Kornel Makuszyński


List z tamtego świata

  

ROZDZIAŁ SIÓDMY
w którym diabeł z szafy nikogo nie skrzywdziwszy, opętał pana Dziurawca

    Trzech Budrysów umieszczono w tym pokoju, w którym straszyła przeklęta i nawiedzona szafa. Obejrzeli ją z ciekawością i przy tej sposobności wypłoszyli jedną mizerną mysz, którą trudno było pomówić o szatańskie sprawki.
    - Jeżeli w tej szafie mieszka diabeł - rzekł Jan - musi to być wielki łapserdak. Starożytny jest to grat i do tego kulawy, bo ma tylko trzy nogi, a czwartą zastępuje cegła. Ralfie, czy boisz się tej szafy?
    - Z mebli boję się jedynie fortepianu, ale tylko wtedy, kiedy ty na nim straszysz. Poza tym jestem nieustraszony.
    - Wobec tego chodźmy spać!
    Noc była prześwietnie jasna i srebrna od księżyca. Przez okno widać było w srebrze odlany szlachetny gmach bernardyńskiego kościoła, po którego dachach lała się świetlista miesięczna struga. Cały świat napełniło „przyjazne milczenie księżyca” - jak pięknie mówi łaciński poeta. Świat zalała miękka jak muśliny cisza. Na niebie nie było ani chmurki.
    Wszyscy już zapewne posnęli w rozłożystym domu, bo nie było słychać żadnych ludzkich głosów. Trzej młodzieńcy rozmawiali przyciszonymi szeptami, zgasiwszy świecę, zgoła zbędną wobec srebrnej miesięcznej obfitości.
    Ralf patrzył przez okno na cichy świat i czasem smutno westchnął. Myślał - być może - że w tej samej chwili panna Janeczka spogląda przez drugie okno i też srebrzyście marzy.
    Jan trącił nieznacznie łokciem brata Józefa i szepnął:
    - Słyszysz?
    - Słyszę. To może dlatego, że zjadł na kolację całą kaczkę.
    - Nie, boby kwakał, a nie wzdychał.
    - Co wy tam szeptacie? - zapytał Ralf podejrzliwie, nagle się odwróciwszy.
    - Nic, nic… Janek mnie pytał, czy zauważyłem, jak ten śmieszny Dziurawiec zawracał oczami w stronę panny Janiny, która się do niego uśmiechała.
    - Dziurawiec? Widziałeś? … A ona się uśmiechała? To też widziałeś?
    - Zdaje mi się, że widziałem, ale może się mylę, bo nigdy przecie nie wiadomo, na kogo ten człowiek patrzy.
    Ralf usiłował ostrym spojrzeniem przebić srebrem przesiany mrok i zajrzeć w oczy malarza, napotkał jednakże oczy anielsko niewinne.
    - Co to było? - przejmującym szeptem zapytał nagle Jan.
    - Co ma być?
    - Nie wiem… Cicho!… Zdaje mi się, że ktoś chodzi…
    Zaczęli nasłuchiwać, pozostawiwszy w spokoju Bogu ducha winnego Dziurawca.
    - Tak, ktoś chodzi… Z lewej strony…
    Wśród nocnej ciszy słychać było powolne kroki ciężko wlokących się nóg.
    - Ktoś nie może spać. Ale kto?
    - Aptekarz - szepnął Jan. - To z jego pokoju… Gdyby ciocia Kasia wędrowała po nocy, toby grzmiało i drżałby dom. Tak, to on! Biedaczysko…
    - A może to lunatyk?
    - Lunatyk nie chodziłby po pokoju, tylko po dachu, bo u nich taka moda. Biedny człowiek nie może spać w oczekiwaniu jutrzejszego dnia. Przyznam się, że mi go strasznie żal. Ot, sprawiedliwość, psiakrew! Jeden Mościrzecki tyje tak, że trzeba będzie nabijać na niego obręcze, a drugi chudnie z głodu… Daj Boże, żeby się to już jutro odmieniło! Ale nic na to nie poradzimy… Chodźmy spać!
    Jan zaczął badać przeznaczone dla niego łoże i wzruszył ramionami.
    - Nawet Madej zbój nie wytrzymałby na czymś takim… Straszne łoże!
    Ralf, bardzo zamyślony i milczący, pochylił się nad swoim legowiskiem i pokiwał smutno głową. Po czym nagle powziąwszy postanowienie, zwlókł z niego słomą nadziany siennik, poduszkę i wyliniały koc i zwalił to wszystko pod ścianę.
    - Co czynisz, szalony? - zapytał Jan.
    - A jakże ja się zmieszczę na tym łóżeczku? Czy mam otworzyć okno i wyciągnąć przez nie nogi w stronę parku? Czy mam się złożyć jak scyzoryk?
    - Trzeba było w dzieciństwie jeść kaszę, a nie drożdże. Dobranoc!
    - Obyś nie usnął do rana! - mruknął Ralf.
    Po niedługiej chwili obaj bratowie zapadli w czarną topiel snu, a Ralf, wyciągnięty na podłodze wzdłuż ściany, rozmyślał boleśnie i starał się przypomnieć sobie, czy istotnie Dziurawiec usiłował oczarować pannę Janinę.
    - Jest to ohydne oszczerstwo! - rzekł wreszcie do swej rozziewanej duszy. - Na spółkę wymyślili takie łajdactwo i śpią jak niemowlęta. Poczekajcie, małpiszony!
    Podniósł się cichutko i na kolanach posunął ku śpiącej szafie. Obiema rękami ujął u dołu jej odrzwia i szarpnąwszy rozwarł je jednym ruchem. Skrzydła szafy rozleciały się z piskiem i ze skrzypieniem we dwie strony.
