Kornel Makuszyński


List z tamtego świata

  

ROZDZIAŁ ÓSMY
w którym rejent przemówił po raz drugi, a ponury aptekarz zaśmiał się po raz pierwszy

    Pan Dziurawiec zaofiarował się poczciwie, że na czas obrad zaopiekuje się Maciusiem i zaprowadzi go do obłaskawionych królików, Maciusia bowiem rozmowy nie obchodziły, a pan Dziurawiec był podczas nich zbędny. Wszyscy inni zjawili się przed ruchomym tronem pana Wojciecha, który po uroczystym powitaniu i po chwili jakoby nabożnego milczenia zapewnił ich, że jest niebotycznie szczęśliwy itd., że na zawsze we wdzięcznej zachowa pamięci itd., że natychmiast rozdarta zostanie zasłona, która itd.
    Mówił obficie i kwieciście, ale głosem cokolwiek drżącym i pełnym tajonego niepokoju, raz po raz kierując podejrzliwe spojrzenie w stronę aptekarza, który się zaszył w najciemniejszy kąt. Potem obwieścił wszystkiemu rodowi, że powziął zamiar zatrzymania - za ogólną zgodą, oczywiście! - w rodowej siedzibie tego, co się ma wyłonić czy z ziemi, czy z innego ukrycia, jako najcenniejszej pamiątki. Powtórzył wszystkie swoje racje. którymi przekonał już panią Zofię i aptekarza.
    - Uznała to już pani Zofia Mościrzecka i zgodził się pan aptekarz!
    O zgodzie pani Zofii wiedzieli już wszyscy, sensacją natomiast stał się postępek pana Alojzego, na którego każdy spojrzał mimo woli, on zaś, jak gdyby zawstydzony, ukrył twarz w dłoniach, ciężko westchnąwszy.
    - Dlatego - mówił pan Wojciech - śmiem żywić nadzieję. że i inni zechcą postąpić tak samo. Niech się państwo zastanowią… Ja muszę się przyznać, że pomysł nie jest mój, osobiście bowiem dość czarno zapatruję się na te urojone bogactwa po rejencie. Pomysł należy do pana Dziurawca. Chętnie jednak dałem posłuch jego naleganiom, gdyż jestem gorąco przywiązany i do tego domu, i do tej tradycji. która tu mieszka. Wasze niespodziewane przybycie, drodzy krewni, obudziło w moim sercu śpiące w nim rodzinne uczucie. I gdyby nie moja bezwładność, dawno już byłbym was odszukał!
    - Terefere! - mruknęła panna Katarzyna.
    - Co szanowna kuzynka powiedziała? zapytał szybko pan Wojciech.
    - Nic! Modlę się o natchnienie.
    - To dobrze, to dobrze! W takich mrocznych wypadkach natchnienie warte jest stokroć więcej niż najbystrzejsze rozumowanie. A nas otaczają mroki! Jak z nich wybrnąć? Ja przeto radzę: państwo oddacie mi dokument, którego wcale nie będziecie czytali. a ja spłacę każdego z osobna. Czy to nie jest sprawiedliwie? Jak pani sądzi?
    - Może to i sprawiedliwie. nie wiem. Dla mnie osobiście zresztą sprawa jest całkowicie obojętna. Chciałam właśnie oznajmić wszystkim tutaj zebranym, ale oznajmić przed odczytaniem dokumentu, że się zrzekam mojej części!
    - Co takiego? - zdumiał się pan Mościrzecki.
    - Zrzekam się nieodwołalnie! - mówiła wzruszonym i mocno drżącym głosem ciocia Kasia. - Mnie samej wiele nie potrzeba. Żyłam dotąd, z głodu nie umarłam i zapewne z głodu nie umrę. Jestem tego nawet pewna od chwili, w której poznałam pana i od kiedy przekonałam się o pańskim przywiązaniu do rodziny…
    - Dobrze, dobrze… - przerwał jej szybko pan Wojciech. - Więc pani się zrzeka na rzecz nas wszystkich?
    - O, nie! - odrzekła ciocia Kasia z cierpkim uśmiechem. - Zrzekam się mojej części spodziewanego majątku na rzecz Maciusia. Nieszczęśliwe to dziecko…
    - Już ma przecie wszystko! - wtrącił pan Wojciech posępnie.
    - To jeszcze za mało. Pan mu zapewnił utrzymanie i wykształcenie. a może mój grosz wdowi zdoła przywrócić mu wzrok? Kto wie? Opłacimy najwspanialszych lekarzy… Zrobimy, co można… Nie płacz. Zosiu! Zrobiłam to, co mi serce kazało. Nie płacz, mówię ci! Ze też kobiety nie potrafią obyć się bez łez! Masz tobie! Druga też zaczyna…
    Drugą płaczką była ciocia Marta. z której oczów zaczęły się sypać łzy. jasne jak brylanty.
    - Czy mi nie wolno płakać? - zapytała słowami mokrymi od łez. - Czy pani myśli, że ja bym wzięła choć jeden grosz z tego jakiegoś spadku? Czy i mnie nie wystarczy tego, co mam?
    - I pani też się zrzeka? - w najwyższym zdumieniu zawołał pan Wojciech.
    - A dlaczego by nie? Czy może mi pan zabronić? Czy ja nie mam wolnej woli? I czy ja nie mam tych dwóch bratanków, Jana i Józefa?
    - Ależ, cioteczko złota! - zakrzyknął jeden z nich, a drugi wyrzekł to samo, tylko ciszej.
    - Czy może odważycie się odmówić albo nie przyjąć? - płakała dalej dobra ciocia. - Czy macie co włożyć do gęby? Czy macie za co się kształcić?
    - Nadzwyczajne, nadzwyczajne! - sapał zdumiony fotel. - Nie wiedziałem, że ród Mościrzeckich jest tak szlachetny!
    - Dlaczego to pana tak dziwi? A może i pan…
    - Ja nie! - odrzekł twardo. - Ja mam inne zamiary…
    - Za pozwoleniem! - ozwał się Ralf Piegowaty. - I ja też mam coś do powiedzenia. Otóż oznajmiam państwu, że z częścią amerykańskich Mościrzeckich wolno mi rozporządzić tak, jak będę uważał za stosowne. Mój stary ma furę pieniędzy i gdyby właśnie w tej chwili nie spał, bo w Ameryce jest noc, toby z wszelką pewnością gwizdnął na ten spadek, który jest i którego nie ma. Ja jednak mogę to uczynić w jego imieniu. Gwizdać nie będę - mówił wesoło, choć głos drżał - bo panie są w towarzystwie, ale napiszę czarno na białym albo odwrotnie, jak kto chce, że amerykańską część odstępuję tu obecnej, bardzo potrzebującej, a ciężko pracującej pannie Janinie!
