Kornel Makuszyński


List z tamtego świata

  

ROZDZIAŁ PIĄTY
w którym niejaki pan Dziurawiec wykrzyka: „NAZYWAM SIĘ MILION!”

    Od cioci Marty przybiegła zadyszana depesza, pytająca natarczywie: „Czy ja muszę przyjechać?” - Odpowiedziano jej również sposobem pospiesznym, że bez niej rodzinne zebranie nie będzie warte funta kłaków. Wielki dzień zbliżał się nieuchronnie. Ciocia Katarzyna nie rozstawała się z dokumentem w słusznym mniemaniu, że może się znaleźć pomylony złodziej, co ukradnie fotel, najbardziej jednak pomylony przenigdy nie ukradnie cioci Katarzyny. Strzeżono jej pilnie. Nie wychodziła nigdy sama i nigdy samotna nie zostawała w mieszkaniu. Aptekarz zapadł w mrok i nie ukazywał się na widnokręgu.
    Do szczęśliwego czy też fatalnego piątku brakło jeszcze dwóch dni. Nie było już wielkiej nadziei, by się jeszcze ktokolwiek zgłosił, tak że na małym zebraniu postanowiono zamknąć listę. I wtedy właśnie spoza zasłony mroków ukazała się jeszcze jedna figura, wcale dziwaczna. Nie był to właściwy Mościrzecki, lecz przybywał w zastępstwie. Jegomość ten oznajmił niemal z triumfem, że się zowie Adam Dziurawiec i jest administratorem, pełnomocnikiem, rękodajnym, okiem, uchem i prawą ręką pana Wojciecha Mościrzeckiego, właściciela rodowego majątku Mościrzeckich - Przypłocia. Pan Wojciech Mościrzecki z powodu dwudziestu siedmiu chorób mniejszych i większych sam przybyć nie mogąc, przysyła tu jego, Adama Dziurawca, aby się dowiedział, w czym rzecz. Przybywa dlatego w ostatniej niemal chwili, gdyż wieść o rodzinnym zlocie dotarła do Przypłocia zbyt późno, okrężną drogą.
    Pan Dziurawiec czynił wrażenie raczej sympatyczne, gdyż bez uśmiechu patrzeć na niego nie było można. Był to wybitny elegant swoistego chowu. Włosy miał zlepione jakąś zawiesistą pomadą i bezczelnie farbowane, takoż i wąsy. Mówiąc, wciąż się kłaniał, nie wiadomo komu, to w nim bowiem było najdziwniejsze, że nigdy nie patrzył na tego, do którego przemawiał. Oczy miał niespokojnie rozbiegane i tak ruchliwe, jak gdyby nieustannie czegoś szukały. Jego oko lewe nigdy nie wiedziało, co czyni prawe. Prawe miało własne interesy, pozostawiając lewemu całkowitą swobodę w robieniu poszukiwań na najbliższym terenie. Były to oczy zgoła magiczne: jedno wpatrzyło się; z należytym szacunkiem w pannę Katarzynę, drugie zaś równocześnie z wielkim zdumieniem w piegowate oblicze Ralfa. Po chwili lewe oko pana Dziurawca mierzyło od stóp do głowy Jana, a prawe oko mierzyło Józefa od głowy do stóp. Szybkie, latające spojrzenia dotykały wszystkiego po kolei: lewe oko wbiło się jak sztylet w portret rejenta, podczas kiedy prawe uderzyło w piec. Pachnący pomadą pan Dziurawiec nie był wcale zezowaty, miał jedynie oczy jakby na sprężynach. Nie można było tego zbadać naprędce, nie ulega jednak wątpliwości, że musiał widzieć i to nawet, co się odbywa za jego plecami. Spoglądając na Jana, ukłonił się Ralfowi, po czym wydobył z kieszeni papier, opatrzony srogimi pieczęciami, głoszący urzędowym i suchym stylem, że pan Dziurawiec posiada wszelkie prawa przynależne Wojciechowi Mościrzeckiemu, jako jego ambasador, minister pełnomocny i poseł nadzwyczajny.
    Nie było innej rady, lecz trzeba było raz jeszcze rozpocząć opowieść o piśmie rejenta. Nie była z nim jednak sprawa nazbyt łatwa, bo pan Dziurawiec był człowiekiem obrotnym i czujnym w interesach. Zadawał pytanie za pytaniem, zawsze rozsądnie, a przede wszystkim szybko. Dowiadywał się o imiona i nazwiska, o wiek i zajęcie wszystkich pretendentów i zdawało się, że dziwnymi oczami usiłuje przebić ściany, aby dojrzeć nieobecnych. Wbił wreszcie lewe oko w chmurną twarz rejenta, prawe w fortepian, ukłonił się Józefowi, a rzekł do cioci Kasi:
    - Szanowna pani ma dokument przy sobie… Czy mógłbym go obejrzeć?
