Kornel Makuszyński


List z tamtego świata

  

ROZDZIAŁ DZIESIĄTY
w którym dobry pan Dziurawiec przez czary w Absalona przemienion

    Przez rżyska, zasnute srebrnymi pajęczynami, przeszło wolnym, ociągającym się krokiem kilka dni, jak gdyby im żal było opuszczać ziemię i tonąć w czarnym morzu wieczności. Noce wciąż były śliczne. O takich nocach cudownie mówi Słowacki w Królu Duchu: „Niebo jak zegar jaśnieje…” Wyniosłe drzewa obok Bernardynów złociły się dukatowym złotem. a pomniejsze gorzały jak gromnice. które niedługo wiatr pogasi. Nawet marna sadzawka przed domem srebrzyła się w słońcu srebrną łuską. Z ciężkim trudem gromadziła jesień wszystkie blaski, aby przyodziać nagą ziemię przed zimowym snem, podobnym do śmierci. Niezmącony spokój otulił świat.
   I w potwornej siedzibie Mościrzeckich ukoiły się namiętności, jak gdyby ktoś starym żeglarskim zwyczajem wylał kilka beczek oliwy na wzburzone fale. Jak gdyby za cichą zgodą nie wspominano owego przykrego dnia, kiedy to pan Mościrzecki zachłannie, a tak nieopatrznie kupował części spadku. Teraz albo roztropnie ukrył rozdrażnienie, albo też doszedł do przekonania, że największy nawet chytrzec może się pomylić, bo niczego nie dawał poznać po sobie. Po dwóch dniach kazał przed swoje jowiszowe oblicze wołać Dziurawca, który wszystkim świętym pańskim, a w szczególności świętej Katarzynie duszę poleciwszy, zjawił się przed nim. O dziwo! Zjawił się, ale wcale nie pokorny, lecz z głową hardo podniesioną i jakby gotów na wszystko! To mądra Pallas Atene, panna Katarzyna, natchnęła go wzniosłą dumą, jasno mu wytłumaczywszy, że nic gorszego grozić mu nie może, jak tylko dymisja. To i cóż?! Skoro będzie musiał odejść. niech odejdzie z podniesioną głową, bo sumienie ma czyste, wszystko jednak za tym przemawia, że pan Wojciech obejść się bez niego nie może. Jeśli tak będzie - dobrze! - niech pracuje u niego dalej, ale ani się płaszcząc, ani się trwożąc. Pan Mościrzecki jest przypadkiem bogatszy od Adama Dziurawca, z czego jednak nie wynika, aby miał być od niego lepszy lub ważniejszy i żeby mógł mu ciosać kołki na głowie. Dziurawiec tak wierzył w niezgłębioną mądrość panny Katarzyny, że się nie zawahał ani chwili. Jedynie z nałogu trapiły go i dręczyły niepokoje, gwałtownie jednak sycił w sobie hardość.
   Skłonił się swojemu chlebodawcy z należytym szacunkiem, patrząc w okno, i uprzejmie zapytał o zdrowie, po czym zamilknął i czekał wybuchu tego dynamitu, który pan Mościrzecki niewątpliwie gromadził w sobie przez dwa dni. Musiał jednakże ten zapas zamoknąć, bo mruknął jedynie i nie patrząc na swego ministra, rzekł:
   - Czy ja mam jeszcze z czego żyć?
   - Wystarczy na lat sto - odpowiedział Dziurawiec z powagą.
   - To dziwne, że wystarczy przy pańskich pomysłach. Jestem zbyt znużony, żeby się teraz z panem policzyć, ale to pana nie minie!
   - Jestem do usług!
   - Policzymy się, skoro się ta sprawa zakończy, jeśli się w ogóle zakończy. Mówiła mi pani Zofia, jedyna szanowna i do rzeczy osoba w tym towarzystwie, że ci młodzi oberwańcy coś tam wyprawiają. Co mianowicie?
   - Szukają skarbu. W tym celu udali się onegdaj rano na poszukiwanie potomków owego Żubrowskiego, o którym pisze rejent. Wracając jednak do wypowiedzianych przed chwilą słów, pozwolę sobie zauważyć z całym szacunkiem dla pani Zofii Mościrzeckiej, że i panna Katarzyna też - wyraźnie to podkreślam -  t e ż  Mościrzecka, godna jest najwyższej czci. I dlatego, że się wyróżnia wzniosłością ducha, i dlatego, że może olśnić każdego wspaniałym rozumem!
   Mościrzecki uśmiechnął się jak najgrubszy szatan.
   - I dlatego obdarza ją pan kwiatkami?
