Kornel Makuszyński


List z tamtego świata

  

ROZDZIAŁ JEDENASTY
w którym fałszywe ślady wiodą do piekła rozpaczy

    Dwaj bratowie patrzyli na siebie wzrokiem czarnym jak smoła, muzyk na malarza, a malarz na muzykusa. W sercach mieli gorycz i zwątpienie. Od dłuższego czasu nic do siebie nie mówili, gdyż słowa jak ciernie raniłyby ich gardła. Apelles był wściekły, a Orfeusz cierpiał w tej chwili na tę samą niebezpieczną chorobę. Każde słowo testamentu rejenta padało na ich szlachetne głowy wielkim kamiennym ciężarem. Miliony, hucznie otrąbione przez tego drugiego pomyleńca, Dziurawca, rozpłynęły się w mętnej mgle. Te miliony, za które muzykus miał jechać do Rzymu, pacykarz do Paryża. Żeby już nie miliony, żeby chociaż cokolwiek, a tu tymczasem nic, nic! Z grobu natomiast wylazł jakiś pan Żubrowski i śmieje się jak szatan.
   W panach Mościrzeckich tak opadł duch, jak zmoczona deszczem chorągiew na wyniosłym maszcie. Nadzieje prysły jak tęczowe bańki z mydła i pozostało po nich trochę łzawej wilgoci. Nawet aptekarz - czarny, ponury, dziwaczny aptekarz - okazał się od nich mądrzejszy, a oni chcieli być mądrzejsi od całego świata. I Ralf gorąco ich namawiał. i ciocia Katarzyna najwyraźniej dawała im do poznania, że nieboszczyk rejent albo był pijany, pisząc swoją epistołę, albo miał klepki w nieporządku, albo też krwawo sobie zadrwił z własnych potomków. A oni, przekonani, że Wojciech Mościrzecki jest finansowym geniuszem i że coś spenetrował, czego oni nie dostrzegli, uczynili to, co on: postanowili czekać na skarb. I mają teraz skarb, za który nie można by kupić pary znoszonych pludrów. Nie mogli sobie nawet czynić wzajemnych wyrzutów, bo byli w tym wypadku niezwykle jednomyślni. Mieli jednak cichy żal i do ciotki, i do tego małpoluda Ralfa, że ich mocniej nie nacisnęli. Piękną panienkę Ralf zdołał przekonać, bo się w niej kocha. O losie, o zezowaty losie!
   Co teraz począć!
   Siedzieli na lodzie, na którym zbyt długo siedzieć nie można, bo zimno. Trudno rozmyślać; w tak niewygodnym położeniu, a jednak zważyli, rozważyli i roztrząsnęli każde słowo rejenta. „Ciemno wszędzie, głucho wszędzie…” - Czy ten rejent sam dobrze wiedział, co pisze? A ten Dziurawiec darł się jak opętany: „Miliony! Miliony! Ja czuję miliony!” Człowiek ten ma olej na głowie, ale ani za grosz oleju w głowie, a oni go słuchali jak głupi Tylko siąść i płakać!
   Wprawdzie już siedzieli, ale nie płakali.
   - Wymyśliłeś co? - mrocznym głosem zapytał Józef.
   - Tyle, co ty. Co miałem wymyśleć?
   - A może skarb gdzieś przecie tkwi?
   - Może tkwi. Wie o tym jeden diabeł i pan Żubrowski.
   - Nie słyszałeś nigdy o żadnym Żubrowskim?
   - Nigdy. Pierwszy raz słyszę.
   - Co robić?
   - Wracać do Warszawy i spalić portret rejenta.
   - Tylko tyle wymyśliłeś?
   - Wymyśl więcej!
   Głosy zaczynały być niecierpliwe, a słowa zjeżone, więc przerwali gorzkie żale, nie chcąc braterskiej zwady.
   Ralf najwyraźniej ich unikał. Wczoraj, zaraz po powrocie, pisał list, dzisiaj znowu pisze, długo się namyśla i gęsto wzdycha. Przeniósł się wprawdzie do pokoju po aptekarzu, ale wzdychania słychać wyraźnie przez drzwi.
   - Szczęśliwy hebes! - mruknął Jan. Może wreszcie zechce z nami pogadać i coś poradzi, skoro skończy ten list.
   - Nigdy go nie skończy. a jeśli nawet skończy, to zaraz zacznie pisać drugi. Czy nie lepiej będzie naradzić się z ciocią Kasią?
