Kornel Makuszyński


List z tamtego świata

  

ROZDZIAŁ SZÓSTY
w którym stare kaczki opłakują swoje niewinne dziatki

    Olbrzymie domisko w Przypłociu takie sprawiało wrażenie, jak gdyby je wznosiło równocześnie dziesięciu budowniczych, z których pięciu było obłąkanych, a pięciu czyniło sobie na złość. Jedna część domu była niska, inna wysoka, jedna krzywa, druga prosta. Okna wybito na różnych wysokościach. Ze ścian wyrastały baszty, kominy. Taką niezliczoną wzniesiono ich ilość, jak gdyby koszmarny ten dom był filią piekła na Przypłocie i okolicę, a w filii gorzał wieczysty ogień tak jak w centrali. Chyba o tych kominach powiada Słowacki w Beniowskim, że: „tryskały piekieł dech przez wszystkie dziury”.
    Kilka pokoleń musiało budować to czupiradło, wciąż coś dodając, a nigdy nie burząc. A to - było najdziwniejsze, że mieszkającym tutaj ludziom mało było jednego szkaradzieństwa, więc się postarali o jego odbicie, rozlawszy przed nim sztuczną sadzawkę z gładkim i przejrzystym zwierciadłem wody.
    Tym brzydsze było to domisko, że na wzgórzu niezbyt odległym, otoczony rozłożystymi, sędziwymi lipami, stał wyniosły, czcigodny i spokojnym porządkiem budowany kościół Bernardynów. Śniedź zielonych dachów, która jest siwizną odwiecznych budowli, złociła się głębokim tonem w pełnym słońcu. Klasztor nie opodal kościoła ledwie był widny z daleka spoza gęstwy drzew. Biały wąż drogi opasywał wzgórze i wił się w stronę dość mizernego miasteczka, rozrzuconego po stokach, pośród ogrodów i sadów. Okolica była urocza i gdyby nie koszmarna siedziba Mościrzeckich, mogłaby uchodzić za piękną. Domisko wyglądało jak brodawka na nadobnym obliczu. Podobno za ludzkiej pamięci trzynaście razy uderzyły weń pioruny, jak gdyby niebo nie mogło znieść jego widoku i jak gdyby chciało go zetrzeć z powierzchni ziemi. I nigdy nic mu się nie stało! Raz jeden zapalił się dach, ale go zgasiła ulewa z tej samej czarnej chmury, co przed chwilą wypuściła piorun z brzucha.
    Opowiadali ludzie z miasteczka, że jest to dom nawiedzony i że w nim straszy. Widziano razu pewnego buty, które same szły przez ciemne pokoje, wielkie stawiając kroki, i byłyby może daleko zaszły, gdyby nie napotkały zamkniętych drzwi. Opowiadali inni, że w wielkiej sali, posępnej i wiecznie zimnej, widział któryś z domowników olbrzymiej postaci człowieka, który stał przed zwierciadłem i rozpalonymi do białości nożycami strzygł sobie brodę długą do kolan. Inni gadali ambaje, że nie był to mężczyzna, lecz brodata kobieta, która po ostrzyżeniu brody weszła w zwierciadło jak w srebrną mgłę. Śmieszne to były opowieści, nie ulega jednak wątpliwości, że gdyby diabłowie pragnęli wynająć sobie w tej okolicy mieszkanie, nie szukaliby długo, lecz skierowaliby się prosto do pana Wojciecha Mościrzeckiego.
    Na tyłach tego pomylonego domu, który zawarł w sobie najmniej siedem różnorakich domów, rozciągał się ogromny park, tak jednak zaniedbany, że przypominał puszczę. Pasły się w nim krowy, a zamiast kląskania słowików słychać było mniej uroczy bek baranów, płaczliwy i rozdzierający serce. Nie było już w zgłuszonym parku herbowych wiewiórek, które rejent wygubił do ostatniego pokolenia, nie pozostawiwszy nawet świadka klęski. Zawiłe drogi zarosły zielskiem, bujnym i zachłannie zdobywczym. Kamienny zegar słoneczny kruszał na deszczach, rozsadzany przez cierpliwe mchy, wypełzające z każdej szczeliny. Zewsząd ciężkim zapachem oznajmia się pleśń i zbutwiałość. Pospolite, uprzykrzone, natrętne chaszcze brały powoli w posiadanie każdy zakątek, napadłszy na świetny kiedyś ogród niepoliczonym tłumem.