    - O Boże, co to?! - wrzasnął Jan.
    - Nie wiem… - dygocącym głosem ozwał się brat wyskoczywszy z łóżka.
    - Zapal prędko świecę… Ralf!! Ralf!!
    Ralf oddychał głęboko w ciężkim pogrążony śnie.
    Józef zapalił świecę drżącą ręką i przy jej migotliwym blasku badał pokój.
    - Szafa! - szepnął zdławionym głosem.
    ~ Szafa! - ze zgrozą szepnął Jan.
    Szafa rozwarła żarłoczną paszczę jak wieloryb przed połknięciem Jonasza. Zatrwożeni bratowie patrzyli na siebie spłoszonym wzrokiem, a nogi drżały pod jednym i drugim.
    - Ja już oka nie zmrużę… - szepnął Jan po długiej chwili.
    - A Ralf śpi Czy zbudzić go?
    - Po co? Co on poradzi?
    Ralf westchnął głęboko przez sen i coś zamamrotał.
    - Nie zaśniesz?
    - Nie. Do stu tysięcy!…
    - Nie kończ… Ja też nie zasnę. Nie gaś świecy!
    - Za pół godziny wypali się sama. A cóż to za straszny dom! I co teraz robić?
    - Czy ja wiem? Czekajmy świtu…
    Odwracali wzrok od przeklętej szafy, jak gdyby się trwożąc, że z jej ciemnej czeluści wyjdzie na nich blade widmo z zielonymi oczami. Usiedli obaj na jednym łóżku, oparłszy się plecami o zimną, wilgotną ścianę, i tak trwali. Czasem coś szepnął jeden do drugiego, aby sobie wzajem dodać odwagi, i z pełną podziwu zazdrością patrzyli na długie zwłoki Ralfa, pogrążone w szczęśliwym śnie.
    Gdy świt zarumienił okno, dwaj braciszkowie spali, przytuleni do siebie, a mściwy Ralf, usiadłszy na posłaniu, uśmiechał się jak najgorszy z szatanów.
    Podniósł się potom cichutko i spełniał jakieś tajemnicze czynności.
    ,,Niech sobie jeszcze pośpią, robaczki - pomyślał, kładąc się znowu na chudym sienniku. - Dla mnie też jeszcze za wcześnie”.
    Po godzinie zbudziło go gwałtowne potrząsanie.
    - Ralf, obudź się! Obudź się!
    Amerykański szatan zemsty otworzył niechętnie oczy.
    - Czego chcecie? Pali się?
    - Gorzej!
    - Powódź? Sadzawka wylała?
    - Nie bądź głupi i odpowiadaj: czy słyszałeś co ubiegłej nocy?
    - Owszem. Zdawało mi się, ze ktoś chrapał w pobliżu.
    - Nic więcej?
    - Nic więcej! Albo co? Czemu jesteście tacy bladzi?
    - Wcale nie jesteśmy bladzi, zresztą mniejsza o to… Czy wiesz, cc tu się działo w nocy?
    - Nie wiem…
    - Spójrz na tę szafę!
    - Widzę, że sterczy. Czego chcecie od tej głupiej szafy?
    - Skoczysz na równe nogi, gdy ci opowiemy o tej głupiej szafie. Otóż gdy ty zasnąłeś i kiedy myśmy zasnęli, szafa otwarła się z przeraźliwyni trzaskiem…
    - Widzieliście to na własne oczy?
    - Jednemu mogło się przywidzieć, ale my widzieliśmy to obaj!
    - Bardzoście się przestraszyli?
    - A ty byś się nie przestraszył? Nie mogliśmy zmrużyć oka, wreszcie usnęliśmy, zapewne ze zmęczenia. Budzimy się raniutko i dech nam zaparło: szafa była zamknięta!
    - Ki diabeł? - zdumiał się Ralf.
    - I nasze ubrania znikły! Czy słyszysz? Nasze ubrania znikły!
    - I moje? - wrzasnął Ralf.
    - I twoje! Ubrania i buty!
    - Niemożliwe… Czy drzwi zamknięte?
    - Zamknięte i nikt tu wejść nie mógł.
    Nawet pan Dziurawiec? To sprytny człowiek!
    - Skąd i po co? I cóż ty na to?
    - Widać, że w tym domu naprawdę harcują czorty. Czy słyszał kto o czymś podobnym? mówił Ralf posępnie, podnosząc się z posłania. Przyjrzał się złośliwej szafie i począł zbliżać się do niej z wahaniem.
    - Cóż chcesz zrobić? - zawołał Jan.
    - Otworzę szafę!
    - Ostrożnie, powiadam ci, ostrożnie!
    Nieustraszony Amerykaniec gwałtownym ruchem szarpnął oba skrzydła szafy.
    - O, o! Ubrania są w szafie. Rozum się w głowie miesza!
    - Okłady dobrze wam zrobią… Więc wszystko w porządku. Ubrania są, buty są, tylko diabła nie ma, choć musiał tu być z wszelką pewnością.
    - Był czy nie był, a ja w tym pokoju spać nie będę! Ty, Józef, pewnie też nie? W tej chwili idę szukać Dziurawca i poproszę o inny pokój.
    - Ja bym tak nie zrobił - mówił Ralf z namysłem - bo się ta czartowska historia rozgłosi i panie się przerażą. Dziurawiec jest gadatliwy i może zechce tą piekielną awanturą zabawić pannę Janinę.
    - Dlaczego właśnie ją? - zapytał Jan rozdrażniony.