    Ciocia spojrzała na niego ze zdziwieniem.
    - Skąd pan wie o tym, że ja mam dokument?
    Pan Dziurawiec zawisnął spojrzeniem na szczycie głowy Ralfa, skłonił się piecowi i rzekł z huczną radością:
    - Cha, cha! Mam przecie oczy i widzę… W pewnym miejscu na sukni pani rysuje się kwadrat złożonego grubo papieru.
    - Jak to pan może widzieć, skoro pan patrzy w inną stronę?
    - W inną stronę? - ze szczerym zdumieniem odrzekł pan Dziurawiec. - Od dziesięciu przynajmniej minut nie spuściłem z pani spojrzenia!
    - To dziwne… - mruknęła ciocia. - Za chwilę pokażemy panu dokument.
    Wyszła do kuchni, odprowadzona kilku jego ukłonami, z niesłychaną rozrzutnością skierowanymi we wszystkie strony świata.
    - Uwielbiam młodzież! - zawołał nagle, zawisnąwszy spojrzeniem na haku lampy. A panowie są jeszcze bardzo młodzi… Pan Mościrzecki niezmiernie się ucieszy dowiedziawszy się, że ma tylu miłych i tak bliskich krewnych.
    - Któż by się nie ucieszył? - rzekł Ralf, patrząc jednym okiem w podłogę, a drugim w powałę, usiłował bowiem dokazać, ale bez wielkiego powodzenia, tej samej sztuki, w której pan Dziurawiec był nieporównanym mistrzem.
    - Pan pochodzi z Ameryki? - pytał mistrz uprzejmie, patrząc na Jana.
    - Ja nie - równie uprzejmie Jan. - Tamten pan…
    - Toteż ja do niego mówiłem, a nie do pana - mówił pan Dziurawiec kłaniając się Ralfowi i patrząc na Józefa.
    Powikłania zostały na razie przerwane, gdyż weszła ciocia z dokumentem w ręku.
    Pan Dziurawiec ujął pismo z niezmierną ostrożnością, oddając równocześnie ukłon portretowi. Uważnie obejrzał pieczęcie, wcale na nie nie patrząc, i ważył pozagrobowy list w ręku, jak gdyby usiłował poznać wagę ukrytych we wnętrzu słów. Spoglądając na piec, odczytał kilkakrotnie niewiele zblakłych wyrazów, po czym - chcąc zapewne dać chwilę spoczynku zgonionym i znużonym do siódmego potu oczom, nakrył je powiekami. Rozmyślał długo, oni zaś patrzyli w niego z zalękłym zdumieniem. Pan Dziurawiec bez swoich obłędnych spojrzeń budził trwogę, albowiem wydawało się, że na chwilę umarł.
    - Nad czym pan tak rozmyśla? - zapytała wreszcie zniecierpliwiona ciocia.
    On westchnął głęboko jakby przez sen i nie otwierając oczów, rzekł głucho:
    - To jest niesłychana historia! Niesłychana historia!
    Nie było to odkrycie zbyt genialne, więc Mościrzeccy wzruszyli ramionami - natomiast Ralf, porozumiawszy się wzrokiem z ciotką, zbliżył się do drzwi i zajął przy nich czujne stanowisko na wypadek, gdyby bliżej nie znany pan Dziurawiec usiłował w jakiś sposób umknąć z dokumentem. W głowie pana Dziurawca, zapewne siwej, lecz przez samego jej właściciela oczernionej, nie było jednakże myśli zbrodniczej. Ważył on w niej coś innego i musiał rozmyślać gorączkowo, gdyż wonna pomada na zamyślonej głowie poczęła lśnić podejrzanie, jak gdyby topniała w nadmiernej temperaturze wrzącego rozumu. Nagle otworzył szalone oczy, które zaczęły latać jak dwa spłoszone ptaki. Ukłoniwszy się oknu, zwrócił dokument cioci Katarzynie i rzekł drżącym głosem:
    - Niech pani dobrodziejka strzeże tego jak kapłanka świętego ognia! Ja miewam przeczucia! Ja miewam niesłychane przeczucia…
    - I cóż pan czuje? - zapytała kapłanka świętego ognia.
    - Powiedzieć państwu prawdę? - wołał pan Dziurawiec, uderzywszy lewym okiem w pierś Jana, a prawym w brzuch Józefa. Powiedzieć państwu prawdę? Oto ja czuję miliony! Mi–lio–ny! Ten człowiek - (palcem wskazał rejenta, a oczami lampę) - dlatego zachował takie ostrożności. To lis, proszę panów! Muszę natychmiast…
    - Co pan musi? - zapytał Jan podejrzliwie.