    - Boże drogi! - zakwiliła cicho panna Janina, patrząc na piegowatego dryblasa rozszerzonymi oczami. - Ależ ja nie mogę…
    - Załatwione! - oznajmił Ralf, wzruszony. - Żeby mnie miano nawet zamordować, nie cofnę ani jednego słowa!
    - Ralfie, jesteś wielki! - ogłosiła wszem wobec ciocia Kasia.
    - Wiem o tym - zaśmiał się Jankes. Metr osiemdziesiąt dwa. A teraz, co dalej?
    Pan Wojciech patrzył na nich ze srogim zdumieniem, jak na małą, lecz doborową gromadkę obłąkańców. Nie mógł ich pojąć. Wiedzą o tym wszyscy, że mogą ich czekać nawet miliony, i rzucają je sobie jak .piłki. Jako tako może zrozumieć panią Martę, zamożną i samotną, może ostatecznie zrozumieć, że ten nakrapiany Longinus nie dba o pieniądze, lecz panna Katarzyna - koścista. wychudła, niemal zabiedzona i licho odziana, zrzeka się majątku bez drgnienia! Jakaś nauczycielka czy coś podobnego… Ba! Nie tylko się zrzekła, lecz wydaje się szczęśliwa, że jej to przyszło na myśl. Ściska płaczącą panią Zofię i uspokaja ją, i wciąż jej coś szepce do ucha. To wszystko razem jest prawdę mówiąc - nieznośne.
    - Mam wrażenie - rzekł po chwili - że jestem w teatrze na bardzo szlachetnej sztuce.
    - Szkoda tylko, że i pan nie jest aktorem, tylko widzem - wtrąciła cierpko panna Katarzyna. - Ale mniejsza z tym…
    - I ja jestem tego zdania. Powiedziałem już, że mam inne plany. Myślę, że teraz, kiedy nasze grono zmniejszyło się o kilku spadkobierców, mogę pozostałym raz jeszcze zaproponować dobry interes, dobry dla nich, oczywiście. Ofiaruję za każdą część taką sumę, jaką otrzymał pan aptekarz. A on odstąpił mi swoją część za osiem tysięcy.
    - Tanio pan kupił! - burknęła ciocia Kasia.
    - Może tanio. może drogo. Sprawa jest załatwiona. Każdy z obdarowanych przez dobre ciocie i przez pana Amerykanina otrzymałby szesnaście tysięcy. Czy państwo dobrze słyszą? Domek z ogrodem można kupić za te pieniądze! Ta piękna panienka miałaby posag. Ci młodzi panowie mogliby pojechać za granicę. Szesnaście tysięcy! I jak mi Bóg miły. więcej nie dam.
    - Da pan więcej! - rzekła twardo ciocia Kasia.
    - Nie dam!
    - Da pan!
    - Co panią to obchodzi? Pani już nie ma żadnego prawa…
    Dobra ciocia zmieniła oczy we dwa toledańskie sztylety i wbiła je w zachłanne serce pana Mościrzeckiego. który się mimo woli cofnął. Ralf patrzył z zachwytem na ciotkę. Aptekarz słuchał chciwie, wpół otwarłszy usta.
    - W każdym razie - mówił posępnie pan Wojciech - nie mogę pozwolić, by pani buntowała innych.
    - Dobrze! Więc zakończmy tę sprawę… Trzeba odczytać dokument.
    - Jeszcze chwilę! Muszę się namyśleć… Jeszcze chwilę… Po co tak gorączkowo? Dam po dziesięć tysięcy za każdą część. Dziesięć tysięcy!
    Słowa te zagrzmiały jak wystrzał z garłacza, a grzmotowi odpowiedziało echo:
    - Więc i mnie pan dopłaci!
    - Panu. panie aptekarzu? Panu nie dam już ani grosza. bo pan już swoje wziął i pokwitował.
    - To rozbój! - wrzasnął aptekarz wyszedłszy z siebie, choć trudnej tej operacji nie było widać.
    Mościrzecki pozieleniał, choć to była jesień.
    Dźgnięty tym słowem jak słoń ostrym ankusem. usiłował zerwać się z fotela. choć, oczywiście. uczynić tego nie mógł. Rozżalił się jednak.
    - Oto jest ludzka wdzięczność! - mówił z goryczą. - Ten pan za moją sprawą wydobył się z piekła, a teraz ciska we mnie błotem. widzę, że byłem głupi. Dobrze mi tak! Rzecz jednak jest do odrobienia. Mój panie! Możemy umowę unieważnić. Oddaj pan natychmiast pieniądze, a ja wrócę panu kwit. Nie będzie pan miał powodu do nazywania mnie rozbójnikiem. Proszę o pieniądze!
    Aptekarz zachwiał się i spojrzał na zgromadzonych, jakby u nich szukając ratunku. Wszyscy jednak mieli miny spłoszone i patrzyli bezradnie na niego. Jeden tylko Ralf zbliżył się nieznacznie i szepnął przejmującym głosem:
    - Niech pan nie oddaje!
    - Odda pan czy nie? - huczał Mościrzecki.
    - Nie! - krzyknął z nagłą determinacją aptekarz.
    - Czy to pańskie ostatnie słowo? Wobec świadków?
    - Ostatnie! - jęknął głucho aptekarz i ciężko usiadł.
    W zgromadzeniu zbudził się niepokój. ogarnęło wszystkich niezdrowe podniecenie. Ciocia Marta miała na twarzy wypieki, a pani Zofia trwogę w oczach. Ralf uśmiechał się jakby boleśnie. Jedynie panna Katarzyna tkwiła nieruchomo z kamiennym spokojem na kościstym obliczu.
    Nagle ciężką zasłonę ciszy Ralf Piegowaty rozdarł nożem ostrego głosu:
    - Czy wolno mi coś powiedzieć?
    - Gadaj pan! - burknął niechętnie pan Wojciech.
    - Z tego, co powiem, będzie pan zadowolony… Zrzekłem się mojej części na rzecz panny Janiny. Chcę jednak poradzić pannie Janinie, aby chociażby jedną ze swoich dwóch części odstąpiła panu…
    Wszyscy spojrzeli na niego ze zdumieniem.
    - Za dziesięć tysięcy, tak jak pan powiedział, od razu gotówką…
    Pan Wojciech patrzył na niego przenikliwie.
    - A czemuż tak nagle pan to doradza?
    - Dlatego, że sprawa może długo potrwać.
    Może trzeba będzie szukać dopiero spadku, dobrze ukrytego, może powstaną jakie prawne kłopoty, może to, może owo. Tymczasem pannie Janinie trzeba na gwałt pieniędzy, jak mi się zdaje, na założenie magazynu. Dlatego śmiem jej radzić. aby odstąpiła jedną z dwóch części.
