzi jak najdłużej, ale z panną Katarzyną pożegnamy się w odpowiednim czasie bez czułości i bez łez.
    Tak go uradowała myśl o tym pożegnaniu, że się niemal uśmiechnął, w czym jednak nie posiadał zbytniej wprawy. Dzwonkiem wywołał z jakiegoś kąta swego famulusa.
    - Idź do kucharza i powiedz mu, że jestem głodny!
    - Przecie pan niedawno…
    - Kto cię o to pytał? Twój brzuch czy mój?
    Ponieważ nie można było zaprzeczyć, że pan Mościrzecki lepiej niż kto inny znał zwyczaje swego brzucha, famulus poszedł spełnić żarłoczne polecenie. Pan Wojciech był poruszony, a w takich wypadkach zawsze koił serce, napełniając żołądek, tym chętniej, że już trzy godziny minęły od obiadu. Jadł zresztą z nudów jak ludzie w pociągu, a on na swoim wózku zawsze jak gdyby znajdował się w pociągu.
    Cały dom ścichnął, nie było słychać żadnych głosów. Dopiero po jakiejś godzinie zaturkotała kałamaszka, popychająca końskie szkielety, które się wlokły z rezygnacją, zachęcane przez dobrego Ralfa cmokaniem i pełną słodyczy namową. Zaprzęg był karawaniarsko smutny i automedon był smutny. Dawno już powiedział Szekspir: „Kochanek śpieszy do lubej wesoły jak student ze szkół, od niej - jak do szkoły!” A Ralf wracał do szkoły. Rozdarł sobie łagodne serce w chwili pożegnania na kolejowej stacyjce, a ponieważ panna Janeczka, chociaż niebywale biegła we władaniu igłą, nie mogła go zeszyć na oczach wszystkich obecnych, więc go to serce udręczone bardzo bolało. Jest to uczucie złożone, bo i bolesne, a zarazem nad wyraz przyjemne, zresztą dobrze znane Amerykanom. którym dentyści wyrywają zęby, ukoiwszy ich wprzódy gazem rozweselającym. Pacjent chciałby zawyć i śmieje się równocześnie. przyroda zna od dawna tę sztukę: wierci korkociągiem miłości w młodocianym sercu i równocześnie rozwesela je błogą i niebieską nadzieją. Dlatego Ralf czuł się w tej chwili na koźle wózka jak na fotelu dentysty w rodzinnym mieście Detroit.
    Konie dowlokły się do stajni, a on ciężkim krokiem dowlókł się do domu.
    Przywitali go zasmuceni bracia.
    - Panie odjechały? - zapytał Jan.
    - A co innego mogły zrobić? - bąknął Ralf.
    - To dobrze… - mruknął Józef ni w pięć, ni w dziewięć.
    - Czemuż to ma być dobrze? - oburzył się Ralf.
    - Bo będzie spokojniej. Coś ty się zrobił taki nerwowy? Mamy przed sobą nie lada robotę, więc lepiej będzie, jeśli nas będzie mniej. Drogi Ralfie! Czy nie moglibyśmy teraz na ten temat pogadać? Mamy czas…
    - Ja, niestety, nie mam czasu!
    - Nie masz czasu? - zdumiał się Józef. A cóż ty masz do roboty?
    - Muszę napisać list… - odparł Ralf niepewnie.
    - Oh, przecie nie do panny Janiny?
    Ralf stanął cały w płomieniach.
    - A właśnie, że do niej! Nie widziałem jej przecie od dwóch godzin. Właśnie, że do niej!
    Jan nic nie rzekł, tylko spojrzał na Józefa, a ten nieznacznie dotknął palcem czoła, co miało oznaczać niechybnie, że miły Ralf utracił resztkę rozumu.

następny Spis rozdziałów następny