    Tak wyglądała siedziba głowy domu, Wojciecha Mościrzeckiego. A on sam nie wyglądał lepiej. Był to człowiek o zdumiewającej obfitości ciała, przypominający beczkę, na której ktoś dla figlów umieścił głowę. Można było za prawdziwą uznać opowieść pana Dziurawca, że pan Mościrzecki jeździ na wózku, gdyż nie posiada władzy w nogach, można było jednakże mniemać z równą słusznością, że przyroda nie stworzyła tak silnych nóg, które by udźwignęły tę ogromną bryłę mięsa, i że jedynie dlatego pan Mościrzecki nie mógł chodzić o własnych siłach.
    Tak przynajmniej twierdził lekarz w miasteczku, którego zresztą nigdy do Przypłocia nie wzywano, pan Wojciech bowiem wolałby siedemdziesiąt siedem razy umrzeć, niż wydać siedemdziesiąt siedem groszy na lekarstwo. Dodawał przy tym, że pan Mościrzecki nigdy nie dostanie się do nieba, gdyż nawet dziesięciu aniołów nie udźwignęłoby tego grubasa, a posyłanie do tego przedsięwzięcia całego ich pułku byłoby zbytnią paradą, na którą chyba nie zasłużył.
    Tak czy owak pan Mościrzecki jeździł na potężnym wózku, który z należytym trudem popychał chłopak, milczący i cierpliwy. Wózek trzeszczał i piszczał z wielkiej udręki, pan Wojciech krzyczał i gromił, i łajał, i zrzędził, a automedon, nic sobie z tego nie robiąc, popychał go w milczeniu od stołu na rodzaj terasy i z terasy do stołu. Żywot pana dziedzica składał się z jedzenia i wygrzewania się na słońcu. Na wszystko żałował, nie żałował jedynie na jedzenie. Zginąłby w mękach misterny Francuz, gdyby zjadł jedną siódmą tego, co on. Włoch, jarzynami, powietrzem i owocami się żywiący, leżałby tydzień bez ducha. I Witeliusz, i Gamasz, i Lukullus, słynne na cały świat i po wszystkie czasy żarłoki bez dna i z dwunastoma żołądkami, oddaliby mu pierwszeństwo i pokorny złożyliby hołd, bijąc czołem o ziemię przed tym straszliwym Sarmatą. Zawsze był głodny i mógł jeść o każdej porze dnia i nocy. Pieczone prosię było dla niego drobną przekąską, zaostrzającą apetyt. Dwie kopy kołdunów były wesołą igraszką, po upływie godziny niegodną nawet wspomnienia. Roztropny Rzymianin twierdził, że człowiek po to je, aby żył, ten zaś Sarmata żył po to, aby jeść. Zapewne dlatego w tym straszliwie zaniedbanym Przypłociu zdumiewająco troskliwie pilnowano kurników, chlewów i obór, gdzie się rodzą delikatne cielęta. Każde zresztą stworzenie jadalne było w pobliżu tego straszliwca narażone na śmierć, który by odebrał strusiowi kamienie, aby je połknąć samemu. W kiepskim jego, a rozległym majątku dbano o indyki jak o dzieci królewskiej krwi, a gęsi karmiono przemocą, tak że biedne ptaki Junony nie mogły - jako i ich pan - chodzić o własnych siłach. Gdyby ten brzuchacz urodził się był ludożercą, byłby samotną sierotką, albowiem zjadłby bliższą i dalszą rodzinę do ostatniej babki.
    W tym dniu, w którym Dziurawiec miał przyholować kilkoro Mościrzeckich, pan Wojclech był podniecony i niespokojny. Zastanawiał się i w myśli obliczał, ile zjedzą ci ludzie! I to już jest pociechą, że w tej gromadce znajduje się dziecko, które nie zje chyba całej gęsi, i jakaś panienka, gdyż panienki z wielu dziwacznych powodów mało jadają. Z relacji Dziurawca.wyłowił jednakże pan Mościrzecki smętny wniosek, że trzech młodzieńców może dokonać rzeczy zgoła straszliwych, jeśli się choć odrobinę wdali w swojego krewniaka. Rozmyślał nad tym długo i wreszcie wymyślił: oto goście będą jadali w jednej z sal na piętrze, dokąd by jego trzeba wnosić na fotelu, więc łatwo wybaczą gospodarzowi, że będzie jadał sam na parterze. A co będzie jadał, o tym się nie dowiedzą. Miało to i tę dobrą stronę, że pan Wojciech nie lubił towarzystwa przy swoich obfitych ucztach, gdyż serce by mu pękło, gdyby jakiś towarzysz chciał go naśladować. Postanowił jednak być gościnnym dla nie znanej rodziny, lecz roztropny zachować umiar. Dostaną obfitą ilość spyży, zdrowej i tłustej. Gdyby się zdarzyło, że w czasie ich obecności zdechnie jaki indyk - ha! - dostaną wtedy nawet i indyka, zmarłego naturalną śmiercią od indyczej cholery, lecz zarżniętego im nie da. Rodzina rodziną, ale indyk indykiem…