    - Muszę porozumieć się natychmiast z panem Mościrzeckim. Nie przypuszczaliśmy, że to tak ważna sprawa, więc chociaż posiadam wszelkie pełnomocnictwa, nie odważyłbym się sam rozstrzygać.
    - Czy pan Mościrzecki nie mógłby przyjechać?
    - W żaden sposób - odrzekł pan Dziurawiec grobowym głosem - chociaż biedak wciąż jeździ, ale na wózku, bo ma znieruchomiałe nogi. Przypłocie jednak niedaleko… Jutro wieczorem będę z powrotem, a w piątek zjawię się na ogólnym zebraniu i będę wiedział, jak postąpić. Błagam państwa, abyście zaczekali na mnie, gdyby coś zaszło, gdyby się pociąg wykoleił albo gdybym złamał nogę. Czy mogę na to liczyć, pani dobrodziejko? - zapytał patrząc na Ralfa.
    - Oczywiście! - odrzekł szybko Ralf.
    - Tak jest, proszę pana… - dodała ciocia.
    - Ja miewam niesłychane przeczucia! - powtórzył raz jeszcze pan Dziurawiec, tym razem w stronę obojętnej na te sprawy szafy. Przeczułem kryzys amerykański na kilka miesięcy przed katastrofą.
    - Nie mógł nas pan ostrzec? - zapytał Ralf z goryczą. - Mój ojciec stracił mnóstwo pieniędzy.
    Już mu jednak duchem wieszczym napełniony pan Dziurawiec nie odpowiedział, albowiem rozwiał się w srebrzystą mgłę. Słychać było, jak uskrzydlony poseł z Przypłocia zbiega szybko ze schodów. A wśród czworga Mościrzeckich zapanowało milczenie. Słowo „miliony” wybuchło jak petarda i poraziło ognistym blaskiem nawet szare oczy cioci Katarzyny. Istnieją słowa magiczne, po których wymówieniu zalega dzwoniąca cisza. W okrzyku pana Dziurawca, umiejącego patrzeć jak mucha, tyle było pewności i głębokiego przekonania, że mimo woli uczyniło to na nich wielkie wrażenie. Pan Dziurawiec jest figurą wcale komiczną, wydał się jednak człowiekiem ponad zwyczajną miarę bystrym i przenikliwym. Któż ponadto mógł zaręczyć, czy dziwnymi oczami nie przebił grubego papieru i czy nie odczytał w czarodziejski sposób treści dokumentu? Istnieją przecie ludzkie szatany, co umieją dokazać takiej sztuki. Licho go wie, tego pana Dziurawca!… Miliony! Wyraźnie powiedział… nie, nie powiedział, lecz gromko zakrzyknął: „Miliony!” W cioci Kasi nie było ani za grosz jakichkolwiek pożądań, a jednak surowa jej twarz cokolwiek się zaróżowiła. Dziwne błyski zamigotały w oczach obydwóch braci. Jeden Ralf wydawał się nieprzenikniony, może jednak dlatego, że najbystrzejsze ludzkie spojrzenie nie mogłoby wypatrzeć rumieńca pośród hreczki piegów. W jego głosie znać było natomiast jakiś drżący ton, kiedy przemówił po dłuższej chwili milczenia:
    - Czy myślicie, że to możliwe?
    Nikt mu nie odpowiedział, bo wszyscy zadawali sobie w duchu to samo pytanie. Odpowiedział przeto sam sobie:
    - Pan Dziurawiec zapewne przesadza, bo skądże by zaraz miliony, może jednak być, że się coś niecoś znajdzie.
    Istotnie, po co by rejent zachowywał tyle ostrożności, gdyby szło o jakąś łapserdacką sprawę? Omówiliśmy to już wszechstronnie, przyznam się jednak, że bardzo do mnie przemówiła pewność pana Dziurawca. Ogromnie bym się cieszył, gdyby tak było. Nie mówię o sobie, bo mi na pieniądzach nie zależy, ale takie biedactwo, jak na przykład panna Janina…
    - Jak Maciuś… - szepnęła ciocia.
    - Maciuś też, oczywiście. I tym dwóm głodomorom - mówił, wskazując głową obydwóch braci - przydałaby się garść złota. Niepotrzebnie tylko zjawił się jeszcze jeden wspólnik, ten z Przypłocia, patron Dziurawca. Czy słyszeliście co o nim?
    - Ja słyszałam - mówiła w zadumie ciocia. - Jest to człowiek bardzo bogaty, który gdzieś na świecie zrobił ogromny majątek. Podobno stary kawaler, a tak skąpy, że chodzi spać o zmroku, aby zaoszczędzić na świetle. Bóg raczy wiedzieć, czy to prawda, to jest jednak pewne, że nigdy nie szukał rodziny. Nie ma co… Trzeba czekać do piątku.