    - Dlaczego ją? Przecie sam mówiłeś, że robi do niej słodkie oczy.
    - Mogłem to powiedzieć żartem… Wszystko jedno zresztą! Ale co teraz robić?
    Ralf się zastanowił.
    - Najprościej będzie wyrzucić stąd szafę!
    - Tak bez pytania?
    - Można bez pytania. Mnie się zdaje, że gdyby cały ten dom wywrócić do góry nogami, pies z kulawą nogą wcale by się o to nie zatroszczył. Jazda! Wyjmijcie odzież i bierzcie szafę.
    Po niejakim czasie dwaj niewyspani bracia cicho jęcząc przesuwali z trudem straszliwy mebel na przestronny korytarz.
    - Pomóż! - zdławionym głosem prosił Jan.
    - Nie mogę. Muszę przytrzymać drzwi, aby się nie rozleciały! - oświadczył Ralf.
    W tej chwili ozwał się zdumiony głos cioci Marty:
    - Co wy wyprawiacie? Czyście poszaleli, chłopcy? Dokąd suniecie tę szafę?
    - Do diabła! - odrzekł ponuro Jan.
    - Za ciasno nam w pokoju - z uśmiechem tłumaczył Ralf. - Czy nie można by tej szafy umieścić w pokoju cioci?
    - Dlaczego w moim?
    Bracia ocierali pot z czół, spoglądając bezradnie, gdy wtem ohydna szafa, którą przestano się zajmować na krótką chwilę, sama otwarła się z trzaskiem, bo była przechylona, mogąc się oprzeć tylko na trzech krótkich nogach. Bracia zdrętwieli i patrzyli na to dziwowisko szeroko otwartymi oczami, Ralf natomiast zamknął ją spokojnie i rzekł do Józefa:
    - Przynieś z naszego pokoju cegłę, bo się wciąż będzie otwierać. W tym kącie będzie jej do twarzy!… Czy ciocia już po śniadaniu?
    - Dlaczego ja mam być po śniadaniu? Czy ja wiem, gdzie tu można zjeść śniadanie?
    - Chodźmy na poszukiwania! Zapomnijcie już o tej szafie - szepnął Ralf do braci - a ja znajdę jakiś gwóźdź i zabiję ją na amen. Wesoło, wesoło, lube chłopaczki!
    - Dobrze ci mówić! - syknął Jan. - Wyspałeś się…
    - Co wy tam gadacie? - zapytała ciocia.
    - Mówimy, że umieramy z głodu! - odrzekł Józef ponuro. - Oho, pająk!
    - Dobrze, że nie szczur - mówił Ralf. Straszny dom! Jeżeli z któregoś kąta wypełznie krokodyl, niech się ciocia nie przestraszy. Zdaje mi się, że trzeba iść tędy!
    Z najbliższego jednak załomu wyłonił się, w pełnej świetności pan Dziurawiec, rześki, wyświeżony, uprzejmy i wylewny. Ucałowawszy obie ręce cioci Marty, wskazał jej drogę do ponurej jadalni, sam zaś zatrzymał się, dojrzawszy tajemne znaki, które mu dawał Ralf.
    - Czy się coś stało? - zapytał zaniepokojony.
    - Bardzo wiele! Nie chcieliśmy panu o tym mówić, lecz że na własną rękę poczyniliśmy pewne zmiany w naszym pokoju, myślę, że nie należy tego ukrywać przed panem. Prosimy tylko o ścisłą tajemnicę… Czy możemy panu zaufać?
    - Jak księdzu na spowiedzi!
    - Otóż niech się pan dowie, że ta przeklęta szafa w naszym pokoju, przed którą nas pan ostrzegał, wyprawiała dzisiejszej nocy potworne harce. Wynieśliśmy przeto szafę na korytarz.
    Oblicze pana Dziurawca wyrażało najwyższe zdumienie.
    - Jak to? - zawołał. - I ta także?
    - Co pan chce przez to powiedzieć?
    - To chcę powiedzieć, że kiedy panowie wyszli wczoraj na zwiedzanie okolicy, kazałem tamtą nawiedzoną szafę wynieść z domu i ustawić ją na folwarku, a na jej miejsce ustawiliśmy inną, zniesioną ze strychu, i jak mi się zdawało, zgoła niewinną. A teraz słyszę… Panowie, zaczynam być przerażony!
    Bracia wymienili pomiędzy sobą szybkie spojrzenia, po czym bystro spojrzeli na Ralfa, a choć korytarz był mroczny, dojrzeli w gęstwinie piegów nagle zrodzony rumieniec.
    - Ach, więc to tak? - szeptem zasyczał Jan.
    - Nie inaczej! - mruknął Józef. - Złapaliśmy diabła za ogon.
    - Co to znaczy? - zdumiał się Dziurawiec.
    - Nic… nic… Bardzo pana przepraszamy za, wyniesienie szafy, którą natychmiast wniesiemy z powrotem. Istotnie, coś się nam przywidziało. Nie warto o tym mówić! Ale czy pan nic nie będzie miał przeciwko temu. jeśli w tym domu poleje się dzisiaj krew?
    - Na Boga! Krew? Czyja?
    - Tego idioty diabła, co nas dzisiaj straszył. Już my się z nim policzymy!
    - Nic a nic nie rozumiem. Cieszę się jednak, że się panowie nie boją, nie ma się zresztą czego bać. A teraz proszę na śniadanie!
    Rześko ruszył przodem, a trójca ponuro patrząca podążała powoli za nim, chociaż Ralf nieco się ociągał.