    Zjadłszy trzecie już tego dnia śniadanie, kazał wyglądać, czy nie widać na widnokręgu karawany krewnych, od stacji kolei bowiem do Przypłocia trzeba było jechać kilka kilometrów. Pan Dziurawiec, wódz wyprawy, starał się tę drogę przebyć jak najszybciej, lecz wysłane po gości konie, jasnokościste rumaki, chodzące zazwyczaj w pługu, nie okazywały bynajmniej chęci do wichrowego pędu. Ponieważ koń nie jest na wsi polskiej zwierzęciem jadalnym, więc pan Mościrzecki mało dbał o konie. Jeśli koń miał przepisowe cztery nogi i mógł na nich ustać, wszystko było w porządku. Toteż karawana wlokła się ślimaczym chodem w bryczkach roztrzęsionych i nieprzyzwoicie obłoconych. W pierwszej siedział na koźle obok woźnicy wszystkowidzący pan Dziurawiec, który rozradowanym głosem objaśniał załogę tego wehikułu - panią Martę i panią Zofię z Maciusiem którędy wędrują. Za nimi wlokła się ciocia Katarzyna ze smutnym i cichym aptekarzem, który przylgnął do niej i na krok jej nie odstępował. Te dwie bryczki sprawiały swoją powagą wrażenie, że podążają za karawanem w stronę odległego cmentarza, wóz trzeci natomiast najwyraźniej jechał na wesele. Siedziało w nim ciasno czworo młodych. Woźnica też był młody i gdyby nie konie będące na schyłku żywota, wóz ten przypominałby „odę do młodości” na czterech kołach. Ralf bredził, jak gdyby miał gorączkę, i wyskakiwał ustawicznie na przydrożne łąki, aby zerwać kwiatek dla panny Janiny, oszołomionej i szczęśliwej, bo od wielu lat nie widziała ani lasu, ani wrzosowiska. Lasy dookoła płonęły rudym ogniem listowia. W przydrożnych rozlewiskach wody odbijało się niebo, dnia tego niepokalanie błękitne.
    - Patrz, Jasiu… Krowy… - zawołał Józef.
    - W jaki ty sposób możesz tak od razu rozpoznać nieznane stworzenia? - zdumiał się Jan. - Więc to tak wygląda żywa krowa!
    - Jestem niepospolicie bystry, widywałem zresztą krowy na obrazkach. Bardzo je lubię i bardzo szanuję.
    - Za co? - śmiała się panna Janina.
    - Są to bowiem najcierpliwsze na świecie stworzenia. Wielki mędrzec chiński powiedział, że „cierpliwość zamienia nawet trawę w mleko”. Bez krowy nie można by tego dokonać. Ralfie, czy w Ameryce są krowy?
    - Cieląt i kretynów też jest zatrzęsienie! krzyknął Ralf, zeskakując przezornie z wozu.
    Musieli często popasać, mądre bowiem koniska przystawały samowolnie i żadną namową, żadnym nawet najtkliwszym słowem nie dawały się namówić do podjęcia podróży. Dopiero Po dłuższym wypoczynku jeden stary wyga łypał okiem, dając znać drugiemu, że już można ruszyć. Woźnica, znający wybornie te końskie praktyki, przyglądał się im bez wzruszenia, konie były bowiem najmniej dwa razy starsze od niego.
    Wreszcie okrzyknięto ich z admiralskiej bryczki pana Dziurawca, że maluczko, a dopłyną do celu. Poczęli się przeto przyglądać ciekawie tej ziemi, z której się wyroili wszyscy Mościrzeccy i jak ich herbowe wiewiórki rozbiegli się po rozległym lesie żywota. Nagle głosem zdławionym zakrzyknął malarz:
    - Czy widzicie ten dom? Ratuj się, kto może.
    - To pałac w Przypłociu! - oznajmił z dumą woźnica.
    Im zaś wszystkim odjęło mowę i patrzyli jak urzeczeni na owe dwa straszliwe pałace, jeden na ziemi, a w wodzie drugi: szerokie i rozłożyste, proste i krzywe, niskie i wysokie, sterczące i zapadłe, świeżo pobielone i okryte liszajami wilgoci. Malarz wyraźnie cierpiał i w pewnej chwili zakrył rękami oczy. A Ralf rzekł:
    - Nie chciałbym żyć w takim domu, bo gdybym w nim umarł, musiałbym potem straszyć…
    Roztropny woźnica, słysząc te upiorne słowa, powiedział tajemniczo:
    - Tutaj i bez tego diabły dokazują. Całe szczęście, że kościół blisko.