    Czas im się dłużył niepomiernie.
    Ciocia dumała w kuchni, z zamyśleniem patrząc na dwa śledzie, które się moczyły w głębokim talerzu, jakby ją to bardzo zajęło. Ralf poniósł zapewne milionowe nadzieje i grubo złocone rojenia na Stare Miasto, bo znikał na połowę dnia. Józef usiłował malować, a Jan brzdąkał na klawicymbale, nie zdając sobie sprawy z tego, co czyni. Piekielny Dziurawiec posiał dręczące niepokoje.
    Wreszcie z nieprzebranego składu wieczności wychynął piątek. Śledzie cioci Kasi były należycie wymoczone i czekały jedynie na cebulę. Dzień był piękny, ozłocony jesiennym, dukatowym połyskiem. Miejsce zebrania przy ulicy Zawiłej gotowe na przyjęcie gości. Rejent na portrecie jakiś bardzo uroczysty, chociaż z troską tajemną na czole. Wisiał spokojnie i nie wyprawiał awantur. O siódmej rano zjawiła się pani Marta Cegłowska z zapytaniem:
    - Czy się nie spóźniłam?
    Bez wielkich ceremonii uściskała pannę Katarzynę, zapytawszy ją z wyrzutem, czemu nigdy do niej nie przyjechała. Ciocia Kasia odrzekła serdecznie i wcale rozsądnie, że jej nikt nigdy nie zapraszał, skoro jednak poznała przemiłą kuzynkę, nie omieszka tego uczynić. Pytania i odpowiedzi leciały jak grad, a przestały padać jedynie dlatego, że trzeba było wyruszyć na żałobne nabożeństwo za udręczoną wielkim niepokojem duszę rejenta.
    Zjawili się w kościele wszyscy oprócz pana Dziurawca, który albo nie chciał z jakichś powodów pokazywać się Panu Bogu na oczy, albo też zapomniano go zawiadomić o żałobnej uroczystości. Łajdak Ralf, zamiast patrzeć na czarny katafalk, nie odejmował spojrzenia od kościuszkowskiego profilu panny Janiny. Ciocia Marta modliła się żarliwie na swój sposób za rejenta, zapytując natarczywie Pana Boga: „Czy wieczne odpoczywanie raczysz mu dać, Panie?” - Matka Maciusia, siedząc w ławce, przytuliła do siebie dziecko, które jakby z bolesnym przejęciem słuchało organów.
    Wszystkich Mościrzeckich ogarnęło wzruszenie. Nie! Nie wszystkich… Aptekarz Alojzy, cały czarno odziany, z czarnym parasolem w ręku, z głową na czarno pomalowaną, spoglądał czarnym spojrzeniem na czarne kiry. Na obliczu czarną miał zgryzotę, a w głowie czarne myśli. Wyglądał jak czarny szatan, co w czarnym przebraniu zdołał się wślizgnąć na nabożeństwo i teraz w pobliżu święconej wody niewypowiedzianie cierpi. Od czasu do czasu spoglądał chmurnie na pannę Katarzynę, która obie ręce skrzyżowawszy na piersiach, modliła się gorąco.
    Nieboszczyk rejent, gdzieś na dalekiej gwieździe siedzący, musiał się radować niewymownie, patrząc z wysokości na gromadkę potomków, żarliwie proszących niebo o spokój jego krętackiej duszy. Nie podobał mu się zapewne wcale się nie modlący aptekarz, który się zjawił, bo się zjawić musiał, ale z sercem robaczywym; czarna owca wśród śnieżnobiałej trzódki Do tego wszystkiego pierwszy wyszedł z kościoła, ledwie się skończyło nabożeństwo, krokiem szybkim i przypominającym ucieczkę, podczas kiedy inni wychodzili ze skupieniem na twarzy i z powagą, rozdając jałmużny. Ralf ją rozdawał hojną ręką, tak że jeden ślepiec krzyknął ze zdumienia, ujrzawszy, ile dostał, a straszliwy kulawiec, ująwszy szczudła pod pachę, pobiegł czym prędzej na wódkę.
    Wielkie zebranie naznaczono na godzinę dwunastą. Czy we dnie, czy w nocy, jest to godzina uroczysta, najmilsza we dnie ze względu na bliski obiad, najgroźniejsza w nocy godzina diabłów, biesów, czortów, złych duchów, złośliwych jak małpy demonów, potępieńców i zielonookich strachów. Rodzina zjawiła się przy ulicy Zawiłej, witając się z niejakim namaszczeniem, choć we wszystkich oczach drżała z trudem tłumiona ciekawość. Pan aptekarz skinął tylko oczernioną głową, witając wszystkich ryczałtem, bez zbytnich wylewów. Z gorzkim niesmakiem przyglądał się wzruszającej scenie, kiedy to pani Marta, poznawszy nieszczęśliwego Maciusia, poczęła go tulić do piersi i ronić czyste łzy na jego głowinę.