    - Chodź prędzej! - szepnął Jan. - I z serca ci radzę, abyś się dobrowolnie udławił przy śniadaniu, bo wtedy nie będziemy biciem znieważali nieboszczyka. Ty ludzka kreaturo, ty długi soliterze, ty bezgłowa żyrafo, ty amerykański drągu, telegraficzny słupie, nieudany diable, ty strachu ze szafy! Dostaniesz takie lanie, jakiego świat nie widział!
    - Dwóch na jednego? - drwiąco, chociaż niepewnie rzekł Ralf. - Rozumiem; dwóch półgłówków na jedną całą głowę!
    Pan Dziurawiec znacznie się oddalił i zniknął w jadalni. Wtedy oni przystanęli.
    - Po coś to zrobił? - zapytał głucho Jan. Po co, kretynie, udawałeś diabła?
    - Bo obraziliście anioła!
    - Jakiego anioła? Józiu, ten podczłowiek zwariował!
    - Obraziliście pannę Janinę twierdząc, że się uśmiechała do Dziurawca. Udawałem diabła z zemsty. Przyznaję, że to głupia zemsta, ale wasz postępek był gorszy, o wiele gorszy! Wam się nic nie stało, a na mą rzuciliście kalumnię. Chcecie się bić? Bardzo proszę! - wołał, zdejmując marynarkę.
    Jan pomyślał chwilę, po czym rzekł:
    - Jak sądzisz? Ilu jest w tej okolicy znakomitych, potężnych idiotów? Jest ich trzech! My dwaj i ty. Całuj psa w nos. Chodźmy wtłoczyć szafę z powrotem. Idziesz?
    - Oczywiście, że idę. Nie będziecie oczerniać panny Janiny?
    - Nie będziemy. A ty, ogoniasty, nie będziesz straszył uczciwych ludzi?
    - Nie będę!
    - Amen. Prowadź, czorcie!
    W radosnym zapale nie zauważyli nawet, że ustawili szafę drzwiami do ściany.
    - Niech już tak stoi! - zaśmiał się Ralf, spostrzegłszy pomyłkę. - Przynajmniej nigdy się nie otworzy, a po naszym wyjeździe Dziurawiec będzie się ze zdumienia drapał w głowę. A teraz na śniadanie, rodacy!
    Przy stole zastali nastrój wesoły, gdyż ciocia Kasia wyliczała ilość pająków, które musiała w swoim pokoju zakatrupić pantoflem, co jednakże było drobnym urozmaiceniem wobec tego, że się pod nią załamało łóżko, więc resztę nocy musiała przespać na podłodze. Pan Dziurawiec płonął ze wstydu jako burgrabia tego zamku. Więc zaczął niepewnie:
    - „Stara, rodowa siedziba… Przywiązanie pana Mościrzeckiego do tradycji…
    - Terefere! Gadaj pan zdrów! - huknęła ciocia Kasia. - A ja panu zapowiadam, że jeżeli pobędziemy tu parę dni, nie pozostanie kamień na kamieniu! Woda tu jest?
    - Oczywiście!
    - Mydło jest?
    - Mydło? Być może, że gdzieś jest…
    - Aha, tylko „być może”. Ale widziałam za górką jakieś miasteczko, gdzie go zapewne będzie można dostać. Będzie pan miał kilka gorących dni! Obejrzymy przy sposobności mieszkanie pana Mościrzeckiego i pańskie też. Czy pan jest żonaty?
    - Niestety, nie…
    - Żadna pana nie chciała?
    - Może aż tak źle nie było… - zamruczał pan Dziurawiec i spłonął rumieńcem.
    - Więc niechże się pan ożeni, do stu tysięcy!… Bo was tu śmiecie zagrzebie. W tym domu trzeba albo Herkulesa, co wymiótł stajnie Augiasza, albo dzielnej kobiety, co na jedno wychodzi. Ralfie, uważaj! W twojej kawie utopiły się cztery muchy… Zresztą jeżeli to jest kawa, to ja jestem królowa Saba. Z czego wy tu fabrykujecie kawę, drogi panie? Z żyta czy z jęczmienia? Czy pan Mościrzecki pija taką samą?
    Pan Dziurawiec bąknął jakieś słowa, rumiany od wstydu po raz drugi, ale nie zdradził głębokiej domowej tajemnicy, że jego patron pija na śniadanie kielich wódki, zwanej „dzięgielówką” - i zagryza wyborną kiełbasą (co dopiero znacznie później wyszło na jaw!) - uważając kawę za napój szkodliwy i niegodny polskiego szlachcica.
    Oszalały zegar wybił jakąś trzydziestą trzecią godzinę, naigrawając się z ludzkiego podziału czasu.
    - Z tym diabłem z zegara nie mam nic wspólnego! - szepnął Ralf do Jana. - Więc nie miejcie do mnie pretensji, jeśli to zwierzę w nocy wejdzie do naszego pokoju. Panie Dziurawiec, która wedle tego zegara może być godzina?
    - A ile razy wybił?
    - Trzydzieści trzy.
    - Trzydzieści trzy? Jeśli się bardzo nie mylę, trzeba by to podzielić przez cztery, więc wypadnie ósma i kwadrans, a naprawdę dochodzi ósma. Ten zegar ma czasem przebłyski natchnienia. Skoro już o tym mowa, przypominam, że pan Mościrzecki prosił panie i panów na godzinę dwunastą, przedtem zaś bardzo by chciał porozmawiać z szanowną panią w sprawie Maciusia - rzekł pan Dziurawiec, patrząc na aptekarza i kłaniając się pani Zofii.
    - Ze mną? O czym?