    Panna Janina wzdrygnęła się i spłoszonym wzrokiem spojrzała na swego obrońcę Ralfa, który jej odpowiedział oczami, że pierwszego czorta, który by chciał uczynić jej krzywdę, obedrze ze skóry, a potem powiesi na ogonie. Znacznie ją to uspokoiło.
    Kiedy po objechaniu sztucznej sadzawki, po której zamiast śnieżystego łabędzia pływała stara gazeta, przystanęli przed głównym wejściem, dwie pierwsze bryczki już odjeżdżały ku stajniom, a w głuchym, ogromnym przedsionku Wojciech Mościrzecki witał panie. Prezentował je wymownie pan Dziurawiec, do niedawna ambasador, po czym przewodnik wycieczki, a w tej chwili marszałek dworu.
    - A oto i młode pokolenie! - zawołał radośnie. - Duma i nadzieja rodu.
    Poczwórna „duma i nadzieja rodu” zbliżyła się z oznakami szacunku do wózka, w którym szeroko rozlany pławił się Wojciech Mościrzecki.
    - Witam was, serdecznie witam! - mówił głosem, który - zdawało się - też ociekał tłuszczem. - Dożyłem szczęśliwej chwili… Nigdy nie marzyłem o tym, że pod moim dachem będę gościł cały ród. Żyłem tu sam jak palec!
    „Cienki paluszek…” - pomyślał Ralf ze zgrozą.
    - Wprawdzie sprowadził was tutaj wspólny interes, ale zapomnijmy o interesach! Na to będzie czas… Proszę, aby drodzy kuzyni czuli się tutaj jak we własnym domu, bo to przecież jest nasz wspólny dom, nasze gniazdo. A zapowiadam, że prędko was nie puszczę. Nikt mnie nie odwiedza, nikt mnie nigdy nie odwiedza… Nieprawdaż, panie Dziurawiec? Któż się zechce nudzić ze starym, chorym człowiekiem? A teraz proszę na obiad! Pan Dziurawiec zastąpi mnie przy stole, bo ja się na piętro nie wydrapię, zresztą jestem na diecie… Dwa sucharki i dwa jabłka to całe moje pożywienie… Panie Dziurawiec, niech pan prosi naszych drogich gości!
    Drodzy goście szli jak w polonezie w zdumionym milczeniu, nieco porażeni tłustym widokiem gospodarza, którego srogi los pokarał dwoma jabłkami i dwoma sucharkami. Skrzypnęły stare schody, wiodące na piętro. Była to najstarsza, zasadnicza część domostwa, jego trzon i pień, który puścił we wszystkie strony dzikie pędy przybudówek, tutaj też snuła się najgęstsza woń starości, mdłej, stęchłej, zakurzonej i mrocznej. Chyba w połowie osiemnastego wieku musiano tu po raz ostatni otwierać okna wypłaszając ciemność i pająki. W każdym zakamarku spał zatęchły smutek, leniwy i ciężki.
    Nieco jaśniej było w pokojach przeznaczonych dla gości, gdyż okna patrzyły w południową stronę, natomiast w tak zwanej „sali”, w której miano podać obiad, zwróconej ku północy, siał się mrok. Znać było na niej zmarłą, zniszczoną i całkowicie wypłowiałą dawną świetność. Olbrzymi kominek zdradzał szlachetne pochodzenie i łyskał ostatkiem poszczerbionych marmurów. Posadzka, sczerniała i bez złocistego, woskowego blasku, wydęła się w kilku miejscach. Okna, wysokie i wąskie, mało przepuszczały światła. Mył je jedynie deszcz z zewnętrznej strony, nikt ich jednak za ludzkiej pamięci nie mył od wewnątrz. Z pułapu zwisał ogromny, rozłożysty, ciężki, w żelazie kowany świecznik. Tkwiły w nim jedynie dwie nie dopalone świece, jak dwa ocalałe zęby. Środek sali zajmował stół długi, refektarski, rozkraczony na wielu nogach, przy nim zaś tuliło się liczne potomstwo stołków, niegdyś pokrytych skórą, potem nielitościwie przez czas ze skóry odartych. Nierozumna jadowitość czasu do tego się nawet posunęła, że z niektórych kościstą ręką wyrwała wnętrzności.
    Miejsc przy tym stole było na osób czterdzieści, miało zaś zasiąść dziesięć, więc go przykryto obrusem jedynie od wierzchołka, zostawiając czarną, nagą resztę chyba dla dawno zmarłych Mościrzeckich.
    - Czemu tu tak smutno? - szepnęła ciocia Marta.