    - A cóż na to panienka? - z przekąsem zapytał pan Wojciech.
    - Panienka niech jeszcze nie odpowiada! - wtrąciła ciocia Kasia. - Niech się przed tym naradzi. Czy pan pozwoli, abyśmy się tu w kąciku naradzili?
    - Obok jest pusty pokój… Proszę… Ja zaczekam.
    Za przewodem panny Katarzyny, kroczącej na czele jak generał, przeszli wszyscy do sąsiedniej izby.
    - A pan? - zwrócił się pan Wojciech cierpko do aptekarza.
    Aptekarz spojrzał na niego ponuro ciężkim, ołowianym spojrzeniem i nie odpowiedział. Zastygł w bezruchu jak gdyby śmiertelnie zobojętniały wobec wszystkich spraw nędznego tego świata.
    - Jak się panu podoba… - mruknął pan Wojciech i począł patrzeć przez okno.
    Dookoła sadzawki kroczył powoli Dziurawiec, wiodąc za rękę Maciusia, który stąpał ostrożnie po żwirze i słuchał zachłannie jakiejś wesołej opowieści tymczasowego opiekuna, bo twarzyczka chłopca była promiennie uśmiechnięta. Za nim włóczył się obszarpany, czarny kundel, łaszący się do dziecka i nie mogący pojąć w bystrym psim rozumie, dlaczego mimo serdecznie przyjaznych ruchów ogona chłopczyk nie zdradza ochoty do igraszek.
    Mościrzecki patrzył na swego ministra złym wzrokiem.
    „Oby mnie tylko ten fircyk nie zrujnował!” - pomyślał ze zgrozą.
    Spoza zamkniętych drzwi słychać było splątane, gorączkowe głosy. Gdyby nie ten przeklęty aptekarz, można by - pochwyciwszy ręką róg stołu - przysunąć się do drzwi i cośkolwiek usłyszeć. Po co ten czarny i poczerniony czort tkwi tutaj, jak gdyby na straży? Poza tym pan Wojciech poczuł dotkliwy głód. nie śmiał jednakże wobec tego nienawiścią nadzianego człowieka sięgnąć po zimną kurę, ukrytą w pobliżu pod przykryciem starej gazety. Jeżeli ta ponura sprawa dłużej potrwa, zacznie się wić z głodu, a na głodno źle się myśli Na głodno umieją myśleć tylko poeci i filozofowie. A przecie należy głęboko rozważyć, dlaczego na ten przykład ten długi dryblas tak niespodziewanie poszedł mu na rękę? Co w tym tkwi? Dryblas o niczym wiedzieć nie może. bo nikt o niczym nie wie.
    Więc dlaczego? Pewnie niemądry smarkacz pragnie się pochwalić, że dziesięć tysięcy rzucił jakby w błoto. Nie! To nie to… Ten drągal ma uczciwe. szczere oczy… Aha! Kocha się… Z całą pewnością zakochał się w tej pannicy i pragnie jej zapewnić pieniądze na wszelki wypadek…
    Dziesięć tysięcy!… Dla pana Wojciecha, szczególnie po sprzedaży lasu, nie jest to suma zawrotna. a zarobić na niej można dziesięć razy tyle.
    A tam radzą i radzą…
    Kura pachnie zgoła niebiańskim zapachem…
    Coraz tam głośniej… Aha. wracają!
    Jak zespół sędziów, co na salą sądową wraca po potężnej naradzie. zaczęli wchodzić Mościrzeccy płci obojga. Panna Katarzyna wiodła podniecone zastępy. Głodnemu panu Wojciechowi wydało się w gorączkowym widzeniu, że oto stąpa jakaś olbrzymia, apokaliptyczna kura wiodąca za sobą pulchne kurczęta. Potrząsnął mocno głową, aby z niej to straszliwe opadło odzienie i patrzył niespokojnie na Mościrzecką gromadkę, z której wyrastała chmielowa tyczka z nasadzoną na jej końcu głową Ralfa, mile w tej chwili uśmiechniętego. Z twarzy panny Katarzyny nie mógłby nic odczytać nawet uczony Champolion, co pierwszy odczytał egipskie hieroglify. Twarz Sfinksa jest bardziej wymowna niż jej szlachetne oblicze.
    „Niebezpieczna baba! - pomyślał pan Wojciech. - Niebezpieczna i chytra”.
    Dopiero gdy wszyscy zasiedli w krąg. a nikt odezwać się nie chciał, on rozpoczął:
    - I cóż państwo uradzili?
    Ponieważ pytanie zwrócone było do całego zgromadzenia, nikt nie wiedział. kto ma odpowiedzieć. Błagalne spojrzenia skierowane były jednakże na pannę Katarzynę. która podniosła się niechętnie. Tak zaś była w tej chwili podobna do homeryckich bohaterów. że z głęboką słusznością można użyć homeryckiego wyrażenia: - „wzięła słowo i rzekła:”
    - Uradziliśmy. że trzeba panu pójść na rękę. I nas obowiązuje wspólne dobro rodu, więc pragniemy jak i Pan. aby to, co się wyłoni z nieznanej przyszłości, nie zostało rozdrobnione i aby nie powędrowało do obcych ludzi. Na to jednak nie wszyscy się zgodzili Na tym stanęło, że panna Janina odda obie swoje części, a matka Maciusia, która już jedną część panu odstąpiła jako równowartość utrzymania syna do pełnoletności, pragnie odstąpić panu i część drugą, ale za gotówkę. W ten sposób stałby się pan właścicielem prawie całego spadku prócz dwóch części Jana i Józefa i tej trzeciej, którą im oddała pani Marta Cegłowska.
    - Czy ja dobrze słyszę? - zdumiał się pan Wojciech. - A dlaczegóż to młodzi panowie nie raczyli przyłączyć się do tej uchwały?
    - Bo my tak samo jak i pan lubimy ryzykować - odrzekł Jan.
    Spojrzał na nich z podziwem, nie pozbawionym przebłysków podejrzliwości. Widać było wyraźnie, że jest niespokojny. Zaczął szybko liczyć i obliczył bez wielkiego trudu, że jeżeli się zgodzi, kupi za trzydzieści osiem tysięcy sześć części może olbrzymiej fortuny, może nie garnka, ale beczki dukatów. Należy do tej sumy doliczyć koszt utrzymania Maciusia, ale o to mniejsza. Ale gotówka, żywa gotówka! Żeby chociaż światełko w tej dręczącej ciemności, Żeby chociaż promyczek! Nie ulega wątpliwości, że to ta koścista ciotka namówiła wszystkich do sprzedaży swych części. Czemu jednak nie zdołała namówić tych dwóch bęcwałów? To dziwne, to nawet bardzo dziwne!