    - Sądzę, że już największy czas… - rzekł z przekąsem. - Będzie pani miała jeszcze dość sposobności do płaczu…
    - Kto jest ten czarny pan? - spytała zdumiona i zgorszona ciocia Marta.
    - Też Mościrzecki! - odkrzyknął aptekarz. - I to taki Mościrzecki, któremu się bardzo śpieszy. Gdzie jest dokument?
    - Jeżeli pan myśli, że w fotelu, to się pan grubo myli - odrzekła twardo ciocia Kasia, patrząc mu bystro w oczy. - Proszę, niech wszyscy zajmą miejsca… Jakoś musimy się pomieścić… Czy już są wszyscy?
    - Pana Dziurawca nie ma! - oznajmił Jan.
    - Kogo? - czarnym głosem zapytał pan aptekarz Alojzy.
    - Pana Dziurawca… Jest to pełnomocnik Wojciecha Mościrzeckiego z Przypłocia.
    - Co? Jeszcze jeden? Oto są skutki niemądrego zwlekania. Nic mnie nie obchodzi jakiś tam Dziurawiec! Jeśli już musi być Mościrzecki, to niech będzie Mościrzecki, ale Dziurawiec jest tutaj tak potrzebny, jak dziura w moście… Dobrze powiedziałem… Dziurawiec i dziura! Aha… Jeszcze jedno! Kto jest ta pani? O ile mi wiadomo, syn tej pani ma wszelkie prawa, ale ona sama jest tylko po mężu Mościrzecka, a nie urodzona Mościrzecka, a ponieważ mogą wyjść na jaw jakieś rodzinne tajemnice, wobec tego…
    - Ja wyjdę… - rzekła cicho pani Zofia. Jeżeli ten pan tego żąda…
    Pan aptekarz chciał coś rzec, ale zdławił słowa w gardzieli, gdyż panna Katarzyna stanęła przed nim jak kamienny posąg i spojrzała mu głęboko w oczy, mówiąc dotkliwym szeptem:
    - Ta pani jest matką małego dziecka i ma prawo i obowiązek pilnowania jego spraw. Jest to prawdziwa matka, a nie fałszywy stolarz, rozumie pan? Czy mam mówić wyraźniej?
    Aptekarz wbił nóż spojrzenia w samo jej serce, ale już nic nie rzekł.
    Czarne jego słowa zbudziły jednakże niepokoje i gorączkę. Dobra ciocia Marta patrzyła na niego z odrazą, a Ralf miał na obliczu wyraz srogi i bojowy.
    - Poczekamy jeszcze pięć minut… - rzekł Jan. - Jeśli do tego czasu pan Dziurawiec…
    - Jestem do usług! - odezwał się głos od drzwi. - Mój zegarek jest nieco pomylony …
    Proszę mnie łaskawie przedstawić szanownemu zebraniu. Dziurawiec jestem!
    „Idąc kłaniał się starcom, damom i młodzieży” - jak w Panu Tadeuszu.
    - Czemu pan tak na mnie patrzy? - zapytał z pasją aptekarz. - Nie podobam się panu?
    - Wcale na pana nie patrzyłem! - odrzekł zdumiony pan Dziurawiec. - Patrzyłem na tego ślicznego chłopczyka. Z kolei zdumiał się aptekarz, bo byłby przysiągł, że pan Dziurawiec oglądał go z nie ukrywanym zachwytem. Miał już dość tego wszystkiego.
    - Czy my nigdy nie zaczniemy? - zakrzyknął.
    - Już zaczynamy! - odpowiedziała panna Katarzyna. - Oto jest dokument… Uradziliśmy, że ja go mam odczytać.
    - Za pozwoleniem, za pozwoleniem! - tubalnym głosem oznajmił pan Dziurawiec. Proszę o krótką chwilę zwłoki i wysłuchanie kilku słów.
    - Gadaj pan, byle prędko! - warknął aptekarz.
    - Dziękuję panu - rzekł pan Dziurawiec, kłaniając się szafie. - Otóż sprawa jest taka: pan Wojciech Mościrzecki z Przypłocia oświadcza panu przez moje usta, że jest seniorem rodu Mościrzeckich i jego głową… Przepraszam, a może pan jest od niego starszy? Jeśli wolno zapytać, ile pan ma lat?
    - Dziewiętnaście! - odrzekł zdumiony Ralf, poczuwszy na sobie przenikliwe spojrzenie.
    - Nie pana pytałem, tylko pana aptekarza.
    - Te moja osobista sprawa! - zakrzyknął aptekarz zniecierpliwiony.