    - Czemu tu tak brudno? - dodała ciocia Katarzyna.
    Wszyscy rozmawiali ściszonym głosem, jedynie pan Dziurawiec, dziwnie rad i niemal szczęśliwy, tokował kwieciście i bujnie. Czynił honory, zapraszał i zachwalał potrawy, które rumieniły się teraz dopiero, niezasłużonych tych słuchając pochwał. Musiał też zachwalać je gorąco, gdyż przynoszone z jakiejś odległej kuchni, zjawiały się na stole chłodne i chłodno zostały przyjjęte. Jedynie chłodnik miałby temperaturę odpowiednią.
    Kowbojska dusza Ralfa nie mogła wydzierżeć.
    - My tu, proszę pana - mówił słodko do Dziurawca - zajadamy takie wspaniałości, a biedny p3n Mościrzecki tylko dwa sucharki.
    - Cha, cha, cha! - wrzasnął śmiechem marszałek dworu, lecz nagle się stropił i dodał szybko, zwróciwszy się z przemową do kominka: - Tak, tak, to bardzo biedny człowiek. Cóż robić? Lekarze są nielitościwi! Nam jednak jeddzenie nie zaszkodzi… Może pan pozwoli jeszcze odrobinę grzybów?
    Grzybów podano „mnóstwo za bardzo”, jak mówią na malajskim archipelagu, była to bowiem w tych stronach potrawa tania i pospolita, wobec czego Ralf szepnął do ucha Jana.
    - Czy się nie boisz tych grzybów?
    - Czemu mam się ich bać? - odrzekł z niepokojem muzyk.
    - Bo grzyby mogą być jadowitą trucizną, a nasz stryjaszek mógł jak król Popiel sprosić na ucztę cały ród i wytruć go ryczałtem. Poczekajmy, aż pan Dziurawiec zacznie jeść pierwszy.
    Pan Dziurawiec jadł jednak ze spokojną beztroską i ani myślał umierać. Opowiadał pannie Katarzynie z epicką dokładnością o losach tego dziwacznego domu, którego pan Wojciech nie chciał naprawiać, twierdząc, że nie ma dla kogo, jemu zaś wystarczy choćby jedna izba, byle ciepła i zaciszna. Posypały się pytania i odpowiedzi i uczyniło się dość gwarno, gdy wtem nagle wszystko ucichło, jak gdyby wiatr uniósł słowa ze wszystkich ust. W mrocznym kącie zaczął bić zegar głosem głuchym i ciężkim. Wedle słońca mogła być godzina trzecia, a zegar bił i bił, i bił. Wszyscy zwrócili spojrzenia na ogromne pudło pomylonego zegara, tylko Dziurawiec utkwił jednym okiem w oknie, a drugim w półmisku.
    - Dwanaście… trzynaście… czternaście… - liczył zdumionym szeptem Ralf.
    - Piętnaście… szesnaście… Czy już? Nie! Siedemnaście… osiemnaście…
    - On potrafi do trzydziestu! - oznajmił Dziurawiec z niechęcią. - To straszny zegar.
    - A czemu on tak bije? - zdumiała się ciocia Marta.
    - Tego nikt nie wie… Czasem przez dwie doby nie wyda z siebie głosu, a potem, jakby chciał odrobić zaniedbanie, zaczyna szaleć. O właśnie teraz zwariował, jakby się chciał popisać. Nienawidzę tego okropnego instrumentu!
    - A czemu go pan nie każe naprawić?
    - Przed laty i tego próbowano, ale nikt obłąkańca nie wyleczył.
    - A może w nim gnieżdżą się myszy?
    - Na dobrą sprawę w tym strasznym pudle mogłoby się zmieścić nawet cielę, łatwo, więc mogą być i myszy. Proszę sobie wyobrazić, ze tego zegara nikt nigdy nie nakręca, a to zwierzę czasem chodzi. Diabli go chyba nakręcają! dokończył z rozdrażnieniem.
    - Ach, jak pan może mówić coś podobnego?
    - Bardzo przepraszam, ale taki złośliwy grat może spokojnego człowieka wyprowadzić z równowagi.
    Ralf, porzuciwszy grzyby, zbliżył się do zegara i spojrzał mu z bliska w twarz, sczerniałą, zaśniedziałą i ponurą.
    - Oh, warczy! - zawołał wesoło. - Warczy jak zły pies… Proszę pana, a czy on nie wygrywa kurantów?