   Dziurawiec wyprostował się, wypiął pierś i rzekł uroczyście:
   - Godna jest wszystkich kwiatów ze wszystkich łąk i pól. Tak jest! Oddałem jej ten mizerny hołd, gdyż w ciężkiej chwili okazała mi wiele serca. Proszę, aby pan moich słów nie uważał za zuchwałość, jeśli powiem, że i pan powinien okazać jej też swoją wdzięczność.
   - Za co? Czy pan jest pomylony?
   - Nie jestem bynajmniej pomylony. Powinien jej pan okazać wdzięczność za to, że, zakasawszy rękawy, oczyszcza ten dom, w którym przez stulecia chyba nie sprzątano.
   - Do diabła z porządkami! Mnie nie są one potrzebne, a jeśli jej to robi przyjemność, niech sobie sprząta.
   - Panna Katarzyna - mówił sucho Dziurawiec - nie czyni tego dla własnej przyjemności. Jest to straszliwa praca! Mam zaszczyt oznajmić panu, że odnalazła prześliczne książki i całe paki starych dokumentów.
   - A skarbu nie znalazła? - zapytał Mościrzecki urągliwie.
   - Panna Katarzyna jest zdania, że i te książki, i dokumenty są już wielkim skarbem, który należy oddać Bibliotece Narodowej.
   - Za darmo?
   - Tak jest. Dla chwały nazwiska Mościrzeckich.
   - Aha, dla chwały!… Terefere!… Panie Dziurawiec! Ze zdumieniem widzę, że pana odmienił jakiś diabeł…
   - Czemu nie anioł, proszę pana?
   - Anioł czy diabeł, wszystko mi jedno! Słuchaj pan! Niech sobie ta pani robi porządki, skoro się tak uwzięła, ale ja muszę wiedzieć, co i gdzie znalazła.
   - Słusznie!
   - Następnie proszę, aby mnie stale zawiadamiano o poczynaniach tych trzech urwipołciów, z których jeden jest mądry.bo wycyganił ode mnie dziesięć tysięcy dla tej pannicy, a dwóch jest głupich, bo uczynili to, co ja: uwierzyli rejentowi! Najlepiej będzie, jeśli ich do mnie przypędzi, skoro tylko wrócą.
   - Przypędzać ich nie będę, bo to są goście w polskim domu - rzekł twardo niezłomny Dziurawiec - ale mogę im oznajmić, że pan tutaj ich oczekuje.
   - Jak się panu podoba… Od pewnego czasu stał się pan niebywale wytworny. I to pociecha na starość… Ale, ale… Panie Dziurawiec!… Doszły mnie z boku słuchy. jakoby pan chciał mnie opuścić. Ile jest w tym prawdy?
   - Dość dużo - brzmiała posępna odpowiedź. - Za trzydzieści lat mojej wiernej służby w tym domu spotkały mnie niedwuznaczne pogróżki… Nawet i przed chwilą… A przecie pan o tym doskonale wie, że chciałem jak najlepiej…
   - Był taki niedźwiedź, co ciężkim kamieniem zabił muchę na czole śpiącego człowieka, a przy tej dobrej sposobności zakatrupił też człowieka. Pan mi wyrządził taką samą niedźwiedzią przysługę. Dobrze, nie mówmy o tym! Będziemy natomiast mówili o czym innym. Czy pan pamięta, co mi pan uroczyście przyrzekł w owym czasie, kiedy zostałem przykuty do tego fotela?
   Dziurawiec drgnął.
   - Przyrzekł mi pan - ba! przysiągł mi pan, że mnie pan nie opuści nigdy, chyba że znów odzyskam władzę w nogach. Przypomina pan sobie?
   - Nigdy nie zapomniałem…
   - Nie zapomniał pan, a jednak chciał pan uciec!
   - W rozgoryczeniu…
   - Niech będzie, że w rozgoryczeniu. Teraz jednak, kiedy to panu przypomniałem, myślę, że już się pan nie będzie rozgoryczał. Moje nogi w dalszym ciągu przypominają kłody, więc jeśli chce pan być wolny od przyrzeczenia, niech się pan żarliwie modli o moją śmierć!
   Dziurawiec spojrzał na niego z powagą i zaczął mówić uroczyście:
   - Być może, że jestem popędliwym człowiekiem, może jestem nierozważnym człowiekiem, lecz zawsze byłem, jestem i będę człowiekiem uczciwym. Nigdy nie życzyłem śmierci nikomu, a tym mniej panu. Pamiętam o mojej obietnicy i spełnię ją. A jeśli mi się pan każe modlić, i to uczynię, ale będę błagał Boga, aby panu powrócił zdrowie. Tyle chciałem powiedzieć… Czy mogę odejść?
   Mościrzecki słuchał go z napiętą uwagą, a potem długo patrzył w jego twarz. Po chwili rzekł nadspodziewanie łagodnie:
   - Żegnam pana, panie Dziurawiec… Do widzenia!