    Przyszło mu na myśl, że cała sprawa została przez tę chytrą kobietę misternie ułożona: jednym kazała sprzedać, wytłumaczywszy im, że lepszy wróbel w garści niż rejent na dachu, a ci dwaj zobowiązali się zapewne, że się z tamtymi podzielą, skoro majątek okaże się ogromny. Byłoby to niezwykle sprytne i przewidujące. Mało jest jednak prawdopodobne, aby nawet ta straszliwa dama zdobyła się na taki pomysł. Radzili zresztą niezbyt długo i nie starczyło im czasu na układanie takich zawiłości. Najprawdopodobniej każdy z nich pragnie ujrzeć żywe pieniądze i ujrzeć je jak najprędzej. Ta panienka, która nie posiada zapewne przy duszy dwóch złotych, doznała oszołomienia, posłyszawszy o dwudziestu tysiącach. Ta siwa, chociaż młoda jeszcze pani, matka Maciusia, żywi jakieś wielkie nadzieje, lecz nie posiada grosza na ich spełnienie. To nie są ludzie chytrzy. Trzeba ich będzie kupić. Pan Wojciech, który zrobił majątek na śmiałych. a często bardzo ryzykownych operacjach i zuchwałych przedsięwzięciach, postanowił zaryzykować raz jeszcze, może po raz ostatni w życiu. Nawet i to go uspokoiło, że ci dwaj pomyleni młodzieńcy wezmą udział w jego, być może, że szaleństwie. Da sobie zresztą radę z dwoma młokosami, jeżeli spod ziemi czy z jakiegoś zawalonego cegłami i kamieniami zakamarka wytryśnie złoto rejenta. Nie z takimi miał do czynienia… A więc dobrze! Raz jeszcze przebiegł spojrzeniem po całym zgromadzeniu, wreszcie rzekł:
    - Musiałem raz jeszcze przemyśleć wszystko i jestem skłonny do wyrażenia mej zgody. Z wszelką pewnością zapłacę za to mnóstwo pieniędzy, a być może, czeka mnie wielkie rozczarowanie. Ha, trudno! Czy mogę poprosić którego z młodych panów. by wezwał do mnie pana Dziurawca? Widziałem go niedawno nad sadzawką…
    - Lecę ! - oznajmił Ralf.
    Wkrótce słychać było nawoływania, wzywające grzesznego Dziurawca na Sąd Ostateczny, wkrótce zaś potem wkroczył on do czeluści swego patrona. Ralf prowadził ożywionego bardzo Maciusia.
    Pan Mościrzecki wyłuszczył Dziurawcowi dokumentnie - co i jak. Należy przygotować odpowiednie pisma i wypłacić pieniądze. Dziurawiec jest świadkiem, że akty kupna i sprzedaży zostały zawarte za obopólną, radosną zgodą! Należy pisać krótko: - „zrzekam się… gotówką otrzymałem… nigdy żadnych pretensji rościć nie będę”… data i podpisy…
    Dziurawiec zatarł ręce, jak gdyby jego samego wielkie spotkało szczęście. Usiłował mrugnąć porozumiewawczo w stronę pana Wojciecha, lecz napotkał po drodze cierpko uśmiechniętą twarz panny Katarzyny. która okazała żywe zdumienie, nie mogąc pojąć, z jakiego powodu miły Dziurawiec na nią mruga. Wzruszyła ramionami i poleciła krótko:
    - Pisz pan!
    - Już się robi! - zawołał on radośnie. Czy pan będzie dyktował?
    - Pisz pan sam… - odburknął pan Wojciech.
    Jak powiada Fredro, Dziurawiec: „stawiał tytle niezbyt skoro”, a przy tym pisał poważnie i rozważnie. aby nie narobić galimatiasu.
    Od czasu do czasu stałym sposobem ocierał pióro o włosy. jeśli nadział na nie jak na harpun zwłoki utopionej w kałamarzu muchy. Skończył wreszcie i dał papiery do przeczytania najpierw swemu patronowi. potem drugiej stronie. Pan Wojciech czytał bardzo uważnie. głucho postękując. nie wiadomo: z zadowolenia czy ze wzburzenia. Gdy zakończono i tę ceremonię, zawołał gromko:
    - A teraz proszę o dokument!
    - Za pozwoleniem - przerwała ciocia. - Najpierw pieniądze.
    - Co takiego? Pani mi nie wierzy?
    - Nic podobnego! Lepiej jednak będzie. Jeśli zakończymy wszystko sumiennie. Pan pozbędzie się kłopotu. a oni. otrzymawszy pieniądze. nie będą mogli nawet okiem mrugnąć ujrzawszy miliony. Czy mówię dość rozsądnie?
    - A czy pani powiedziała kiedy w życiu coś nierozsądnego? - odrzekł z przekąsem. Dobrze! Panie Dziurawiec. niech pan to załatwi, byle prędko!
    Proszę, niech państwo przejdą do kancelarii.. Wszystkich zresztą proszę, nie wyłączając pana aptekarza, aby mnie pozostawili na pół godziny samego, bo mi zrobiło się jakoś słabo.
    - Czy dać panu wody? - zapytała uprzejmie ciocia Kasia.
    - Wody?! Dziękuję, ale nie. Aż tak źle się nie czuję…
    Wyszli wszyscy, podnieceni i przejęci. Pan Wojciech nasłuchiwał przez chwilę, a kiedy kroki ucichły, pochylił się z trudem i wydobył spod stołu butelkę, nalał ogromny kielich wódki i wlał ją w gardło małym wódkospadem. Porwał potem pieczoną kurę, chwycił ją za nogi i rozerwał z takim zachłannym pośpiechem, że nieszczęsna - zdawało się - jęknęła po śmierci. Tygrys nie pożera tak jelenia, jak on pożerał złociste jej zwłoki, pod stół rzucając pracowicie ogryzione kości. Zapomniał o wszystkim, tylko jadł i jadł, z lubością przymykając oczy. Zapomniał o tym nawet, że w tej chwili Dziurawec wydobywa z żelaznej kasy mnogie tysiące i płaci nimi za kilka napisanych słów.
    Wszystko na świecie ma swój koniec a że od tej tragicznej fatalności nie jest wolna i pieczona kura, więc pan Wojciech otarł wreszcie ręce o poły przybrudzonego kitla i westchnął głęboko. Jakże nikczemnie drobnym ptakiem jest taka głupia kura! Ha, trudno… Za godzinę będzie obiad… Teraz już mogą się zjawić ci przeklęci wspólnicy.
    Wszedł wraz z nimi i Dziurawiec, nieco zakłopotany.