    - A czy diabeł śpiewa godzinki? - odrzekł Dziurawiec posępnie. - Chętnie kazałbym spalić to wstrętne pudło, ale pan Mościrzecki nie pozwala, bo to rodzinna pamiątka. Właśnie ów rejent przywiózł go z Gdańska. Panu Mościrzeckiemu łatwo gadać, bo u siebie na dole nie słyszy, co ten zegar tutaj wyprawia, ale ktoś, co go z nagła usłyszy, ma wrażenie, że to trumna wydaje ponure głosy. Pokoje państwa są w pobliżu, więc dobrze, że jesteście uprzedzeni, bo to zwierzę gotowe w nocy oszaleć! Ale proszę jeść i nie zajmować się tym gruchotem bo jestem przekonany, że im się więcej będzie o nim mówiło, tym się stanie złośliwszy. Znana jest złośliwość rzeczy martwych! Oprócz tego piekielnego zegara jest tu taka szafa, którą by można nazwać jego ciotką. Dobrze, że sobie przypomniałem. Stoi ona w waszym pokoju, młodzi panowie, i posiada również straszliwe zwyczaje…
    - A cóż może uczynić szafa? - zdumiała się pani Marta.
    - Zwyczajna szafa jest istotą najłagodniejszą na świecie - rzekł Dziurawiec sentencjonalnie. - Ale to nie jest zwyczajna szafa! Ni stąd ni zowąd, ale zawsze w nocy, otwiera się z trzaskiem, jak gdyby ktoś ukryty w jej wnętrzu dusił się z braku powietrza i gwałtownie uderzał w jej odrzwia.
    - A kto w niej siedzi ukryty?
    - Nikt, czcigodna pani Marto. Po cóż by ktoś ukrywał się w szafie?
    - Może krzywo stoi? - pytał Ralf z niedowierzaniem.
    - Czy ja wiem? I to też być może… Tak czy owak, szafa sama się otwiera i straszy ludzi. Nocował raz w tym pokoju handlujący drzewem kupiec, który przyjechał kupować w Przypłociu las. Tej właśnie nocy szafa miała atak, kupiec wyskoczył w bieliźnie przez okno i zwichnął nogę. Był o to proces, ale nasz adwokat przekonał sąd, że się kupcowi coś strasznego przyśniło, bo zjadł na kolację tłustą baraninę, i skończyło się na niczym. Ale to naprawdę szczęście, że sobie przypomniałem i o tej szafie.
    - A co należy uczynić, gdy się otworzy dzisiejszej nocy? - zapytał Ralf.
    - Zamknąć! - odparł głucho Dziurawiec. Zamknąć i podeprzeć krzesłem.
    - A krzesła są zdrowe na umyśle?
    - Nie zauważyłem, ale zdaje mi się, że reszta mebli w tym domu zachowuje się przyzwoicie. To stary dom, a w każdym starym domu coś zawsze trzeszczy, puka i stuka. Wystarczyłby wprawdzie już ten zegar, a szafa jest zgoła zbędnym dodatkiem, ale cóż robić, skoro jest?
    Zadumali się wszyscy nad tymi straszliwymi tajemnicami. na stole tymczasem stygły grzyby, na które zresztą nikt już patrzeć nie chciał.
    - O, Maciuś usnął! - szepnęła panna Katarzyna.
    Chłopaczek, znużony podróżą, zasnął, oparłszy główkę o poręcz starego fotelu, nie zdradzającego piekielnych właściwości. W tej chwili stał się cud w ponurej komnacie, gdyż pan Dziurawiec spojrzał na dziecko z serdecznym rozczuleniem, lecz spojrzał wprost, co mu się dotąd jeszcze nie zdarzyło. Podniósł się cicho i poprosił szeptem panią Zofię:
    - Niech mi pani pozwoli zanieść go do łóżka… Drogie dziecko!
    Pani Zofia skinęła przyzwalająco głową, a on objął go miękko i poniósł ostrożnie stąpając, aby nie zaskrzypiała podłoga.
    - To dobry człowiek - rzekła po jego wyjściu panna Katarzyna. - Tylko za wiele każe jeść grzybów. Jak myślicie, czy my tu długo będziemy popasać?
    - Ja nie mam czasu… Ja nie mam czasu… odpowiedział głucho aptekarz.
    - …Bo ja mam takie wrażenie, że pan M0ścirzecki zbyt prędko stąd nas nie wypuści. Zaczynam wierzyć, że istotnie zrobiliśmy mu radość naszym przybyciem. Ten człowiek musiał zdziczeć w samotności, bo pan Dziurawiec jest tylko Piętaszkiem Robinsona Kruzoe.
    - Ale mnie się śpieszy… Mnie się bardzo śpieszy … - biadał aptekarz.