   - Ciocia Kasia zabrała się do robienia porządków w tym prywatnym domu dla wariatów. Wciąż chodzi z miotłą w ręku, a ja ci nie radzę zaczepiać ciotki, kiedy ma miotłę. Słyszysz? Ralf śpiewa! Może skończył? Hej, Ralfie!
   Co robisz?
   - Cieszę się! - huknął spoza drzwi Piegowaty. - A wy?
   - My się martwimy … Czy możesz tu przyjść?
   - Jestem w tak wybornym usposobieniu, że wam zrobię tę łaskę. Już idę!
   Wszedł po chwili i przyjrzał im się ciekawie.
   - Moje uszanowanie! Tak wyglądacie, jak gdybyście znowu spędzili niespokojną noc. Wyglądacie jak dwie połówki bardzo żółtej i bardzo wyciśniętej cytryny, co nie jest kolorem bujnej młodości.
   - Przestań naigrawać się z ludzi nieszczęśliwych. Wiesz przecie, co nas trapi…
   - Słyszałem na własne uszy, jak o tym rozprawiają wszystkie wróble w Przypłociu. Niech was to pocieszy, że i Mościrzecki senior ma podobne zmartwienie. A na co właściwie ja wam jestem potrzebny?
   - Mówiliśmy ci już wczoraj. Może co poradzisz?
   - Ja? Jestem wprawdzie niepospolicie bystry i w młodości uważano mnie z tego powodu za cudowne dziecko, ale co ja wam mogę poradzić? To głupia sprawa.
   - A jednak, przyjacielu… Przede wszystkim usiądź, bo na siedząco lepiej się myśli.
   - Ja bystrzej myślę stojąc, bo wtedy dotykam głową obłoków. Mogę jednak usiąść. Bardzo proszę, i cóż dalej? Co wyście wykombinowali?
   - Chyba to, że rejent był pomylony.
   - To może być bliskie prawdy. mnie się jednak zdaje, że tak nie jest. Pomylone osobistości wykazują wprawdzie wiele sprytu i zgoła szatańskiej przemyślności, ale tego nie znać w testamencie rejenta.
   - A co w nim jest?
   - Są same grube nici, którymi zszywał swoją zagadkę. Moim zdaniem rejent cierpiał na manię prześladowczą i obawiał się przede wszystkim bernardyna. Dlaczego właśnie tego bernardyna, Pan Bóg jeden wie! Wedle moich wiadomości dominikanie groźni byli podczas inkwizycji,Pójdziemy bernardyni natomiast odznaczali się jowialną łagodnością.
   - Dalej, dalej!
   - Owszem, ale słuchajcie pilnie, bo czasem siedmiu mędrców greckich nie dałoby mi rady, kiedy ruszę rozumem. Otóż jestem zdania, że skoro poczciwy bernardyn usiłował dociec tajemniczych praktyk rejenta, nie mogło w tym grać roli ani złoto, ani klejnoty, ani inne skarby. Bernardyni nie mają zbójeckich zwyczajów.
   - Więc o co mu szło?
   - Gdybym był bernardynem, odpowiedziałbym ci niechybnie, ale mało przypominam czcigodnego zakonnika. Trzeba by raz jeszcze rozważyć każde słowo testamentu. Gdzie on jest?
   - Zatrzymał go pan Mościrzecki.
   - To gorzej, bo ani wy, ani ja do niego nie pójdziemy. Zresztą jestem pewny, że skoro się tylko dowie o naszym zamiarze zajęcia się tą sprawą, sam nas wezwie. W tej chwili możemy zrobić jedną rzecz nad wyraz pożyteczną.
   - Mów prędzej!
   - Nie mogę mówić prędzej, bo wielcy mędrcy nie sypią z gęby słów jak plewy. Muszę mówić rozważnie. Spokojnie, miła młodzieży! Otóż możemy we trójkę udać się na poszukiwania, już nie owego Żubrowskiego, który z wszelką pewnością śpi snem wieczystym, ale jakiejś jego rodziny, jakichś jego potomków. Rozumuję bowiem. że jeśli ten Żubrowski był takim zaufanym rejenta, tedy musiał to być sąsiad, który mieszkał w pobliżu, skoro przebywali tak często ze sobą i razem pili. Czy dobrze mówię?
   - Dobrze, tylko zbyt powoli. Co dalej?