    - Pan nie będzie nam potrzebny! - rzekł cierpko pan Wojciech. - Już nie trzeba będzie płacić…
    - A my prosimy - wtrąciła szybko panna Katarzyna - aby pan Dziurawiec został. Tak czy owak będzie się musiał dowiedzieć o wszystkim, bo pan nie będzie mógł sam wykonać tego, co będzie do wykonania. Zresztą wiemy o tym wszyscy. że pan Dziurawiec jest uczciwym i zacnym człowiekiem i że jeśli trzeba będzie zachować tajemnicę, to ją niewątpliwie zachowa.
    Pan Dziurawiec, chcąc jej podziękować za dobre o sobie mniemanie, spojrzał z serdeczną tkliwością na Ralfa i uśmiechnął się do chmurnego jak noc aptekarza.
    - Jak chcecie… - bąknął pan Wojciech. Kończmy wreszcie, bo to potrwa chyba do wieczora, a ja w tej chwili jestem zbyt ubogim człowiekiem, abym mógł marnować czas. Proszę, gdzie jest dokument? Pani go ma zapewne?
    - Miałam - odrzekła z uśmiechem panna Katarzyna - ale w tej chwili jest w przechowaniu u kogo innego.
    Zbliżyła się do Maciusia i mówiła cicho:
    - Pozwól, synku, że rozepnę twoją kurteczkę.
    Zręcznymi palcami oderwała podszewkę jego ubranka i wyjęła papier ku zdumieniu wszystkich, prócz matki chłopca, zapewne wtajemniczonej.
    - Były już robione zamachy na ten papier - objaśniała ciocia Kasia - wolałam przeto nie narażać go na jeszcze jeden. Na wszelki wypadek miałam ukrytą na piersi starą gazetę.
    Nie dziwcie się, moi drodzy!
    Pan Wojciech pomyślał posępnie, że ten idiota Dziurawiec przez całą godzinę wałęsał się z dzieckiem i niczego nie spenetrował. Sam się jednak musiał zawstydzić tej brzydkiej myśli, bo ją niecierpliwie odegnał zmarszczeniem czoła z zatroskanej głowy. Rzekł natomiast uszczypliwie:
   - Pani powinna być dyplomatą.
    - Źle bym wyglądała w złoconym fraku. Oto jest dokument! Kto go ma odczytać?
    - Ciocia! - wrzasnął Ralf.
    - Tak, tak! - przyświadczył podniecony chór.
    Zapanowała cisza tak dotkliwa, że słychać było bzykanie ostatniej muchy, gotującej się na zimowy sen, i szybki oddech aptekarza. Oczy wszystkich gorzały. Wszyscy jak urzeczeni wpatrywali się w pannę Katarzynę, a ona, czując wielką wagę chwili, wykonywała każdy ruch z powolnym namaszczeniem jak arcykapłan, który ma ofiarnego zarzezać barana.
    Najpierw sama pilnie obejrzała pieczęć z czerwonego laku. na której odbity był herbowy znak rejenta. Pieczęć była ogromna. Tylko August Wilkoński, wesoły pisarz i facecjonista, pieczętował swoje listy opłatkiem, pod którym czynił dopisek: „Przebacz, Polaku, lecz nie mam laku!” Rejentowi, widać, wcale go nie brakowało. Panna Katarzyna pokazała następnie pieczęć wszystkim obecnym, nawet Dziurawcowi, który skinął poważnie głową w stronę bzykającej muchy na znak, że wszystko jest w należytym porządku. Drżącą ręką rozerwała następnie krwawy znak tajemnicy i rozłożyła pożółkłą. dużego formatu kartę papieru, pokrytą drobnym pismem.
    Nawet bzykająca mucha umilkła.
    Panna Katarzyna zaczęła czytać donośnym głosem:
    „W imię Ojca i Syna, i Ducha Świętego…”
    - Amen! - ozwał się nagle cichutki głos Maciusia.
    Wszyscy, jakby tknięci elektrycznym prądem, zwrócili na niego spojrzenia. Było coś dziwnie wzruszającego i niepokojącego w tym, że pełne słodyczy dziecko odpowiada głuchemu głosowi spod grobowej deski. Pani Zofia objęła syna ramieniem i przytuliła go do siebie. Ciocia Marta westchnęła pytająco.
    - Dalej, dalej! - rozkazał zduszonym głosem pan Wojciech.
    „Najpierw Bogu i Jego niezgłębionemu miłosierdziu polecam tych wszystkich, co pół wieku po mojej śmierci czytają te słowa. Z nieba - jeżeli taka będzie wola boska, patrzeć będę i policzę, ilu potomków ze sławnego naszego rodu w on dzień się zebrało. Chociaż bez senatorskich prozapii, ród nasz sławnym mienię. Nie bywało w nim lada jakich szołdrów ani takich, co ponad głowę dmąc, kłamane nosili sobole. Nie będę atoli kontrował, że quod attinet majętności, ród to cale poddeptany i nieraz naprzykrzone kąsały go długi jak gzy konia. Ja przeto pierwszy powziąłem postanowienie, aby pójść pod ferułę, zacisnąć pasa i posty sobie nakazać, byle ino ród dźwignąć i do chwały, którą stęchlizną już słychać było, na nowo przywrócić.
    Com się natrudził, o tym i wspominać nie będę, Bóg dał, żem głową nie podrwił. Piszę te słowa we własnym domu, cudem rodowi przywróconym, i gdzie nie braknie chleba ani mnie ani tym, których karmić muszę, a to wszystko dlatego, że nie patrzyłem granic trudu ani nie ważyłem skutku w żadnej imprezie. Nie będę przecie negował, że mi fortuna sprzyjała, bo jeszcze pięćdziesięciu lat nie doszedłem, a już mogłem zachwycić odpoczynku. Dla siebie i dla swoich miałem dosyć, umyśliłem przeto, aby sobie żadnej nie dając folgi, począć gromadzić na zapas, jak to właśnie pszczoły czynią. Raz jeden ród mój już się stoczył z wysokości, niechże nie będzie tego po raz drugi! Fundamentalnie rzecz rozważając, postanowiłem, dzieci rodzone suto opatrzywszy, zostawić najdalszym potomkom coś, co ich ubezpieczy w najdalsze lata i pozwoli czerpać dostatek, jak z głębokiej a nigdy nie wybranej studni…”
    - O, Boże! - zdławionym głosem zakrzyknął aptekarz.
    - Czytać dalej! Niech pani szybko czyta dalej! - zawołał pan Wojciech.
    Wszyscy siedzieli jak porażeni, a panna Katarzyna zaczerpnęła głęboko oddechu.