    - Bardzo pana wobec tego przepraszam…
    Pan Wojciech Mościrzecki ma lat siedemdziesiąt, czyli że jest starszy od wszystkich tu zebranych, wobec czego nikt mu nie może zaprzeczyć godności głowy rodu.
    - I cóż wymyśliła ta czcigodna głowa? - zapytał aptekarz, uśmiechając się szatańsko.
    - Bardzo wiele wymyśliła! Pan Wojciech Mościrzecki pragnie usilnie być obecny przy odczytywaniu dokumentu, ale że jest bezwładny i przykuty do fotela, prosi wszystkich tu zebranych, panie i panów wszystkich bez wyjątku, aby zechcieli przyjechać do Przypłocia na krótką gościnę…
    - Protestuję! - krzyknął aptekarz. - Nigdzie nie pojadę! Co mnie to obchodzi. że pan Mościrzecki nie może przyjechać! I dlaczego musi on być obecny przy odczytywaniu tego przeklętego dokumentu?
    Pan Dziurawiec spojrzał z tkliwym żalem na fortepian, który w żaden sposób nie mógł być aptekarzem.
    - Powiem panu, dlaczego. W dokumencie, który pan nazywa przeklętym, a ja śmiem nazwać błogosławionym, mogą znaleźć się albo tajemnice, wymagające natychmiastowego rozwikłania, albo nakazy, które trzeba będzie bezzwłocznie wypełnić. Bez udziału najstarszego z rodu nie można będzie tego wykonać, a po cóż znowu wywoływać zwłokę? Przypuśćmy, że odczytamy dokument tutaj i za chwilę. Będę musiał pojechać ze sprawozdaniem do Przypłocia, potem powrócić z oznajmieniem, co zamyśla uczynić pan Mościrzecki, znowu jechać i znowu wracać. Po co to? Zapytuję uprzejmie szanownego pana: po co? A skoro wszyscy zbiorą się w Przypłociu jako najbardziej pożądani goście, sprawę od razu się wyjaśni. Czy słusznie mówię, proszę pani?
    Obie ciocie, niepewne, do której z nich zwrócone było pytanie, odpowiedziały niemal równocześnie:
    - Myślę, że słusznie - rzekła twierdząco ciocia Kasia.
    - A dlaczego by pan nie miał mieć słuszności? - odpowiedziała pytająco ciocia Marta.
    Towarzystwo zaczęło się zastanawiać. Ralf szeptał o czymś gorąco do różowego uszka panny Janiny, Józef naradzał się z Janem. Sądząc z wyrazów twarzy, niemal wszyscy godzili się na wywody pana Dziurawca, tylko aptekarz był nieprzejednany.
    - Nic mnie to nie obchodzi! - wołał czarnym głosem. - Wszystko już było ułożone, tymczasem zjawia się jakiś pan Dziurawiec i wywraca wszystko do góry nogami. A skąd ja mam mieć pewność, że to nie pułapka?
    - Niech się pan miarkuje! - rzekł pan Dziurawiec z dobitnym oburzeniem.
    - Ani myślę! Jest to sprawa Mościrzeckich, a ja jestem Mościrzecki. Słyszy pan?
    - Słyszę, bo pan krzyczy…
    - I będę krzyczał, bo jestem na swoich śmieciach!
    - Za pozwoleniem - wtrącił się Jan. To są nasze śmiecie.
    - Wasze, nie wasze - wszystko mi jedno! Więc powtarzam: nie mam pewności, czy to nie jest pułapka, aby ktoś dostał do rąk dokument, może bezcenny, a w podróży i w tłoku łatwo o mały wypadeczek… Proszę mi nie przerywać! A poza tym kto z państwa zna tego pana z Przypłocia? Kto to taki? Czy przedstawił dowody, że jest prawdziwym Mościrzeckim?
    - Jest nim niewątpliwie! - rzekła z powagą panna Katarzyna.
    - Dobrze! Więc jest Mościrzeckim… Ale czemu zebranie ma jechać do jednego człowieka, a nie jeden człowiek na zebranie? Co?
    - Już panu powiedziano, że ten człowiek jest chory!
    - A skąd pani wie, że to prawda? - Przecie mówił nam pan Dziurawiec…
    - Ach, pan Dziurawiec! Słyszałem, słyszałem, nie jestem głuchy…
    Pan Dziurawiec podniósł obie ręce w stronę powały, nad którą - jak wszystkim wiadomo znajduje się niebo, jak gdyby chciał rzec, że jeśli z nieba nie wyleci w tej chwili piorun i nie trzaśnie w tego straszliwego aptekarza, tedy nie masz sprawiedliwości na tym świecie. Oczekiwał przez chwilę, ale że piorun nie zahuczał, zahuczał on sam:
    - Niech pan pojedzie i niech pan sam stwierdzi, czy pan Mościrzecki jest chory. Zna się pan chyba na chorobach, bo zapewne niejednego pan już swoimi pigułkami wyprawił na tamten świat.