   Minister Przypłocia skłonił się z godnością i wyszedł powoli, bardzo z siebie rad. We drzwiach spotkał się z wchodzącą panią Zofią, która się mile do niego uśmiechnęła.
   - Panna Katarzyna czeka na pana… szepnęła.
   - Gdzie? Gdzie?
   - Na strychu…
   A on się wcale nie zdumiał, albowiem wiedział, że dzielna ciocia od wczoraj buszuje pod dachem ogromnego domiska. Znalazł ją tam w towarzystwie całego sztabu, ściągniętego z folwarku. Sztab był zdumiony i przejęty, choć w tajnych między sobą rozmowach orzekł z sympatią, że ta zwalista pani z miasta jest z wszelką pewnością tknięta na rozumie, czy to bowiem słyszane rzeczy, aby szperać po strychach, dokąd od wieków chyba nikt nie zaglądał? Dziurawiec jednak jeszcze bardziej zaczął podziwiać jej wielki rozum, spojrzawszy na stosy potwornych rupieci, które stąd wywlekano, pomyślał bowiem ze zgrozą, że gdyby tak - nie daj Boże! - wybuchnął w tym domu pożar, miałby na samym strychu roboty i pokarmu najmniej na tydzień. A równo przez tydzień można by bez wytchnienia wyliczać te wszystkie zwalane na stos straszliwości. Była to wylęgarnia pająków, myszy i nietoperzów. Nieustraszona panna Katarzyna urządziła kęsim temu tałatajstwu, zmęczona i przejęta.
   - Niechże pani odpocznie! - zakrzyknął wzburzony Dziurawiec.
   - Wkrótce będzie tu czysto jak w salonie! - odrzekła z najmilszym uśmiechem. Oczywiście, nie w waszym salonie. Niech pan patrzy, jaki prześliczny znalazłam sekretarzyk!
   Niech pan spojrzy, jaki wspaniały fotel! To wszystko trzeba będzie znieść na dół. Czy pan Mościrzecki bardzo krzyczał?
   - Wcale nie. Pozwala pani robić, co się pani podoba.
   - Doskonale! Niech pan dźwiga sekretarzyk, a ja poniosę fotel. Ci dobrzy ludzie z resztą skończą sami.
   Dziurawiec byłby nie tylko poniósł kruchy mebel, lecz na jej rozkaz usiłowałby dźwignąć cały dach, tak bardzo mu ta szczera i prosta panna Katarzyna przypadła do serca. Zdumiewała go jej pracowitość i energia. a w zachwyt wprawiała jej nieustraszoność nawet wobec pana Wojciecha, przed którym i on dotąd drżał, ale za jej sprawą zbył upokarzającej trwogi. Gdy po zejściu ze strychu dała się ubłagać, aby odpoczęła, zdał jej ścisły raport o niedawnej rozmowie. podczas której mu przypomniano o jego obietnicy.
   - Istotnie, obiecałem i dotrzymam!
    - Postąpił pan pięknie, a teraz postępuje pan honorowo - mówiła z zadumą. - Wielka to szkoda, że pan Mościrzecki nie docenia tego tak, jak powinien. Wielka szkoda! Ha, trudno… Zbyt piękne byłoby życie. gdyby w nim nie było żadnych cierni. A czy on liczy jeszcze na skarb?
   - Wyraźnie o tym nie mówił, żąda jedynie dokładnych sprawozdań.
   - A kiedy chłopcy powrócą?
   - Gdyby byli pojechali naszymi końmi, powróciliby za jakiś tydzień. ponieważ jednak powędrowali piechotą, myślę, że wrócą za jakieś dwa, trzy dni…
   Panna Katarzyna uśmiechnęła się, jakby uradowana, że Dziurawiec ma poczucie humoru, co świadczy niezbicie o dość wysokiej rasie ducha. Bardzo polubiła tego człowieka, na wskroś go przejrzawszy. Miała żal do pana Mościrzeckiego, że go jak gdyby przytępił i odrętwił, nagiął do niesłusznej pokory i do zastrachanego poczucia niższości. W Dziurawcu mieszkało wiele dobrego i szlachetnego, a że przez długie lata skazany był na nieruchawe i zrzędne towarzystwo, garnął się teraz z rozradowanym pośpiechem do ludzi z innego. nie znanego mu niemal świata. Mocno przywiędły i zwarzony szronem obojętności - (innych porównań ze względu na jego roślinne nazwisko używać nie należy) zakwitł teraz w słonecznym blasku tych przybyszów z ciepłych krajów uczuć prostych i słonecznych. Był bezgranicznie wdzięczny jej przede wszystkim, pannie Katarzynie Mościrzeckiej, że się raczyła zniżyć do tej kotlinki, w której bytował jak wiecznie zastrachany zając, i starał się tę serdeczną wdzięczność okazywać przy każdej sposobności. Ona, jak zawsze obcesowa i grzmiąca prosto z mostu, śmiało patrząca w oczy całemu światu, nie zdawała sobie nawet z tego sprawy, że zna tego człowieka zaledwie od niewielu dni. i raz poczuwszy do niego sympatię, postępowała z nim jak z odwiecznym przyjacielem. Patrząc na niego w tej chwili z uwagą, odezwała się niespodziewanie:
   - Panie Adamie! Zapomnijmy o panu Mościrzeckim i o rejencie, zajmijmy się natomiast czymś przyjemniejszym. Mam do pana wielką prośbę.