    „…Do zbytku mając czasu we własnym zasobnym domu, począłem w wielkiej tajemnicy przed natrętnym ludzkim wzrokiem szukać, penetrować i gromadzić zasoby, których nie nazwę w tej chwili, albowiem potomkowie moi we właściwym czasie o nich się dowiedzą. Nikogo nie przypuściłem do sekretu krom jednego Jacka Łobojki, zacnego szlachcica, bo mi pomoc była potrzebna. Imć Łobojko człek jest obrotny i w niejednej imprezie brał udział, ale że podpić lubił i z głową zaprószoną po świecie chodził, przeto ostatniego kontusza postradał. A i jego się zląkłem z tej przyczyny, że gdyby mu się kiedy nadto z czupryny zakurzyło, mógł się wygadać nieopatrznie, i jak się okazało, dobrzem uczynił, Łobojko bowiem dwóch roków nie przeżywszy, u Czubków skończył…”
    - Co to znaczy: „u Czubków?” - zapytał nieśmiało Ralf.
   - W zakładzie dla wariatów - objaśnił szybko Jan. - Nie przeszkadzaj!
    Panna Katarzyna czytała dalej:
    „Sam się tedy trudziłem, a trudziłem się niemało. Nie chciałem potomkom moim zostawiać byle czego. Niechże będą bogaci, niech będą szczęśliwi i niech błogosławią tego, co o nich przed pół wiekiem się troszczył we dnie, a bywało, że i w nocy. To zasię jest najgorsze, że mnie szpiegowano chytrze, i muszę się strzec, bo zbyt łakoma to rzecz. Czasy są i wojenne, i niespokojne, lecz nie wróg daleki na mnie nastaje i dybie na mnie, lecz siedzi on tuż. tuż, nie opodal mojego domu. A jest to…”
    Ciocia Kasia zbliżyła papier do oczów, natrafiwszy na wyraz nieczytelny. Wtedy potężnie kichnęła. Zdawało się, że to z moździerza wystrzelono podczas rezurekcji u Bernardynów.
    - Na zdrowie! - ozwał się Ralf i przyjrzał się jej, kręcąc znacząco głową.
    - Dziękuję!… A cóż to…
    Zaczęła kichać salwami z homerycką potęgą. Tak śpiewa Homer w Odysei: „Gdy to mówi, Telemach nagle głośno kicha, aż w izbach się rozległo…” - Oczy jej zaszły łzami.
    - Niech ktoś czyta dalej… ja nie mogę…
    Ralfie, weź papier.
    - Prędzej, prędzej! Czy to się nigdy nie skończy? - przynaglał pan Wojciech.
    Ralf począł czytać:
    „…A jest to człowiek, który mi zawidził przez wiele czasu. Zbyt w sobie zadufany i takie mający o sobie mniemanie, że wszystkie pojadł rozumy i wszystkie szpaki w całej okolicy. Nie byłby to wielki dziw, gdyby to był człek pospolity - ale - horribile dictu! - jest to ojciec Hiacynt Kiszka, kwestarz z klasztoru Bernardynów, który opodal domu mojego stoi. Coś on sobie do mnie upatrzył i przez wiele, wiele czasu srodze na mnie nastawał, a razu jednego coram publico ciężką obelgę mi uczynił drwiąc z mojego nazwiska. Prawda. że barana żadnego nigdy ode mnie nie wycyganił, ale mało on dba o moje barany! Duszę jednak oddałby za to, aby wiedzieć, co i jak czynię w sekrecie tak że na siedem spustów trzeba zamykać drzwi i okiennice, aby chytrym wzrokiem nie dojrzał…”
    - Ale co, u Boga Ojca? - zapytała zniecierpliwiona ciocia Marta.
    - Spokój, proszę o spokój! - zawołał pan Wojciech. - Zaraz się dowiemy
    „…Zaiste, jest to diabeł w bernardyńskim habicie a oczy ma jak zajęcze trzeszcza 1 tych się oczów najwięcej lękam. Często widzę, jak się boczkiem koło domu mojego przemyka i jak ogar węszy, ale nic nie wywęszy, bo na głupiego nie trafił. Pachołków moich i dziewek pilnuję, aby znikąd nie miał do nich dostępu, i nie wypytywał bo choć nic nie wiedzą, ale licho me śpi. Do tego mnie przywiódł, że nieraz o północku z łoża się zrywam, szelesty jakoweś albo szmery usłyszawszy, a tym więcej ustrzec się pragnę, że wielką rzecz zamyśliłem.
    Coraz to gęściej chodzą słuchy, o czym i Łobojko w sekrecie powiadał, że wielki Bonaparte ma zjechać do Warszawy, co gdyby prawdą było, okazja dla mnie nadarzyłaby się niepoślednia. Może lisimi drogami, bo o prostych ani marzyć, udałoby mi się dotrzeć aż do Jego Majestatu, a wtedy w pokornym darze ofiarowałbym Mu cząstkę tego, czego dla was, o potomni, strzegę jak źrenicy oka! Dobrze on się zna na tym i nie minęłaby mnie nagroda. Wtedy bernardyn skapiałby chyba z alteracji i ze złości…”
    - Bonaparte? Co by on mógł dać Cesarzowi? - jęknął pan Wojciech. - Czytaj, czytaj, chłopcze!
    Ralf czytał:
    „…Daleka to atoli sprawa i niepewna, bo zbyt nikczemna moja persona, bym się mógł wnęcić do wysokiej socjety, toteż moje pia desideria w zakamarkach serca tajemnie chowam L..” Ralf odwrócił w tej chwili kartę, a pragnąc wyprostować na niej zgięcie, uderzył po papierze wierzchem dłoni. Wtem kichać począł przeraźliwie i obficie.
    - I ten też? - zawołał pan Wojciech. Co to wszystko znaczy?
    Ralf spojrzał na niego - (kichnął) - po raz drugi pokręcił głową - (kichnął) - i rzekł:
    - To znaczy - (kichnął) - że my, ciocia Kasia i moi dwaj przyjaciele - (kichnął dwa razy) - i ja, kichaliśmy już - (kichnął) - przy oglądaniu tego papieru przed miesiącem. Powiedzieliśmy sobie wtedy, że powodem tego jest stary kurz i zbutwiałość papieru - (kichnął).
    - I ja też tak myślę - rzekł zamyślony pan Wojciech. - To bardzo prawdopodobne! Będzie pan czytał dalej?
    - Oczywiście. Zwracam jednak uwagę, że kichnąłem najmniej piętnaście razy, a nikt mi ani razu nie powiedział „na zdrowie!” - Na zdrowie! - ozwał się wesoły, cienki głosik.
    - Bóg zapłać, drogi Macieju, dobrodzieju!
    Czytam dalej:
    „…chowam i będę czekał cierpliwie. Tymczasem mierzę i ważę, pilnie bacząc, aby doskonałość osiągnąć, jakiej jeszcze nigdy nie bywało. Tuszę, żem zyskał, com zamierzył, i oto chociaż chytry bernardyn krąży koło mojego domu jak kuna koło kurnika, dokonałem wielkiego dzieła w sam dzień świętego Michała, dwudziestego dziewiątego dnia miesiąca septembra. Znaczny to był dla mnie dzień i mogłem śpiewać hosanna! Od onego to dnia zaczyna się złota dla was fortuna. wnuki i moje prawnuki. daj Boże, najliczniejsi, dla wszystkich bowiem starczy po sprawiedliwym równym podziale, żadnego z prawych Mościrzeckich nie krzywdząc.