    - Nie pojadę! Ani myślę!
    Na to zniecierpliwiona ciocia Katarzyna:
    - Panie aptekarzu! Myślę, że my wszyscy pojedziemy, bo racje pana Dziurawca są słuszne, a skoro pan nie chce jechać, niech pan upoważni kogoś z nas, aby pilnował pańskich interesów. Przecie to potrwa niedługo! Sądzę jednak, że da się pan przekonać, jeśli panu powiem, że warto odbyć tę małą podróż. Czy pan wie, co nam niedawno powiedział pan Dziurawiec?
    - Znowu ten pan? Bardzo proszę, niech pani mówi… Nie jestem bardzo ciekaw, ale proszę, ha, ha! bardzo proszę.
    - Pan Dziurawiec powiedział, że jego zdaniem w tej sprawie tkwią miliony!
    - Takie jest moje niezłomne przekonanie! - rzekł z mocą pan Dziurawiec do ściany.
    Aptekarz zachwiał się i nagle zbladł, jak gdyby zażył lekarstwo własnego wyrobu. Postawił oczy w słup i usiłował wydobyć z gardzieli jakieś słowo, jak gdyby połknął ość.
    - Miliony!… - wyszeptał po chwili z trudem.
    Zaległa cisza, którą przerwał cichutki głos Maciusia:
    - Mamusiu, co to są miliony?!
    Pani Zofia poczęła chłopczykowi tłumaczyć coś na ucho, spoglądając równocześnie ze zdumieniem i niepokojem na aptekarza. Wszystkich zresztą ogarnął niepokój, bo z aptekarzem działy się jakieś niedobre rzeczy. Nie mógł przełknąć tej niezmiernej wiadomości i najwyraźniej się dławił. Podano mu szybko szklankę wody, więcej jej jednak rozlał, niż zdołał wypić. Jan podsunął mu krzesło, na które zdruzgotany aptekarz zwalił się ciężko i począł dyszeć.
    Długo trwało, zanim jako tako uporządkował wzburzone zmysły i zanim mu przestały drgać ręce.
    - Przepraszam państwa… - począł mówić z trudem, głosem niespodzianie łagodnym. Bardzo przepraszam… Zwaliło mnie! Ale nie przypuszczałem… Pojadę… Oczywiście że pojadę! Niech mi pan wybaczy, panie Dziurawiec!…
    - Rozumiem pana i wcale się nie gniewam - odrzekł pan Dziurawiec bardzo oschle.
    Głosem równie suchym, niechętnie spoglądając na odmienionego nagle aptekarza, powiedziała panna Katarzyna:
    - Niech pan już nic nie mówi i niech pan teraz wypocznie. Godzi się pan na wyjazd? To dobrze! Panie Dziurawiec, kiedy mamy wyjechać.
    - Jutro o dziesiątej trzydzieści. Będę wszystkich oczekiwał na dworcu, a teraz biegnę do telefonu, aby zawiadomić Przypłocie. Niezmiernie się cieszę, niezmiernie się cieszę! Kto z państwa będzie podczas drogi strzegł dokumentu?
    - Ja! - odrzekła gromko panna Katarzyna.
    - W takim razie jestem spokojny! - zawołał pan Dziurawiec wprost do rejenta, po czym skłonił się głęboko w cztery strony świata i wyszedł pośpiesznie.
    Powoli zaczęli się rozchodzić wszyscy, wszyscy podnieceni i zdenerwowani. Na placu boju pozostała ciocia Katarzyna, Jan, Józef i aptekarz. Zbierał się wprawdzie do odejścia, w jednej ręce dzierżył parasol, a kapelusz w drugiej, widać jednak było, że zwłóczył i czekał na odejście innych. Kręcił się niespokojnie, tak że wreszcie panna Katarzyna spojrzała na niego nieuprzejmie i pytająco. Na co on jeszcze czeka?
    A on rzekł:
    - Proszę pani… ja… ja muszę się wytłumaczyć…
    - Nie widzę powodu.
    - Błagam panią jednak, niech pani mi na to pozwoli! I tych młodych panów też o to proszę…
    - Niechże pan usiądzie.
    - Dziękuję pani, z całego serca dziękuję! Pani nie ma wyobrażenia, jak bardzo się wstydzę, bo wiem, że urządziłem brzydkie przedstawienie. Ja wiem, że powinienem był zdobyć się na spokój, choćby udany. Dobrze wiem o tym. Kiedy jednak usłyszałem to słowo „milion”, zakręciło mi się w głowie…
    - Nie dziwię się ani panu, ani nikomu. Po co nam pan to wszystko mówi?