   Pan Adam, tak tkliwie nazwany. łypnął jednym okiem w stronę nieba. drugim w stronę ponurej ściany i rzekł - nie! nie rzekł - lecz zawołał:
   - Pani… prośbę? … Ależ ja wszystko… Niech pani rozkazuje!
   - Gdzieżbym śmiała! Nie, ja chcę pana poprosić, ale o coś bardzo dziwnego…
   - Nic mnie nie zdziwi! - krzyknął on z mocą.
   - A ja myślę, że jednak pana zdziwi… Bo prawdę mówiąc prośby będą dwie, a obie bardzo osobliwe. Pierwsza dotyczy pańskich włosów…
   Gdyby pan Dziurawiec stał, byłby ze zdumienia padł na krzesło, ale ponieważ siedział, więc nie mógł tego uczynić.
   - Moich włosów? - powtórzył ze zdumieniem i dotknął ich ręką.
   - Po co je pan - do stu tysięcy! - smaruje czymś pachnącym, lepkim i tłustym?
   - Lepkim i tłustym… - zaszemrał Dziurawiec.
   - Czy to taka w tych stronach moda? mówiła z pośpiechem. - Taka małomiasteczkowa elegancja? Ma pan piękną czuprynę, której wystarczy woda i grzebień, a jeśli pan nie posiada tego dość pospolitego instrumentu, to dziesięć własnych palców! Po co to pachnące paskudztwo? Niech je pan ciśnie do sadzawki albo gdziekolwiek! Nie gniewa się pan?
   - Nie, nie! - odrzekł zdławionym głosem.
   - To dobrze! - zaśmiała się wesoło. - Po co muchy mają sobie urządzać towarzyskie zebrania na pańskiej głowie?
   - Już nie będą siadały! - zawołał gromko. - O, panno Katarzyno, o, panno Katarzyno…
   Wystarczyłaby wprawdzie jedna taka promienista apostrofa, był jednak tak głęboko wzruszony, że musiał to wykrzyknąć po dwakroć, coraz to w wyższej tonacji. Dodało to jej odwagi do wypowiedzenia drugiej prośby, pomimo bowiem nieustraszoności, była zakłopotana. On jednakże nalegał rozentuzjazmowany, więc mu rzekła:
   - Druga moja prośba jest nierównie trudniejsza do wykonania… Cierpliwością jednak można wiele dokazać…
   - Zdobędę się na wszystko! Proszę rozkazywać!
   - Panie Adamie - mówiła serdecznie. Pan ma dziwaczny sposób patrzenia na ludzi.
   - Niemożliwe! - zdumiał się szczerze.
   - Niestety tak. Zamiast patrzeć wprost w ludzkie oczy. błądzi pan spojrzeniem we wszystkie strony. Stąd to zapewne pochodzi, że pan pragnął mieć zawsze wszystko na oku. Dowodzi to pańskiej czujności i zmysłu obserwacyjnego, ale to nie jest miłe. Mógłby kto takiego zacnego jak pan człowieka posądzić o to, że pan unika ludzkiego spojrzenia, albo że się pan obawia, by kto z pańskich oczów nie wyczytał właściwych zamysłów.
   - O Boże! Przecie ja nie mam nic do ukrywania!
   - Oczywiście, ale o tym wiem ja i.wiedzą ci, co są blisko pana. Zna pan jednak ludzi! Jeden będzie się śmiał z pańskiego przyzwyczajenia, drugi natomiast pocznie węszyć i będzie na kredyt pana oczerniał, czemu ja właśnie chcę przeszkodzić. Panie drogi! Niech mi pan spojrzy prosto w oczy.
   Dziurawiec uczynił to z żarliwą chęcią, lecz uczynił niezdarnie. Prawe oko zmusił. by patrzyło jako tako, niesforne jednak oko lewe zajrzało z nawyku pod stół.
   - Prosto w oczy! - prosiła z uśmiechem. Niech pan sobie wyobrazi, że pan jest u okulisty… O, tak! Coraz lepiej!