    Oznajmiam uroczyście:
    Zostawiam wam majątek potężny, jeśli tylko dosyć będziecie mieli rozumu i rozgarnienia, aby go umieć użyć. Na roztropne bowiem liczę głowy, a nigdy ich w rodzie moim nie brakło. Mniemam, że i moją do onych zaliczyć snadnie mogę. A i eksperiencji mi nie brak, bo już trzydzieści prawie lat mija, od kiedy jurystować zacząłem, a dwadzieścia - od kiedy mnie jako rejenta instrumentowano…”
    Pan Wojciech przerwał niecierpliwie:
    - Proszę jeszcze raz odczytać ostatni ustęp od słów: „oznajmiam uroczyście….” Jeszcze raz, tylko powoli!
    Ralf spełnił posłusznie polecenie. a on powtarzał szeptem słowa. jak gdyby je jak złote gwoździe pragnął wbić w głowę.
    Ralf czytał dalej:
    „…Fortuna ta niezmierna tym wszystkie inne przewyższa, że każda wyczerpać się może, ta zaś moja, a jutro wasza, nie wyczerpie się nigdy, wciąż się tym samym pomnażając sposobem, jakim się mnożyły ryby i chleby. którymi Chrystus Pan nam miłościwy Żydowinów nakarmić raczył…”
    - Co takiego? - spytała ciocia Marta czy rejent przypadkiem też od Czubków nie uciekł?
    Nikt jej nie odpowiedział na to pytanie, niezwykle roztropne, wszyscy bowiem byli zasłuchani i trwali w niemym zdumieniu. Pan Wojciech, rozgorączkowany i nad wszelkie pojęcie przejęty, tarł ręką czoło.
    - Czytaj, Ralfie! - rzekła cicho panna Katarzyna.
    - Dobrze, ale muszę kichnąć…
    „…Fortuny tej pokolenia całe używać mogą, atoli dopóty. dopóki ustrzec zdołają tajemnicy. Prawdą jest, że za lat pięćdziesiąt nie będzie już na świecie chytrego bernardyna, Hiacynta Kiszki, ale znajdą się inni, jemu podobni. co rzecz całą przewąchawszy. rzucą się jak wilki na zbłąkanych podróżnych. Strzeżcie się tedy, nie puszczając pary z gęby, a będziecie zażywać owocu mego trudu. A nie o żadne drobiazgi nikczemne i mizerne wojna toczyć się będzie, lecz o takie bogactwa, które - jak najsłuszniej supponuję za lat pięćdziesiąt wartać będą miliony!. ..
    - A co?! - wykrzyknął triumfalnie Dziurawiec. - Miliony! miliony!
    - Miliony… - szepnął pan Wojciech.
    - Miliony… - jęknął głucho aptekarz.
    „Miliony…” - pomyśleli wszyscy ze zdławioną grozą.
    - „Miliony…” - powtórzył Ralf ostatnie straszliwe. potężne, grzmotem huczące słowo.
    I czytał dalej wzruszonym głosem:
    „…Nie dziwota przeto, że skarb taki ukryć muszę, aby go żadne wraże nie dosięgło oko i abyście wy dopiero, przezacni potomkowie, nienaruszony naleźli. Rozmyśliłem rzecz akuratnie i na wszelkie sposoby. Jako czytałem, Odyssej, mąż w fortele zasobny, też nie od razu wynalazł kryjówkę na owe skarby, którymi go obdarował król feacki. I cóż uczynił, chociaż mu sama najmędrsza pomagała bogini? Zagrzebł je w ciemnej grocie i ocalił, ale dlatego, że na niego żaden, lisim obdarzony rozumem, nie nastawał bernardyn Ja długo musiałem robić głową, długo musiałem kalkulować, nimem wpadł na koncept wyborny. Wiem ci ja, że będziecie musieli też się nadręczyć niemało, nim skarb wam zapisany odnajdziecie. Nie masz atoli na całym świecie takiej zagadki, której by spryt człowieczy nie rozwiązał. Pan Staszyc. nie mieszkając, od razu by wszystko spenetrował, bo mądrej głowie dość dwie słowie. Czemuż tedy za pół wieku nie ma się znaleźć pośród was jeden chociażby tak obrotny, co też od razu przejrzy: co i jak? Niech tylko do Ducha św. się pomodli, a potem jak należy pomyśli. Ja musiałem chować, a wy szukajcie! Szukajcie, a znajdziecie. Gdyby czas był zwyczajny, a nie gotował się jak ukrop w garnku, i gdyby mnie dobrzy i zacni otaczali ludzie. zakopałbym w ziemi albo w ścianie zamurował i nie byłoby kłopotu, a tak kłopot być musi, i to nie lada, za co was, potomkowie mili, z serca o przebaczenie proszę…
    - Masz babo placek! - zaśmiała się nerwowo panna Katarzyna.
    Pan Wojciech począł znowu trzeć czoło i rzekł ciężkim głosem:
    - Ani w ziemi, ani w murze… To już coś!
    Ale gdzie, ale gdzie?
    - Może na księżycu! - odpowiedziała, udając wesołość. - Nie znamy jednak zagadki. Czytaj, Ralfie!
    - Już mi w gardle zaschło, ale cóż robić?
    Do końca niedaleko… Proszę o ciszę!
    „…Noc dobrą przynosi radę, więc wiele strawiłem nocy, potężnie rozmyślając i wszystkie możliwe rozpatrując kryjówki. Wreszcie mi przyszło do głowy, aby skarb ÓW znaczny zawierzyć uczciwości przyjacielskiej i uczciwości tak wielkiej, że nigdy tajemnicy nie zdradzi. Mało jest takich przyjaciół na tym pełnym przewrotności świecie, ja jednakoż wiernego przyjaciela znalazłem i skarb powierzyłem jemu….”
    - Szalony. na Boga, szalony! - zawołał z przerażeniem pan Wojciech. - Jakże to?
    Strzegł tajemnicy jak oka w głowie, a ni stąd, ni zowąd oddaje się w obce ręce! Jakże to być może?
    - A skąd ja mam o tym wiedzieć? - odparła panna Katarzyna, do której pan Wojciech zwrócił się z pytaniem. - Kończ, chłopcze, bo poszalejemy!
    „…Oznajmiam wam, wnuki moje i prawnuki, że wasz majątek, wasz dostatek, waszą złotą fortunę oddałem na przechowanie imci panu Żubrowskiemu…
    - Przecie on musiał umrzeć przed stu laty! - wołał zdławionym głosem pan Wojciech. - Wściec się można!