    - Mówię, bo nie chciałbym, aby mnie pani uważała za płaza. Jestem człowiekiem nieznośnym, gwałtownym i kłótliwym. Wiem, wiem… Czasem jestem człowiekiem wstrętnym, ale, o Boże! Jestem bardzo, bardzo nieszczęśliwy… Proszę pani! Mam siedmioro dzieci i żonę ciężko chorą na gruźlicę. Jestem mizernym aptekarzem w mizernym miasteczku. Nigdy mi się nic nie powiodło i nigdy mi się nie powiedzie. Rozpacz, rozpacz i tyle! Z rozpaczy postępuję czasem jak głupiec, a czasem jak zbrodniarz. Tak, to ja posłałem tego opryszka, aby ukradł dokument! Niech mi pani przebaczy! Nie mogę pojąć, jak mogłem się zdobyć na takie łajdactwo, a jednak się zdobyłem. To właśnie ta rozpacz pcha mnie na śliskie drogi. W głowie mi się pomieszało. Uroiłem sobie, że ten dokument pomoże mi do zdobycia majątku, a ja tak bardzo, tak bardzo potrzebowałem chleba dla siedmiorga dzieci…
    - Zapomnijmy o tym! - rzekła cicho panna Katarzyna.
    - Niech pani Bóg za to zapłaci! - zdławionym głosem mówił pan Alojzy. - Jest pani szlachetną kobietą… I rozumie pani, czemu zachowałem się tak wstrętnie, usłyszawszy o tych milionach. Moje dzieci… moje dzieci!… Może będę mógł leczyć żonę, może będę mógł wykształcić tych siedmioro, skazanych na głód i nędzę… Czy mnie pani rozumie?
    - Dobrze pana rozumiem - ze wzruszeniem odrzekła ciocia Kasia. - Czemu jednak nie powiedział nam pan tego wcześniej?
    - Bo jestem głupi! Bo zdziwaczałem i już nikomu nie dowierzam, bo mnie do tego bieda podjudza. O, gdybyście znali moje życie! gdybyście wiedzieli, ile się na mnie waliło nieszczęść bezustannie, bez przerwy, bez chwili wytchnienia! Jedno za drugim, jedno za drugim… Moim dzieciom często brakło chleba, ale mojej żonie nie brakło nigdy łez. A co te biedactwa temu winne, że wszelkie nieszczęście zawsze najpierw przychodzi do mnie? Moje serce jest już puste, a dusza to czasem we mnie skowyczy. Toteż kiedy dojrzałem promyczek nadziei, opuściła mnie resztka rozumu. Ale nieszczęśliwemu człowiekowi wiele należy przebaczyć. Przykro mi niezmiernie, że wszyscy, co tu byli, będą mnie uważali za nędzną kreaturę…
    - Nie będą! - rzekł szybko Jan. - Załatwimy to… Niech pan będzie spokojny.
    - Będę nie tylko spokojny, ale będę i pokorny. Pokornie będę oczekiwał łaski losu, choć by odrobiny łaski. Teraz już odejdę… Niech pani pozwoli ucałować sobie ręce… Niech wam wszystkim Bóg zapłaci!
    Odprowadzili go do drzwi, a nieszczęsny pan Alojzy powlókł się powoli, ciężko stąpając.
    Panna Katarzyna westchnęła ciężko, głęboko zadumana.
    - Biedny człowiek… - rzekł również zamyślony Jan.
    - Bardzo biedny - odrzekła. - Nieszczęście miażdży słabych ludzi, a to słaba dusza. I teraz mnie groza przejmuje na myśl… Aż się boję pomyśleć!
    - O czym, ciociu!
    - O tym, że te miliony mogą się okazać łapczywym pomysłem i naszym, i pana Dziurawca. O, Boże! Co by to był za cios dla tego nieszczęśnika z siedmiorgiem dzieci, co za straszliwy cios!
    - Miejmy jednak nadzieję..,
   - Tak, miejmy nadzieję…
    Ciocia wzięła w rękę dokument i przypatrywała mu się podejrzliwie i niechętnie. Silna jej ręka drżała.
    - Co w tym tkwi? - mówiła cicho, jakby sama do siebie. - Radość czy smutek? Pociecha czy jeszcze jeden zawód pełen udręki? Czy biedny aptekarz po raz pierwszy w życiu się uśmiechnie, czy jeszcze bardziej gorzko zapłacze? Chłopcy! - krzyknęła niespodziewanie gwałtownie. - Weźcie ten papier! Mnie będzie on zbytnio ciążył… Będzie mi gniótł piersi… Nienawidzę tego papieru!
    - Ciociu! - szepnął Jan. - Rejent wpadł w złość… Niech ciocia spojrzy…
    - A niech go wszyscy diabli! - zawołała nieustraszona ciocia.

następny Spis rozdziałów następny