    - Panie Alojzy! - mówiła przedziwnie w tej chwili łagodna panna Katarzyna - musi się pan zdobyć na odrobinę cierpliwości. Trudno się będzie sprzeczać z chorym i starym człowiekiem, dla którego czas nic nie znaczy. Czekaliśmy tak długo, poczekajmy jeszcze dzień lub dwa. Sądzę, że dzisiaj jeszcze powinniśmy odczytać dokument, a teraz chodźmy cokolwiek odpocząć, bo przyznam się, że mnie na tej bryczce cokolwiek wytrzęsło.
    Pan Dziurawiec skwapliwie powróciwszy, zawiódł ich do gościnnych pokojów, ku ruchliwemu niezadowoleniu zasiedziałych tam pająków, a sam udał się na narady z panem Wojciechem. Trwały one bardzo długo, a o czym gadano: „nikt tego nie wiedział ni wtenczas, ni potem”. Goście zostali zawiadomieni, że pan Wojciech zaprasza ich przed swoje oblicze na jutro, na dwunastą w południe, na wielką końcową uroczystość, na razie zaś zostawia im wszelką swobodę, prosząc, aby jego dom uważali za własny. Nie było innej rady, jak przyjąć to do wiadomości i resztę ślicznego dnia spędzić na zwiedzaniu Przypłocia. Do zmroku było jeszcze daleko, więc się towarzystwo podzieliło i poczęło się wałęsać dookoła szkaradnego domu. Panie poszły do dzikiego parku, a za nimi, w niewielkiej odległości, kroczył samotny, ze smutnie pochyloną głową, pan Alojzy.
    Złote liście padały na ścieżki, upstrzone przesianym przez gałęzie słonecznym blaskiem. Na pochyłym płocie wrzeszczała sroka, oznajmiająca całemu światu, że stała się za jej pamięci rzecz niesłychana: goście zjawili się w Przypłociu! Powtórzyła tę nowinę siedem razy, nieumęczona plotkarka, po czym poleciała w inną stronę, dojrzawszy jeszcze jedną grupę. Wiódł ją Ralf Piegowaty, za którym podążała trójka młodych. Minęli zaniedbane gospodarskie obejście, płosząc stada kłótliwych indyków, mądrych, wojowniczych gęsi i głupawych kaczek.
    - Stryjaszek zjada dwa sucharki, a któż zjada to tałatajstwo? - zdumiał się Ralf.
    - Albo pan Dziurawiec, albo lisy - zaśmiał się Jan. - Jak myślisz, bracie rodzony, czy stryjaszek pozwoli nam na pamiątkę naszego pobytu zabrać do Warszawy kilka indyków?
    - Myślę - z wielką powagą odparł malarz - że stryjaszek każe wmurować na naszą cześć tablicę, ale indyki zje sam. To nie ciocia Marta, która by poświęciła ostatnie cielę z obory, byle tylko nakarmić biednych, młodych Polaków.
    - Mam pewną myśl! - rzekł tajemniczo Ralf.
    - Na Boga! Tylko się nie wysilaj! - zawołał Jan. - Od zbytniego myślenia Amerykanin może się rozchorować.
    Ralf zabił go spojrzeniem, rozćwiartował i kawałki ciała rzucił kaczkom na pożarcie.
    - Dobrze by było - mówił czarnym głosem - ukręcić głowy dwom indykom, trzem gęsiom i czterem kaczkom. Na jeden raz może by wystarczyło. Wieczorem znaleziono by zwłoki, a jutro odbyłby się uroczysty pogrzeb… uroczysty obiad, chciałem powiedzieć.
    Idea jest dobra, ale nieco amerykańska - Ale nie da się jej wykonać, Dziurawiec podąża naszym śladem.
    - Patrzy jednak w inną stronę…
    - To znaczy, że właśnie nas widzi… Nic z tego, bracie, będziemy jedli grzyby.
    - Za żadne skarby! - wrzasnął Ralf.
    Pan Dziurawiec dopędził ich, mocno zdyszany, i rzekł ni przyszywszy, ni przyłatawszy:
    - „Razem, młodzi przyjaciele!” Pójdziemy na cmentarz, bo to niedaleko…
    - Na cmentarz?
    - Tak jest, panowie! Powinniście odmówić dziękczynną modlitwę na grobie swojego dobroczyńcy, rejenta.
    - Słusznie, słusznie… Którędy, proszę pana?
    - Na prawo, tam do tych wyniosłych drzew. Dobrze im się tam odpoczywa, zacnym nieboszczykom, bo miejsce jest wyjątkowo suche i cieniste.
    - Zdaje się jednak, że krowy mącą im nieco wieczny odpoczynek…
    - Trudno! Pan Mościrzecki nie chce ogrodzić cmentarza, a krowa jest stworzeniem bezmyślnym. Na wróble wymyślono strachy, ale na krowy nie ma sposobu.