   - Nic nie mówiąc panu Mościrzeckiemu, pójdziemy sobie w trzy strony świata…
   - Dlaczego nie w cztery?
   - Bo jest nas trzech. Czwartą możemy zwiedzić później, skoro się w trzech nic nie znajdzie. Może natkniemy się na jakie ślady. Może ten Żubrowski pozostawił od siebie jakie pismo albo ustne zlecenie do Mościrzeckich. Rejent świadczy, o ile sobie przypominam, że tego Żubrowskiego „pewny jest jak siebie samego”.
   To wiele powiedziane, notabene, jeżeli rejent sam siebie był pewny. Myślę o stanie jego rozumu. Obejdziemy czy objedziemy najbliższą okolicę, Powiedzmy, że w promieniu dwudziestu kilometrów, i będziemy pytali.
   - To dobry pomysł!
   - Moje pomysły jedynie przez ludzką zawiść nie zostały ogłoszone jako genialne. Wobec tego i ten uważam za znakomity, bo drugiego nie mam. Uprzedzam was jednak, że albo nam się poszczęści od razu, albo też czeka nas ciężka praca, która pochłonie dużo czasu. Ja wymawiam sobie jedno, że gdziekolwiek się znajdę, poświęcę dwie godziny na napisanie listu… W handlowych sprawach… Przepraszam! Co znaczą wasze uśmiechy, matoły boże? Godzicie się na wszystko?
   - Oczywiście - odrzekł Jan. - Szukamy więc jakiegokolwiek Żubrowskiego. Trudno przypuścić, aby cała rodzina wymarła w czambuł, wszystko się jednak może zdarzyć. Co uczynimy, jeśli żadnego nie znajdziemy?
   Ralf się zamyślił.
   - Człowiek nikczemnego ducha gorzko by zapłakał, w nas jednak, a we mnie z wszelką pewnością, mieszka duch wielki! Chwycimy się innej słomki, tonąc w oceanie mroku. Pójdziemy do klasztoru Bernardynów.
   - Prawda, jak mi Bóg miły! - zawołał Józef.
   - Klasztor widać stąd jak na dłoni, Żadnemu jednak z was - (o ślepcy!) - nie przyszło to do głowy. Wam, Europejczykom, brak wyobraźni. Pójdziemy przeto do bernardynów, pomodlimy się oczywiście, a potem zaczniemy chytrze pytać o dawno zmarłego kwestarza Hiacynta Kiszkę. Przyznam się, że zestawienie uroczego kwiatka z krwawą kiszką razi cokolwiek mój wytworny smak literacki, ale nic na to nie poradzimy. Zacni ludzie w klasztorze będą może cośkolwiek wiedzieli o tajemniczym prześladowcy rejenta albo też powiedzą nam, czym się ten Kiszka zajmował. Może to był alchemik i chciał podpatrzeć, jak rejent fabrykuje złoto z piasku, a srebro z popiołu? W każdym razie możemy się dowiedzieć, co go doprowadziło do wojny z rejentem.
   - A czyż kto może o tym pamiętać? Przecie to się działo więcej niż sto lat temu.
   - W klasztorach czas płynie znacznie wolniej, a ponieważ nic wielkiego w nich się nie dzieje, najdrobniejsze nawet sprawy urastają do znaczenia niebywałych zdarzeń. Zobaczymy!
   Najpierw szukajmy śladów Żubrowskiego. Idziemy na zdobywczą wędrówkę. Macie pieniądze?
   Jan zwrócił się do Józefa:
   - Masz pieniądze?
   - Janie, a ty masz?
   - Ja też nie mam. Skąd?
   - Ale ja mam - przerwał Ralf. - Wszystko w porządku! Teraz musimy o naszym wspaniałym zamiarze zawiadomić pana Dziurawca, bo gdybyśmy nagle zniknęli, zaczęto by szukać naszych zwłok w sadzawce. Poza tym da nam on jakieś wskazówki.
   - Mamy do niego żal… - mruknął Jan.
   - Wy możecie mieć! Ja „nie mam żalu do nikogo”. Bardzo proszę: Mogę z nim pogadać sam, bo go zresztą bardzo lubię i mam zamiar wywiezienia go do Ameryki, aby go pokazywać za pieniądze jako człowieka, który widzi równocześnie z przodu i z tyłu, i ze wszystkich stron.
   Wy tymczasem przygotujcie się do podróży, ale rozjaśnijcie cokolwiek gęby, aby po drodze ludzie przed wami nie uciekali!