   - To ja nie umiem patrzeć wprost? - jęknął pacjent. - Zapewne nie umiem. Ma pani zupełną słuszność. Starałem się zawsze patrzeć w cztery strony równocześnie, bo dobrzy ludzie kradli czasem w czterech stronach. Co robić, najszanowniejsza panno Katarzyno, co robić? Czy jest na to rada?
   - Rzecz prosta, że jest. Oduczyć się…
   - Ale jak?
   - Przez ćwiczenie. Dlatego powiedziałam panu, że wiele można dokonać cierpliwością. Niech pan codziennie poświęci trochę czasu na nieruchome wpatrywanie się w jeden punkt. W byle co! W gwóźdź w ścianie albo w tarczę zegarka. Niech się pan siłą woli zmusi do tego, aby od jakiegoś drobnego przedmiotu nie odrywać spojrzenia przez pół godziny. Mógłby pan wprawdzie w ten sposób sam się uśpić, więc proszę przenosić wzrok co pewien czas z jednego przedmiotu na inny. Zrobi pan to?
   - Z największą radością! Co ja pani zawdzięczam, co ja pani zawdzięczam…
   - Dotąd niewiele - odrzekła tkliwie. - Ucieszy mnie pan jednak bardzo, jeśli się panu uda. Nad czym pan tak myśli?
   Dziurawiec był ogromnie zakłopotany. Widać było, że pragnie coś powiedzieć, ale nie ma dość odwagi.
   - Śmiało, panie Adamie, tylko śmiało!
   - Boję się, że się pani oburzy… Jeśli mi pani z góry przyrzeknie przebaczenie, to powiem…
   - Gadajże pan! Przebaczam z góry.
   - Otóż rzecz jest taka: z największą cierpliwością będę leczył moje niesforne oczy, ale tym łatwiej mi się powiedzie, jeśli uparcie będę patrzył w coś, co mi uczyni serdeczną przyjemność. Niech mi pani da swoją fotografię! - dokończył desperackim okrzykiem.
   W tej chwili w niebie uczynił się rozruch. Aniołowie wołali zdumieni: „Patrzcie, patrzcie, wszyscy święci! Panna Katarzyna spłonęła jak zorza!”
   - Moją fotografię? - szepnęła w szczęśliwym zdumieniu. - Moją fotografię? Jest pan pierwszym człowiekiem na świecie, który mnie o to prosi… Niestety! Nie posiadam swojego wizerunku. Bardzo żałuję… Nigdy mi to na myśl nie przyszło. Jakąś odwieczną, wyblakłą fizjonomię mam w dowodzie osobistym, ale ten obrazeczek raczej by panu spłoszył oczy, niż je uradował. Tak, tak, panie Adamie… Niech pan już lepiej patrzy w zardzewiały gwóźdź!
   Zaśmiała się, ale jakoś bardzo niewyraźnie. Podała mu obie ręce, które z wielką czcią ucałował, zanim odszedł na poszukiwanie gwoździa.
   Panna Katarzyna usiadła we wnęce okna i zadumana patrzyła na zamierający w złotym przepychu boży świat. Coś się w niej nieznośnie roztkliwiło.
   - Moją fotografię… - szepnęła sama do siebie.
   Z płonącego złotym ogniem drzewa przed oknem spadały wielkie liście i kołując leciały ku ziemi. Przyszło jej na myśl, że ona jest takim więdnącym drzewem, od którego odrywają się uschłe dni i kładą się na szarej ziemi jak w grobie. Już niewiele złoci się ich na gałęzi, już niewiele… Znowu jeden waży się jak złoty motyl na powietrzu i zatacza kręgi, jakby się chciał ratować.
   - Jakże to mówi poeta? - przypominała sobie smutna panna Katarzyna. - Tak mówi: „Liście, o jak pięknie lecą! I w tej drodze króciutkiej z gałęzi ku ziemi umieją pięknościami zalśnić ostatnimi, a chociaż dobrze wiedzą, że ulegną błotu, pragną, by ten upadek miał urok polotu…”
   Srebrne pajęczyny, siwe włosy jesieni, niosły się przez powietrze. Ścigała je spojrzeniem aż rozbolałym. Wszystko umiera, ale przedtem uśmiecha się i lazurowo, i złociście, i srebrzyście, więc i ona uśmiechnie się do swoich myśli, które są czyste jak jesienne lazury, do swego serca, które jest złote, i do swoich siwych, przeto już srebrnych wspomnień. Uśmiechnie się, chociaż zawsze była niezmiernie samotna w życiu, z którego oddała wszystko najlepsze innym. a ani okruszyny słodyczy nie wzięła dla siebie. Bardzo jest już zmęczona ta niby zwalista, ta grubokoścista, szara i zgrzebna panna Katarzyna. Ech, co tam! Uśmiechnie się i tym uśmiechem pocieszy swój dziwny smutek, o którym nikt nie wie, smutek utkany z takich samych wiotkich, srebrzystych pajęczyn, które snuje pracowity pająk: serce.