    - Tego mi nie powiedział. Wiem tylko, że go bardzo zabolał los tego chłopczyka.
    Pani Zofia ze źle ukrywanym ociąganiem weszła po niejakim czasie do przybytku pana Wojciecha, który ją przywitał z głośną radością. Pogładził po głowie chłopca, a matce wskazał wygodny fotel. Począł się tłumaczyć długo i szeroko, że śmiał ją prosić o przybycie, lecz ważył się na to jedynie ze względu na dobro dziecka. Przemawiał gorąco, niemal tkliwie, jak gdyby los tych dwojga leżał ciężkim kamieniem na jego otłuszczonym sercu.
    - Proszę drogą kuzynkę, aby zechciała wysłuchać mnie z uwagą. Kuzynka już o tym wie, że z łaski losu możemy się spodziewać wielkiego majątku, zebranego kiedyś przez rejenta. Proszę o tym nie wątpić! Rozważyłem tę sprawę i jestem pewny, że się nie mylę, zresztą wkrótce się o tym dowiemy. Otóż synkowi pani przypadnie pewna część. Może to być mało, może jednak być bardzo wiele. Ja myślę, że wiele. Należy się przeto zastanowić, co pani z tym pocznie, zanim Maciuś dojdzie do odpowiednich lat.
    - Czy pan przypadkiem nie za szybko…
    - Wcale nie, wcale nie! W sprawach majątkowych trzeba być bardzo przewidującym. Tego, co mówię, jestem pewny i dlatego chcę panią prosić, aby pani w imieniu syna zawarła ze mną układ. Głęboko obmyśliłem całą sprawę, i to w najdrobniejszych szczegółach. Chcę postąpić w ten sposób: pani w imieniu synka odstąpi mi przypadającą na niego część majątku, a ja za to zapewnię mu utrzymanie i wykształcenie aż do dojścia do pełnoletności. Pani, rzecz oczywista, też będzie korzystała z pewnej części z przyznanych mu dochodów… Niech pani raczy nie przerywać! Widzi pani, że ja kupuję skórę na niedźwiedziu, a płacę, i to z góry, złotą gotówką. Taki już jestem. Lubię wszelkie ryzyko. Może na tym stracę, a może zarobię, czego bym nie chciał…
    - Po co pan w takim razie chce to uczynić?
    - Sam tego dobrze nie wiem… Pomyślałem jednak, że dobrze by było, gdyby ten majątek, który przez grób wraca do rodu Mościrzeckich, pozostał w całości tam, gdzie powstał. Pragnąłbym nasz ród podźwignąć i nadać mu nieco blasku. Sądzę, że wszyscy Mościrzeccy przyznają mi słuszność. Ja sam dla siebie niczego nie potrzebuję… Jestem chory i żyję jak głodujący mnich - mówił płaczliwym głosem - pragnę jedynie dobra wszystkich Mościrzeckich. A ten drogi chłopaczek to przecie najprawdziwszy Mościrzecki. Rozumie mnie kuzynka? Jakże więc będzie? Pan Dziurawiec przygotował już układ, który należy tylko podpisać…
    - A jeżeli - mówiła z głębokim namysłem pani Zofia - ten oczekiwany majątek okaże się tylko urojeniem?
    - To będzie moja strata, tylko moja! Ja przecie też podpiszę zobowiązanie i nigdy się nie cofnę. Będzie pani mogła zawsze dochodzić swoich praw dla syna. Niechże się więc pani zgodzi. Ja ryzykuję wiele, pani nic, a chłopiec będzie miał zapewniony dobrobyt. A jeśli nie dobrobyt, to w każdym razie spokojną młodość.
    Zmrużył oczy i przez szparki powiek patrzył pilnie na panią Zofię, tulącą do siebie syna. Serce jej uderzało szybko. Myśli krążyły w jej głowie jak jaskółki. Układ wydawał się jej uczciwy. Być może, że pan Mościrzecki wie już coś więcej niż wszyscy. Może jest w tych sprawach bardziej obrotny. Wcale nie wygląda na takiego, który by prosił, by mógł komuś wyświadczyć dobrodziejstwo. Może jednak istotnie lubuje się w takich ryzykownych historiach i gra jakby na loterii. A Maciuś, najdroższy Maciuś, miałby zapewniony kęs chleba, o który tak trudno. A może ona zdołałaby wtedy, mając zapewniony ten chleb, zająć się specjalnym kształceniem dziecka, tym świetnym kształceniem, co zastępuje oczy niewidomemu? Pan Mościrzecki ma jakieś swoje utajone cele, ale dziecko źle na tym nie wyjdzie. Cóż bowiem będzie, jeśli spadek okaże się chimerą albo żartem, albo pomysłem szaleńca? Trzeba będzie powrócić do snucia szarej przędzy biedy i zgryzoty.
    Położyła rękę na trzepocącym się sercu i rzekła cicho:
    - Czy nie mogłabym się kogo poradzić?
    - Kogo, droga pani? Adwokata? Musiałaby pani wracać do Warszawy. A któż tutaj pani poradzi? Może tylko ta wysoka pani, zdaje mi się, że Katarzyna Mościrzecka, bo myślę, że ma mocną głowę. A ja pani ręczę, że powiedziałaby to, co ja! A ja dobrze pani radzę. Zresztą musi to być ułożone między nami natychmiast, bo za dwie godziny będziemy wszystko wiedzieli, a wtedy będzie za późno. Proszę, niech to pani odczyta… Powiedziane tu jest wszystko najwyraźniej i najdokładniej i wszystko przewidziane. Ja już położyłem mój podpis, a tam leży pióro!…
    Pani Zofia czytała powoli, każde zdanie po kilka razy, a skończywszy zaczynała raz jeszcze od początku. Ma się zrzec wszystkiego, co się wyłoni z zapisu rejenta, a w zamian: to, to i to. Istotnie, wyraźnie i ściśle. Data dzisiejsza.