   Roztropny Ralf prosił przede wszystkim pana Dziurawca o mapę okolicy, wyjaśniwszy mu swój zamiar.
   - Mapę? A któż tu słyszał kiedykolwiek o mapie? - zdumiał się burgrabia. - Przecie miasteczko widać z daleka, a dalej nikt nie wędruje, więc po co komu mapa?
   - Doskonale! Ale jeżeli kto pragnie zawędrować poza miasteczko, to co wtedy robi? - Wtedy pyta dobrych ludzi o drogę. Musicie iść po omacku, ale zamiar panów jest dobry.
   - Pan nigdy nie słyszał o jakichś Żubrowskich?
   - Nigdy w życiu, ale to niczego nie dowodzi. W miasteczku mogą coś wiedzieć. Radzę panu zasięgnąć języka w kilku miejscach. Przede wszystkim na poczcie, to raz, potem u golibrody w rynku, to dwa. Można by i u doktora, który jeździ po całej okolicy - to byłoby trzy.
   - A cztery?
   - Cztery? Niech pan zapyta handełesów na targowicy, bo ci będą z wszelką pewnością coś wiedzieli. Jeżeli w okolicy istnieje dotąd familia Żubrowskich, pewnie sprzedają albo zboże. albo drzewo, albo owoce, albo ryby, więc handełesy będą ich znały. Czy dać panom konie? - dodał z odrobiną trwogi.
   - Nie, dziękujemy, bo nam się bardzo śpieszy. Ach, jeszcze jedno… Drogi panie! Spodziewam się, że podczas mojej nieobecności mogą nadejść dla mnie listy od pewnego znajomego…
   To taki dawny znajomy, bardzo lubi pisać…
   - Rozumiem! - odparł Dziurawiec z czarującym uśmiechem. - Zachowam je pilnie, chociażbym je miał nosić na własnym sercu.
   Listy od starych znajomych są bezcennymi klejnotami.
   - Tak, tak! - mówił Ralf z entuzjazmem. - Bardzo panu dziękuję i do widzenia!
   Niech pan wszystkich pozdrowi, a przede wszystkim niech pan powie cioci Kasi, że poszliśmy na poszukiwania.
   Ponieważ nie można było mu dać przyjemniejszego polecenia, więc Dziurawiec czym prędzej pobieżał, aby je spełnić.
   Trzech budrysów („trzej jesteście i macie trzy drogi!” - zawołał w tej chwili z niebiosów Mickiewicz) przepasało biodra i powlokło się zawiłą ścieżką w stronę miasteczka. Nie bardzo byli objuczeni, gdyż za potężne pieniądze Ralfa wszystkiego mogli dostać po drodze, a jedynym godnym uwagi ciężarem była ponura troska dwóch braci. Obeszli wzgórze, którego koroną był piękny klasztor, i po niedługim czasie wkroczyli na rynek „nie bardzo podłego” miasteczka, tak podobnego do innych miasteczek, jak jedna koza podobna jest do drugiej. (W porównaniu tym dlatego została użyta koza, że mnóstwo ich wałęsało się po każdym zaułku). W jednej stronie wspaniałego rynku rozlała się błotnista sadzawka, plaża licznych gęsi i wiecznie gadających kaczek. Kilka potwornie malowanych wywieszek oznajmiało całemu światu, że w okolicznych sklepikach można kupić w dostatecznej ilości rarytasów tak niesłychanych, jak śledzie i szproty, albo tak użytecznych. jak igły, nici, nawet kalosze - słowem, czego dusza zapragnie i o czym zamarzy.
   - Poszukajmy najpierw golibrody! - radził Ralf. - Figaro wie zawsze o wszystkim i umie wyciągnąć z dna duszy wiadomości od tego, którego goli, gdyż może mu w razie oporu każdej chwili zagrozić poderżnięciem gardła.
   - O, tam wiszą dwa mosiężne talerze! zawołał Jan.
   Golibroda spłonął z nadmiaru szczęścia, ujrzawszy aż trzech od razu gości, zagasnął jednakże natychmiast, skoro się przekonał, że nie posiadają ani śladu wąsów, ani brody i że są już ostrzyżeni. Bystrooki Ralf spostrzegł od razu burzę uczuć w namydlonej duszy tego człowieka, więc rzekł wdzięcznie:
   - Kochany panie, co będzie kosztowało ogolenie nas wszystkich?