   Panna Katarzyna uśmiecha się z niewysłowioną tkliwością.
   Ach, cóż za diabelskie igraszki!
   Panna Katarzyna uśmiecha się, a jej szare oczy napełniły się łzami. Ociera je zdumiona, a one płyną i płyną, wielkie, gorące i czyste. Zamglił się niebieski lazur, pogasły złote błyski na liściach, poczerniało srebro pajęczyn.
   Tak się uśmiecha panna Katarzyna…
   Tak się uśmiecha przepracowana samotność, siedem tysięcy smutków i siedem tysięcy zatajonych zgryzot. Tak się uśmiecha wymęczone serce, które nie zaznało słodyczy.
   Zakryła rękami twarz, aby nikt nie dojrzał tego uśmiechu, co się zamienia w łzy. Nikt nie powinien dojrzeć tej smutnej tajemnicy, która ją samą napełniła lękiem. Nie poznaje sama siebie. Sama siebie nie może zrozumieć.
   Przesiedziała w tym zakątku przez długie godziny, biedna, ach, jakże biedna, stara panna Katarzyna. Nagle otrząsnęła się, jak gdyby chciała z siebie zrzucić jakiś ciężar, spojrzała przytomnie i z trudem się podniosła.
   - Głupia jestem! - powiedziała głośno. Tego mi jeszcze było potrzeba…
   Zatrzasnęła otwarte serce jak szkatułkę, w której się ukrywa diamenty łez, i wyszła sprężystym krokiem, już znowu „szanowna panna Katarzyna”.
   Spotkana po chwili pani Zofia spojrzała na nią uważnie.
   - Czy ci się wydarzyło coś złego? - zapytała serdecznie.
   - Nigdy w życiu nie wydarzyło mi się nic złego! - zełgała ze wspaniałą wzniosłością.
   - Ale twoje oczy…
   - Przesiedziałam kilka godzin na strychu odpowiedziała szybko - pośród rupieci i kurzu. Cóż tam pan Mościrzecki?
   - Pan Mościrzecki złagodniał.
   - Skruszał!
   - Można i tak. Bardzo jest dla mnie dobry.
   - Miód w butelkach też był bardzo dobry, a została tylko woda. Może jednak coś go odmieniło, co daj, Panie Boże! Bardzo cię zamęczał?
   - Nie bardzo. Trochę się zżymał, kiedy przejęłam rządy nad kucharzem, ale i to już przeszło. Teraz wciąż dopytuje się o chłopców.
   - Chłopcy lada chwila powrócą i znowu się zacznie. Patrz. patrz, co Dziurawiec wyprawia!
   Widok był zgoła rozczulający, bo pan Dziurawiec, zadyszany, obnosił Maciusia na ramionach, wspaniale udając konia. Maciuś śmiał się głośno i pokrzykiwał wesoło, ogromnie szczęśliwy. Ale Dziurawiec był jeszcze szczęśliwszy.
   Czarny kundel ujadał z obłąkanej radości, jak gdyby wszystkie pchły rzuciły mu się na mózg.
   - Trzymaj się mocno - zarżał rumak bo teraz będę skakał!
   Chłopczyna wparł obie piąstki w bujną czuprynę Dziurawca i oczekiwał skoku. Panna Katarzyna spojrzała bystrze: przed kilku godzinami Maciuś nie mógłby dokazać tej sztuki, aby wplątać palce w namaszczoną fryzurę. Ha! Kiedy ona dumała we wnęce okna, dzielny Dziurawiec dokonywał pracowitych zabiegów i z pastwiska swojej głowy spędził siedem krów tłustych. Wspanialej niż tym porównaniem wyrazić tego nie można! Może dlatego był taki szczęśliwy i rozigrany i z takim mistrzostwem udawał grzywiastego rumaka. Nawiasem powiedziawszy był to jedyny ognisty bachmat w Przypłociu!
   Pani Zofia rzekła niepewnie:
   - Czy mi się zdaje. czy też pan Dziurawiec jest istotnie jakiś odmieniony?
   - Pozbył się oleju z głowy! - zaśmiała się ciocia Kasia.
   - Oleju z głowy? Nie rozumiem… - mówiła pani Zofia, najzacniejsza, lecz mało skrzydlata.
   - Bo to trudno zrozumieć. Panie Adamie! Dość już, dość, bo pan pogubi podkowy!
   Dziurawiec zadyszany, lecz radosny, oddał Maciusia pani Zofii, a potem obiema rękami począł grabić włosy, straszliwie rozmierzwione. Uczynił to z takim wdziękiem, jak gdyby zawsze miał taką niesforną czuprynę. Pani Zofia teraz dopiero zrozumiawszy dowcip o oleju, uśmiechnęła się życzliwie.