    Przycisnęła dziecko mocno do piersi i szepnęła cichutko:
    - O, Maciusiu, czy ja mam to podpisać?
    Chłopczyk wyciągnął rękę i dotknął papieru.
    - Podpisz, mamusiu! - odpowiedział, znużony słuchaniem długiej rozmowy.
    - Anioł mówi przez to dziecko! - rzekł z namaszczeniem pan Mościrzecki.
    Chwycił łapczywie dzwonek i głośno zadzwonił. Jakby spod ziemi wyskoczył pan Dziurawiec.
    - Jako świadek! - objaśnił pan Wojciech. - Proszę, ten akt jest dla pani, ten dla mnie. Niech pan podpisuje! I niech pan swoim zwyczajem nie robi kleksów. Maciusiu, przyjmij moje życzenia, bo od dnia dzisiejszego jestem jak gdyby twoim opiekunem. Mój dom jest twoim domem. Pani raczy o tym pamiętać. Wszystkie wolne chwile może pani razem z dzieckiem spędzać tutaj…
    - Dziękuję, bardzo dziękuję… Czy mogę powiedzieć wszystkim?…
    - Oczywiście, to są sprawy uczciwe! Do widzenia, Maciusiu… Do widzenia, droga kuzynko!
    Po jej odejściu rzekł cicho do Dziurawca:
    - Panie Adamie! Uczyniłem to, do czego mnie pan namówił, ale Bóg jeden wie, czy dobrze uczyniłem!
    - Myślę, że doskonale!
    - Panu wszystko jedno, bo nie pan będzie płacił, tylko ja. Ale jeżeli z tego całego interesu będzie figa, to się jeszcze z panem porachujemy, słyszy pan?
    Pan Dziurawiec, dotąd pogodnie uśmiechnięty, spoważniał.
    - Proszę pana! - mówił niemal uroczyście. - A gdyby nawet tak było, to i co? Śmiem powiedzieć, że Bóg wynagrodziłby pana, gdyby pan poratował tego nieszczęśliwego chłopczyka… Przecie pan jest bogaty, a to są nędzarze! No i bliscy krewni… Na widok tego dziecka serce mi się kraje…
    - Ale mnie się nie kraje! - mruknął pan Mościrzecki. - Czy skończył pan już kazanie?
    - Skończyłem… - odrzekł pan Dziurawiec, rozżalony.
    - To dobrze. A cóż numer drugi?
    - Aptekarz? Chodził przez całą noc po pokoju.
    - Niedaleko ten zajdzie, co chodzi po pokoju - zaśmiał się nieszczerze pan Wojciech. - Ma przynajmniej tę pociechę, że może chodzić, a ja nie mogę. Co pan o nim wie?
    - Niewiele. To jednak wiem z pewnością, że biedaczysko siedzi po uszy w długach.
    - Dużo tego?
    - Nie mogłem się dowiedzieć.
    - A inni?
    - Pani Cegłowska jest zamożna, panna Katarzyna jakoś sobie daje radę, Amerykanin ma pieniędzy jak lodu, panienka ciężko pracuje, a ci dwaj młodzi ludzie, malarz i muzyk, mają, zdaje się, jedną parę spodni na dwóch.
    - Aha! Zbliż się pan… Musimy pogadać, a nie chcę, aby kto słyszał!
    Nachyleni ku sobie, poczęli wieść długą rozmowę przyciszonymi głosami. Pan Wojciech zdradzał żywy niepokój, a jego burgrabia gorąco mu coś tłumaczył.
    - Taka gratka nieczysto się zdarza! - zawołał wreszcie głośno.
    Pan Mościrzecki otarł pot z czoła i rzekł:
    - Smutny będzie pański koniec, jeżeli mnie pan wtrąci w nieszczęście. Ha! Mamy jeszcze godzinę czasu… Niech pan pójdzie po niego.
    Zdumiał się aptekarz Alojzy, kiedy go Dziurawiec niemal przywiódł przed oblicze „głowy rodu”. Przyjęty z wylewną serdecznością, uspokoił się nieco i patrząc spłoszonym spojrzeniem na bogatego krewniaka, czekał pokornie.
    Pan Wojciech wyraził głęboki żal, że teraz dopiero poznał tak miłego i rozsądnego człowieka, lecz wszystkiemu jest winne ciężkie niedomaganie, które mu nie pozwala na odwiedzanie krewnych. Tak jednakże zrządził łoś łaskawy, że ich ku sobie zbliżył odwieczny nieboszczyk. Wobec tego pan Wojciech jest niezmiernie uradowany i wdzięczny rejentowi, że tego dokonał, choćby ta tajemnicza sprawa ze skarbem okazała się śmiesznym urojeniem.
    Usłyszawszy ostatnie słowa aptekarz zerwał się z krzesła i znowu ciężko na nim usiadł.
    - Urojeniem? - jęknął głucho.
    - Albo dziwactwem, albo czym kto chce! - rzekł słodko pan Wojciech.
    - O, Boże!
    - Niechże się pan z góry nie trapi, któż jednak może wiedzieć, co się ukrywa w tych mętnych mrokach? I któż z nas może wiedzieć, kim właściwie był ten przodek? Może mu brakło piątej klepki? Może sobie stroił żarty, facecjonista i kpiarz. Bywali i tacy, bywali…
    - Ale przecie pan Dziurawiec mówił…
    - Pan Dziurawiec też jest fiksat i bierze urojenia za rzeczywistość. Czy panu słabo?