    „…panu Żubrowskiemu. Ten ci jest, który żadnej nie dopuści się zdrady, skarb pilnie przechowa i odda wam bez uszczerbku. A ojciec bernardyn może szukać wiatru w polu i śladu ptasiego w powietrzu. Imć pan Żubrowski, do którego z życzliwości wielkiej miodem przed chwilą przepijałem, chociaż on sam do mocnych trunków abominację czuje, umie milczeć jak zaklęty. jak gdyby mu język ucięło. Pewny go jestem jak samego siebie, bo w domu moim od lat przebywa, a nigdy się nie zdarzyło, aby niepotrzebne wypuścił z gęby słowo. Będzie milczał ac cadaver. Za pół wieku dopiero przemówi, i to do was tylko, i skarb mój wam odda.
    Ukryje go wedle moich wskazań. Gdyby przed terminem zemrzeć miał, czego nie myślę, bo zdrowie ma żelazne, a że to młokos jeszcze, przeto pewnie dożyje. Wrzący to zawalidroga i gwałtownik, więc skarbu wydrzeć sobie nie da, a chytry przy tym i czujny! Jego to śladów szukać musicie i jego samego, bo on jeden po śmierci mojej będzie wiedział o wszystkim: gdzie, co i jak. Znajdziecie go niechybnie. i jego, i skarb!
    Używajcie go w zdrowiu, czasem pradziada mile wspomniawszy, co nie żałował trudu, aby wnukowie szczęścia w obfitości zażywać mogli.
    Bogu Najwyższemu was polecam i piszę się ręką własną.
    Apolinary Mościrzecki - rejent.
    Ktoś wywrócił krzesło. Spojrzeli wszyscy z przestrachem: to aptekarz podniósł się z takim impetem. Zaczął się śmiać, jak gdyby mu się przydarzyło coś niezmiernie wesołego.
    - To pisał wariat! - krzyknął donośnie. - To pisał straszliwy wariat! Moje uszanowanie państwu! Ha, ha! Moje uszanowanie! Szukajcie a znajdziecie… Ja już znalazłem! Ukłony dla pana Żubrowskiego! Ha. ha, ha.
    Kopnął zagradzające mu drogę krzesło, posłał wszystkim ręką pozdrowienie i wybiegł wciąż się rozgłośnie śmiejąc.
    Wszyscy jakby zdrętwieli. Panna Katarzyna, niepewnie uśmiechnięta, wzruszyła ramionami. Dziurawiec patrzył jednym okiem w drzwi a drugim w kurzy szkielet, który dojrzał pod stołem. Pan Wojciech miał na obliczu bladą rozpacz, która zaczynała przybierać odcień lekko zielony.
    Nagle nie krzyknął, lecz ryknął.
    - Krwi! Krwi!
    - Przestraszył pan dziecko - zawołała, hamując go w gniewie, panna Katarzyna. - Zosiu, zabierz stąd Maciusia. bo pan Mościrzecki będzie wylewał jakąś krew. Czyjejże to krwi tak pan łaknie?
    Pan Wojciech wskazał ręką Dziurawca.
    - Jego krwi! - krzyczał donośnie. - Ten człowiek mnie zrujnował. Jego krwi!
    - Słyszałam - z kamiennym spokojem mówiła ona - że sok dziurawca bardzo pomaga na chorą wątrobę, wątpię jednak o tym, by krew pana Dziurawca mogła panu pomóc na wzburzoną żółć. W jakiż to sposób ten człowiek pana zrujnował? Czy pan jest małym, niedoświadczonym dzieckiem, czy pan nie wiedział, co pan robi? Myślał pan, że pan kleci świetny interes i wystrychnie pan wszystkich na dudków. Niech pan tak morderczo na mnie nie patrzy, bo ja się nawet diabła nie boję. Za pozwoleniem, proszę nie przerywać! Więc czego pan chce od uczciwego człowieka? Powiedział, że przeczuwa miliony, i wcale się nie pomylił, bo rejent pisze o milionach. A że ich trzeba dopiero szukać, bo nieboszczykowi ubrdały się zagadki i tajemnice, to nie jest winą pana Dziurawca, który chciał jak najlepiej i dla pana, i - śmiem przypuszczać. że i dla nas.
    - Oh. pani dobrodziejko! - jęknął rozrzewniony Dziurawiec. - Tak, tak, istotnie tak chciałem…
    - Pan też niech mi nie przerywa! Otóż majątek gdzieś jest, tylko nie wiadomo gdzie, i trzeba go szukać.
    - A kto go będzie szukać? Czy ja? - podnieconym głosem wrzał pan Wojciech.
    - Pan nie, bo pan nie może. My uczynimy to wspólnymi siłami.
    - Kto to „my”?
    - Myślę, że ja i chłopcy. Pod warunkiem oczywiście, że nas pan nie wygna z tego zapowietrzonego domu i że nie będzie pan chciał mordować uczciwych ludzi.
    Słowa jej toczyły się jak dudniące głazy i widać było, że srogi, rozpłomieniony, przerażony, zrozpaczony, rozżarty, roztrzęsiony, rozbity pan Mościrzecki ugiął się i skurczył.
    - Obrabowaliście mnie! - jęknął głucho. Jestem zrujnowany… Aptekarz uciekł.
    - Co takiego? Myśmy obrabowali pana? To pan chciał nas obrabować, ale się pan przeliczył! Co ty, dziewczyno? - zwróciła się nagle do panny Janiny, która nerwowym ruchem wydobyła z torebki spore zawiniątko i rzuciła je na stół.
    - Oddaję panu pańskie pieniądze! - mówiła na wpół płacząc. - Proszę o mój kwit! Aby pan nie mówił, że pana obrabowałam…
    - Wspaniale! - zawołał Ralf.
    A panna Katarzyna oznajmiła głosem herolda:
    - Za chwilę wróci matka Maciusia, wtedy otrzyma pan resztę.
    Wszyscy wbili spojrzenia jak ostre groty w bryłę zwaną panem Wojciechem. Z nim się jednak działo coś osobliwego: wyglądał jak człowiek, którego śmiertelnie obrażono. Ręce mu drżały. Pobladnął, po czym poczerwieniał. Kochał pieniądze, lecz widać - że w tej ogromnej postaci tułało się gdzieś w zakątku coś, co jest wyższe ponad wszelkie pieniądze. Oddychał ciężko, potem rzekł z niejakim trudem:
    - Cofam wszystko, co powiedziałem… Przepraszam was… Bardzo was przepraszam…
    - W porządku! - oznajmiła uroczyście panna Katarzyna, biorąc ze stołu pieniądze.

następny Spis rozdziałów następny