   - Pan od wczoraj bardzo wyprzystojniał! rzekła z uznaniem.
   - To dopiero początek, szanowna pani, to dopiero początek! - odpowiedział z dumnym zadowoleniem i usiłował spojrzeć porozumiewawczo wprost w oczy panny Katarzyny. Omal że mu się to udało!
   Pani Zofia, która przynosiła panu Wojciechowi wieści „ze świata”, nie omieszkała mu opowiedzieć o metamorfozie jego pełnomocnego ministra.
   - Czemu on to zrobił? - zdumiał się pan Wojciech. - Od dwudziestu lat kleił włosy jakąś szatańską pomadą, którą wyłącznie dla niego sporządzał golibroda w miasteczku, i takie biły od niego zapachy, że ludzie w pociągu wychodzili z przedziału. Bez powodu tego nie uczynił. Wie pani, co ja podejrzewam? - mówił ściszonym głosem. - To jest niewątpliwie sprawka tej… tej panny Katarzyny!
   - A cóż ją może obchodzić fryzura pana Dziurawca?
   On przymknął znacząco jedno oko.
   - Widziałem przez to okno, jak ten pomyleniec ofiarował jej kwiaty. Zaraz, zaraz! Pojęcia pani nie ma, jak stawał w jej obronie, kiedy ja zacząłem dworować na jej temat. Niech pani doda jedno do drugiego, a będziemy bliscy prawdy. Proszę tego nikomu nie mówić, ale ja jestem przekonany, niezbicie przekonany, że ten stary muł hiszpański zakochał się w pannie Katarzynie!
   - A ona? - zawołała z najwyższym zdumieniem.
   - Mądry byłby ten, kto by dociekł, co ona myśli lub zamierza. Krótko ją znam, ale znam wystarczająco. Trzech diabłów i siedmiu adwokatów nie dałoby jej rady!
   - Niech pan nic złego o niej nie mówi, gdyż ją bardzo kocham!
   - Słusznie, słusznie… I bynajmniej się nie dziwię… O, panna Katarzyna umie zdobywać i ludzi, i serca. Nie rozumiem jednakże, po co wyprawia te sztuki z zabalsamowanym Dziurawcem?
   - Odniosłam dzisiaj takie wrażenie, jak gdyby Kasia miała dzisiaj oczy czerwone od płaczu - mówiła pani Zofia w zadumie.
   - Nie może być! - uradował się hucznie. Więc jednak na moje wychodzi! Ależ to teatr pierwszej klasy. Dziurawiec zmywa z głowy balsamy, a panna Katarzyna wylewa śluzy. Ha, ha!
   - Co w tym śmiesznego?
   - Dla pani nic, ale ja się tak dawno nie śmiałem, że korzystam z tej wybornej okazji. Wcale nie z tego się śmieję, że ona płakała, broń mnie Panie Boże! - ale ten marcowy kawaler jest wspaniale śmieszny. Muszę mu się przyjrzeć z bliska!
   - Byłabym szczęśliwa, gdyby to, o czym pan mówi, okazało się prawdą. Serdecznie bym się ucieszyła!
   - Ośmielam się powiedzieć, że pani tylko po to zjawiła się na tym świecie, aby się cieszyć cudzym szczęściem. Ale i ja bym się cieszył.
   W tym smutnym domu nigdy się nikt nie śmieje i nigdy się w nim nie zdarzyło żadne szaleństwo, a to byłoby pierwsze!
   - Oby się pan częściej śmiał…
   - Byle było z czego.
   Śmiał się jednak tego dnia kilkakrotnie, ile razy pomyślał o zakochanym Dziurawcu. Sam go nie chciał wzywać, ale czekał niecierpliwie na jego zjawienie. Dziurawiec jednak długo nie zjawiał się, gdyż wydostawszy się skrzydlatym duchem na nieba empirejskie, niechętnie myślał o tym, że trzeba będzie zejść od czasu do czasu na niski padół ziemski, pełen butelek po znakomitym miodzie, napełnionych stęchłą wodą. Zszedł jednak z promienistej wysokości po Jakubowej drabinie zachwycenia, lecz schodził opieszale, przystając na każdym jej szczeblu. Stanąwszy na płaskiej ziemi, zwołał hajduków i kazał im wnieść do jaskini swego władcy przedmioty znalezione na strychu przez pannę Katarzynę. Sam stąpał za nimi jak poseł. który przynosi dary sułtanowi z dalekiej ziemi.
   Pan Mościrzecki przywitał go z uśmiechem, który się stawał coraz szerszy.
   „Czuj duch” - pomyślał Dziurawiec.
   Nie było jednak podstępu w tym szerokim uśmiechu. Spojrzał z ukosa na odmienioną głowę, lecz nic nie dał poznać po sobie. Zauważył z odrobiną zazdrości, że Dziurawiec ma czuprynę bujną i obfitą, niemal zuchwałą.