    - Nie, nie… Tylko mi się mąci w głowie…Prawie że nie zmrużyłem oka!
    - O, jakże mi przykro! Niech mi pan jednak powie szczerze, jak krewny krewnemu: czy pan bardzo liczy na spadek po rejencie?
    - To mój ostatni ratunek! - krzyknął z rozpaczą aptekarz.
    - Ach, tego nie wiedziałem… Tak panu ciężko?
    - Strasznie mi ciężko!… Żona… dzieci...
   - Pewnie i długi?
    - Więcej niż włosów na głowie
    - Wolno wiedzieć, ile?
    - Około pięciu tysięcy… I wciąż rosną… O, Boże miłosierny! Co ja pocznę, co ja pocznę? Przysięgam panu, że jeżeli i teraz cała ta sprawa weźmie w łeb, to się powieszę, słowo daję, że się powieszę!
    - Spokojnie, spokojnie! Ktoś mądry powiedział, że zawsze mamy więcej powodów do życia niż do śmierci. Po co się wieszać? Przecie zawsze może się znaleźć wyjście z najtrudniejszej sytuacji. Przecie i ja jeszcze jestem na świecie!
    - Pan? Czy pan? by chciał?
    - Zaraz, zaraz… Pragnąłbym przede wszystkim, aby pan wiedział, że mi los mojego rodu bardzo leży na sercu. Nie mogę na to patrzeć, jak się dręczy ktoś z moich bliskich. A pana, kuzynie, żal mi tym bardziej, że się pan znalazł w takich tarapatach. Inni z rodziny są albo jeszcze młodzi, albo zamożni i jakoś dadzą sobie radę. Pan nie! Dlatego chcę panu coś zaproponować. Jałmużny pan z pewnością nic przyjmie, ale możemy ubić pewien interes.
    - Jaki, jaki? - pytał zachłannie aptekarz.
    - Zaraz się pan dowie, proszę tylko słuchać uważnie. Pragnę panu pomóc, a to jest najważniejsze! Osobiście jestem zdania, że nieboszczyk rejent zadrwił sobie z nas wszystkich, lecz być może, że się mylę. Przypuśćmy, że się coś znajdzie. Zgoda! Ile się znajdzie? Może wiele, może mało. Raczej mało niż wiele, bo i skądże by skromny rejent mógł zebrać wielki majątek? Dlaczego go nie zostawił własnym, rodzonym dzieciom?
    - Tak, tak… - jęczał aptekarz zmiażdżony, jak gdyby każde słowo waliło się na niego ciężkim kamieniem.
    - Cieszy mnie, że pan podziela moje zdanie. Ale to jeszcze nie koniec. Co mógł rejent zostawić? Dajmy na to, że gdzieś zakopał garnek dukatów. Przypuszczenie to jest nieco krotochwilne, ale musimy wszystko rozważyć. Mamy przeto dukaty, ale mamy też i dziewięciu spadkobierców, czyli że każdy dostanie dziesięć, może dwadzieścia złotych pieniążków. Dość dużo, żeby nie umrzeć, za mało, żeby żyć. Zabiera pan, drogi panie, swoje dukaty i co pan uczyni? Sprzeda pan i za to przeżyje pan pół roku. A długi?
    - Długi… - powtórzyło rozpaczliwe echo. - Ale rejent pisze, że to, co pozostawił, zapewni jego rodowi „bogactwo i potęgę”.
    - Wiem, że tak napisał, ale cóż z tego? Za czasów króla Jagiełły wół kosztował dwa srebrne grosze, za czasów rejenta kilkaset dukatów było wielkim majątkiem, więc sobie zacny człowiek wyobrażał, że za sto lat będzie tak samo. A to są dzisiaj prawie że grosze. I te grosze pan dostanie, chyba że zgodzi się pan na inne wyjście.
    - Jakie, na Boga, jakie?
    - Dla pana jedyne. Postanowiłem zaproponować wszystkim spadkobiercom wykupienie ich części ze spadku po rejencie. Jestem najstarszym z rodu, dość zamożnym, dziedzicem domu i włości rejenta, i dlatego pragnąłbym zachować to, co pochodzi od mojego przodka, po prostu jako pamiątkę. Wszystko mi jedno, czy to będzie rzecz cenna, czy byle co. Rozumie mnie pan?
    - Staram się rozumieć… I pan by chciał…
    - I ja bym chciał kupić pańską część. Pan Dziurawiec wypłaci panu gotówką umówioną cenę, a pan podpisze zrzeczenie się na moje imię. Ale ja wcale nie nalegam, niech mnie Bóg broni! Chce pan, też będzie dobrze, a nie chce pan - też będzie dobrze! Uprzedzam pana jedynie, że musi pan powziąć postanowienie natychmiast, bo za godzinę może się zdarzyć, że wszystkie nasze nadzieje prysną z wielkim trzaskiem. Ach, jakże pan zbladł! Panie Adamie, prędko szklankę wody!
    Pan Dziurawiec, który siedząc w kącie, pilnie się przysłuchiwał, porwał się czym prędzej i podał wodę nieszczęsnemu „Herkulesowi na rozdrożu”.
    - Dziękuję… - mówił słabym głosem aptekarz. - Już mi lepiej… O Boże, co ja mam zrobić, co ja mam zrobić?
    - Podpisać jak najprędzej! - szepnął mu niemal do ucha pan Dziurawiec.
    Aptekarz spojrzał nieprzytomnie ku pułapowi, jak gdyby stamtąd czekał dobrej rady, po czym głosem czarnym jak smoła zapylił krótko:
    - Ile?