    Cmentarzyk był niewielki i jeszcze bardziej zapuszczony niż park. Niektóre groby zapadły się, na innych bujały chwasty. Z porosłych mchami kamieni trudno było odczytać wyrzezane w nich litery. Nic by w tym nie było dziwnego, gdyby oburzeni tym nieznośnym zaniedbaniem przodkowie powstali jednej nocy i wziąwszy trumny na plecy, przenieśli się w inną okolicę, na wzgórek przy ślicznym kościele. Pan Wojciech liczył widocznie na ich wielkie przywiązanie do rodzinnej ziemi, skoro się nie obawiał takiego skandalu.
    Grób rejenta mieścił się pod płaczącą wierzbą. Była to, zdaje się, jedyna istota, która płakała nad jego utratą. Na nagrobnej płycie widać było głęboko żłobione litery. Ralf wydobył scyzoryk i oczyścił płytę z upartych i mocno dzierżących się mchów. Wtedy można było odczytać pod pana rejentowym nazwiskiem rzewne pisanie:
    Sta viator i westchnij za duszę Rejenta Co oddał Bogu ducha w Wielkanocne Święta Roku Pańskiego Tysiąc osiemset trzydziestego.
    Wszyscy pochylili odkryte głowy i przez chwilę trwali w milczeniu. Panna Janina, zebrawszy w pobliżu wiązkę kwiatów, położyła ją na grobie.
    - Będziecie go błogosławić - rzekł z głębokim przekonaniem pan Dziurawiec. - Pan Mościrzecki jest również tego samego zdania. Dziwny to musiał być człowiek! Pozostawił wielką tajemnicę, lecz ze wszystkiego można wnosić, że musiał postąpić tak właśnie, nie inaczej. Pan Wojciech przypuszcza, że rejent był politycznie skompromitowany i ukrył się za tą tajemnicą jakby chciał też narazić dzień jutrzejszy wszystko nam
    Prosił ich potem uprzejmie na podwieczorek i zapowiedział, że wieczerza odbędzie się o godzinie ósmej.
    - Grzyby? - zapytał nieśmiało Ralf.
    - Czy pragnie pan grzybów? - zawołał z entuzjazmem Dziurawiec. - Ależ ile ich tylko dusza zapragnie i w każdej postaci!
    - Bodajbyś zgrzybiał! - szepnął Jan do Ralfa.
    - Broń Boże! - rzekł szybko Józef. - Ralfowi grzyby bardzo szkodzą, a jest tak nieśmiały z natury…
    - Rozumiem, rozumiem… Ja też jestem zdania, że to mizerna potrawa.
    - Ale widzieliśmy kaczki…
    - Kaczki? To bardzo być może… - odparł Dziurawiec z zakłopotaniem. - I ja widziałem kaczki… To wyśmienite danie! Tylko… Jak by to panom wytłumaczyć? Zaraz, zaraz, niech tylko pomyślę… Dobrze! Będą kaczki - zawołał z nagłą determinacją. - Ale czy mi dacie słowo honoru, że nigdy, przy żadnej sposobności nie wspomnicie o tym, żeście je jedli? Dajecie słowo? Będą kaczki! Co mi tam… Raz kozie śmierć!
    - I kaczkom!
    - I kaczkom! Paniom też proszę powiedzieć, żeby o tym ani słowa… Szelma kucharz będzie miał wielki dzień, bo go też trzeba będzie przekupić jedną kaczką. Tak was jednak polubiłem, młodzi przyjaciele, że urządzimy rzeź! Tylko ani mru–mru! Kości się potem zakopie, aby psy nie rozwłóczyły, boby się mogło wydać. Pomogą mi panowie?
    - Jak jeden mąż!
    - Zrobione. Kaczek jest zatrzęsienie, kto się ich doliczy?
    Pan Dziurawiec był wyraźnie rozradowany własną kaczą zbrodnią i tak podniecony, że zostawiwszy ich w polu, pobiegł przez bezdroża.
    A wieczorem stroił przedziwne miny i ciągle przykładał palec do ust, przypominając straszliwą tajemnicę… Kucharz zdradzał niejakie pomieszanie zmysłów. W kurnikach słychać było płacz i narzekanie.
    Pan Mościrzecki wezwał późną godziną Dziurawca i rzekł posępnie:
    - Czy mi się zdaje, czy istotnie w całym domu czuć zapach pieczonych kaczek?
    - Przecie to pan zjadł dzisiaj dwie kaczki - odpowiedział Dziurawiec ze zbrodniczym spokojem.
    - Prawda… prawda!… Ale niech pan sobie wyobrazi, że już o tym zapomniałem i chętnie bym coś przegryzł.

następny Spis rozdziałów następny