   „I po co ten stary koń smarował sobie włosy?” - pomyślał. A głośno zapytał: - Z czym pan przychodzi. drogi panie?
   „Drogi panie”? - zdumiał się w duchu Absalon–Dziurawiec. „Czuj duch!”.
   Skłonił się i oznajmił:
   - To są owe starożytności, które panna Katarzyna znalazła w zakamarkach tego domu. Ponieważ pan mi polecił zdawanie sobie sprawy, przeto…
   - Doskonale, doskonale! - zaśmiał się pan Wojciech. - Co to jest?
   - Przepiękny sekretarzyk. Panna Katarzyna twierdzi, że ma ze sto lat!
   - Kto? Jak pan może twierdzić, że panna Katarzyna ma sto lat? Tyle nie ma!
   Dziurawiec uśmiechnął się z politowaniem.
   - Cieszy mnie. że pan jest w dobrym humorze. Mówiłem, że sekretarzyk pochodzi sprzed stu lat.
   - Bardzo przepraszam… A to co takiego?
   - Fotel!… Zniszczony, ale przepiękny. Co za linia! Co za wygięcia! Może na tym fotelu siadywał wielki poeta. może na nim spoczął Napoleon… Kto to może wiedzieć?
   Tak nadobnie marząc, dotknął ręką swej absalonowej fryzury, czemu się pan Mościrzecki przyglądał z tajoną radością.
   - A po co pan to kazał tu przynieść - zapytał pogodnie.
   - Bo byłem przekonany, że pan zechce zobaczyć te stare pamiątki i powie, co mam z nimi uczynić.
   - Aha… Bardzo dobrze! Co pan ma z nimi uczynić? - uśmiechnął się pan Wojciech życzliwie. - Kto to znalazł?
   - Już mówiłem: panna Katarzyna.
   - Panna Katarzyna jest też Mościrzecka.
   Niech jej pan w moim imieniu ofiaruje i ten sekretarzyk, i ten fotel.
   - Nie może być!
   - Cóż pana tak dziwi? Mnie to na nic, a ona się tym, jak słyszę, zachwyca. Nie ma o czym mówić. Proszę kazać to zanieść do jej pokoju jako jej własność. I książki może zabrać, i wszystkie sprzęty, które jeszcze znajdzie.
   - O, panie! - z niewysłowioną radością zakrzyknął burgrabia. - Pojąć nie mogę…
   - Pan wiele nie może pojąć! Po co pan tak burzy swoją fryzurę?
   - Z wielkiego wzruszenia. Panna Katarzyna będzie szczęśliwa!
   - Bardzo mnie to cieszy. Zresztą te graty mogą się jej przydać, bo nigdzie nie jest powiedziane, że nie wyjdzie za mąż.
   Coś załomotało nad straszliwym domem i piorun z jasnego nieba uderzył w serce Dziurawca. Spojrzał szybko w górę, chcąc się upewnić, że pułap na niego nie runął, ale pułap ani drgnął.
   - Za mąż? - szepnął.
   - Nic by w tym nie było dziwnego. Jest kobietą dzielną, zapobiegliwą, no i w swoim rodzaju nawet przystojną. Zdołałem to zauważyć. Co się z panem dzieje?
   Dobry Dziurawiec, zapomniawszy o wszystkim, a przede wszystkim o przepaści dotąd go dzielącej od pana Mościrzeckiego, chwycił obie jego ręce i potrząsnął nimi gwałtownie. Wydawał przy tym odgłosy, przypominające radosny bełkot niemowy i gulgotanie indyka. Potem chwycił fotel, zakrzyknął ku hajdukom: „za mną!” i wybiegł.
   Pan Wojciech zaczął się śmiać. Najpierw bardzo głośno, potem coraz ciszej i ciszej.
   - Zdaje mi się - rzekł wreszcie sam do siebie - że po raz pierwszy w życiu uszczęśliwiłem człowieka. I to tak tanio… tak tanio…
   Zamyślił się głęboko i wyglądał jak człowiek, który gada z własnym sercem.
   - …Chciałem go ośmieszyć, a tymczasem ten opętany Dziurawiec… A zresztą czy ja wiem?
   Trwał długo w niemej zadumie, po czym odpędziwszy myśli jak kuropatwy, chwycił kij i uderzył nim kilkakrotnie a mocno w stół. We drzwiach pojawił się kucharz.
   Mościrzecki nie krzyknął, lecz zgoła ryknął:
   - Jeść! Dawajcie jeść!
   Albowiem ile razy zaszemrało w nim serce, zawsze wtedy wielki wrzask czynił żołądek, jako jego organ naczelny i najbardziej wymowny.

następny Spis rozdziałów następny