    Pan Wojciech udał, że się głęboko zastanawia.
    - Kot w worku -- rzeki po chwili - jest towarem pospolitym i dość tanim. Powiedziałem jednakże, że pragnę panu pomóc, więc będę hojny nawet ponad możność. Otóż dam panu pięć tysięcy złotych na spłatę długów i dwa tysiące ponadto. Siedem tysięcy. To duży kawał grosza! Powtarzam jednak raz jeszcze, i to z naciskiem; że wcale na pańską zgodę nie nalegam!
    Przykro było patrzeć na biednego aptekarza. Nieszczęsna jego dusza wiła się jak na mękach, a w głowie huczały dwa młyny i jeden parowy tartak. Usta miał zaciśnięte i gwałtownie przetykał ślinę. Usiłował coś powiedzieć, ale nie mógł. Żuł słowa i dławił się nimi. Wreszcie udało mu się krzyknąć:
    - Ależ to może być skarb! Skarb!
    - W takim razie niech pan czeka na skarb - odrzekł cierpko pan Wojciech. - Doczeka się pan za pół godziny… Przepraszam, żem pana trudził… Żegnam kochanego pana!
    - Nie, nie! Niech mi pan pozwoli pomyśleć… Siedem tysięcy… Zaraz, zaraz, na Boga! Siedem tysięcy… To mało, to mało!
    - To więcej niż nic, bo może być nic. Zresztą, pal licho! Dodam jeszcze tysiąc złotych, ale już nie dla pana, tylko dla pańskich dzieci.
    - Dla moich dzieci! - powtórzył boleśnie pan Alojzy.
    Potarł ręką czoło, jak gdyby chciał wygrzebać jakieś postanowienie, i ciężko dyszał.
    - Za pół godziny dwunasta! - bąknął ostrzegawczo Dziurawiec.
    - Dwunasta… dwunasta… - jakby nieprzytomnie powtórzył aptekarz. - Co pan powiedzie!? Aha! Osiem tysięcy. Boże, bądź miłościw mojej duszy. Dawajcie papier! Podpiszę… Prędko, papier!
    - Spokojnie, drogi kuzynie, spokojnie! Nie pali się. Panie Adamie! Niech pan napisze odpowiedni kwit. Ten pan wszystkiego się zrzeka, a ja płacę osiem tysięcy.
    W niechlujnym pokoju zapanowała smutna cisza. Słychać było skrzypienie pióra i szelest papieru.
    Dziurawiec powtarzał półgłosem pisane słowa, potem rzekł uprzejmie:
    - Niech pan w tym miejscu położy podpis.
    Aptekarz nerwowym ruchem chwycił pióro, podpisał, i cisnął je, jak gdyby go parzyło żywym ogniem.
    - Pieniądze otrzyma pan w tej chwili, proszę ze mną do kancelarii - rzekł Dziurawiec jakby ze współczuciem.
    Aptekarz nie pożegnawszy się wybiegł, jak gdyby go goniły furie.
    Pan Mościrzecki został sam.
    - Osiem tysięcy… - rozmyślał. - Osiem tysięcy… Jeżeli wpadnę, zastrzelę tego idiotę Dziurawca… Jak taki aptekarzyna mógł narobić tyle długów? Gdyby nie te długi, byłby się opierał… Osiem tysięcy! Dobrze, że Dziurawiec sprzedał niedawno las… Dwie części już mam, ale z tamtymi pójdzie chyba trudniej… A, jest pan! No i co? Wziął pieniądze?
    - Wziął, oczywiście, że wziął!
    - A co robi?
    - Biega po parku, a wszyscy inni patrzą z okien i niczego nie pojmują. Za chwilę tu będą. Aptekarz zapowiedział, że też przyjdzie.
    - Po co? Z nim już skończone. A zresztą niech przyjdzie. Która godzina?
    - Za pięć dwunasta. Czy mam ich zawołać?
    - Poczekaj pan! Trzeba trochę ceremonii, niby że to ważna chwila. Niech pan dwanaście razy uderzy w gong, jak na Sylwestra. I pan aptekarz w parku usłyszy, bo nie będziemy go gonić. Aha! Czy pan wie, że w razie wielkiej klapy zginie pan z mojej ręki?
    - Już mi to pan raz powiedział…
    - Niech się pan wynosi!
    Dziurawiec wyszedł z godnością, a po chwili rozległo się dwanaście przeraźliwych miedzianych, brzękliwych dźwięków gongu. Wszyscy zmarli Mościrzeccy musieli w grobach zadrżeć z trwogi. Z wszelką natomiast pewnością drgnęli wszyscy żywi.
    - Czy to na pożar? - krzyknęła ciocia Marta.
    - Nie, to chyba grzeczne wezwanie w naszą stronę - odpowiedziała panna Katarzyna. - Nie bój się, Maciusiu! Chodźmy, moi drodzy.
    - Czy ja mam iść także? - zapytała z lękiem pani Zofia. - Przecie ja się już nie liczę,
    - Owszem, musisz pójść, bo jeszcze będziesz potrzebna. Ralfie, prowadź! Idziemy!
    - Czy parami, droga ciociu?
    - Nie idziemy do arki. O, pan Dziurawiec! Czy to nas wołano?
    - Proszono, proszono, czcigodna pani! Pan Mościrzecki czeka.
    - Naprzód, bracia rodacy! - wrzasnął Ralf. - Po złote runo!
    - Albo po figę z makiem… - mruknęła mądra panna Katarzyna.

następny Spis rozdziałów następny