   Tamten wzruszył ramionami.
   - Co może kosztować? Co ja będę golił, kiedy nic nie ma?
   - Ale ja pytam, co by kosztowało, gdyby było?
   - Po co pan pyta? Powiedzmy… dwa złote…
   - Masz pan dwa złote, ale golić nas pan nie będzie.
   - To czemu pan płaci?
   - Jest to odszkodowanie za czas. Chcę pana o coś zapytać!
   - Zapytać? - rzekł golibroda podejrzliwie. - To może kosztować więcej!
   - Zobaczymy. Zwracam jednak pańską uwagę, że mogę o to samo zapytać byle kogo za tańsze pieniądze.
   - No to pan pytaj!
   - Chcemy się dowiedzieć, czy pan nie słyszał przypadkiem o kimś lub czy pan nie zna w najbliższej okolicy kogoś, co się nazywa Żubrowski?
   „Cyrulik sewilski” przymknął jedno oko i począł się drapać w głowę, usiłując w ten sposób wygrzebać coś z przepastnej pamięci.
   - Kto to ma być?
   - Nie wiem… Pewnie jakiś dziedzic…
   - Dziedzic? Ja znam ich wszystkich. A może to pan Niedźwiedzki?
   - Żaden Niedźwiedzki, tylko Żubrowski!
   - A nie mógłby być pan Mościrzecki?
   - Jeżeli pan tak goli, jak pan gada, to niech pan przyjmie moje serdeczne powinszowania.
   Powiadam panu. że ma być Żubrowski.
   - Czekaj pan! Mam, już mam! Nie!… Myślałem, że to ten, ale to nie ten, bo się nazywa Dunin.
   - Żegnam pana! - wrzasnął Ralf. - Jeżeli pańskie brzytwy są tak ostre, jak pański rozum, krew nie popłynie w tym domu. Chodźmy dalej, przyjaciele!
   Golibroda stał na progu nieruchomy i wciąż się jeszcze drapał w imitację głowy.
   - Czegoście tak posmutnieli? - mruczał Ralf. - Nie wie ten, może wiedzieć kto inny.
   - Do kogo teraz pójdziemy?
   - Byliśmy u idioty cyrulika. chodźmy do mądrego lekarza - odrzekł Ralf.
   - Ale lekarzowi nie będziemy mogli płacić za wiadomości.
   - Na wszystko można znaleźć sposób. Przepraszam pana! - zwrócił się nagle do przechodzącego jegomościa, na oko sądząc, rzeźnika.
   - Do mnie się mówi: „panie burmistrzu”! rzekł jegomość z godnością.
   - Ach, nie wiedziałem, najuprzejmiej przepraszam pana burmistrza.
   - O co idzie? - spytał tamten łagodniej.
   - Szukamy lekarza, a nie wiemy, gdzie. Czy pan burmistrz byłby łaskaw…
   - A panowie skąd?
   - Z Warszawy.
   - I tutaj przyjechaliście do lekarza? - zapytał burmistrz z nieopisanym zdumieniem… Który z was jest chory?
   - Ja! - odrzekł szybko Ralf.
   - No, no… Szuka pan maści na piegi?
   - Jakby pan zgadł! - zawołał Ralf pogodnie. - A słyszałem, że doktór w tym mieście (chytry lis nie powiedział w miasteczku!) jest nadzwyczajny!
   - A któż panu o tym opowiadał? - pytał burmistrz z powątpiewaniem. - Czy jaki jego nieboszczyk?
   Wzruszył ramionami i wskazał ręką mały domek.
   - Traficie tam łatwo. bo jeżeli w tej chwili wyrywa komu ząb, to na dwie mile słychać, jak pacjent wyje.
   Podziękowali mu uprzejmie i skierowali kroki ku siedzibie lekarza, w której panowała cisza, więc w tej chwili nie wyrywano tam zębów.
   Pan doktór sam im otworzył i cokolwiek się zdumiał, ujrzawszy aż trzech od razu chorych, co było zdarzeniem w tym miasteczku historycznym.
   - Proszę, proszę… - mówił. - Bardzo wprawdzie jestem zajęty, ale za chwilę przyjmę panów po kolei.
   - Tylko mnie jednego - odrzekł Ralf z niskim ukłonem. - Ci dwaj to tylko moja asysta.
   - Aha! - zasmęcił się doktór. - Trudno…
   Był to stary człowiek z mądrymi oczami, w których wiele było doświadczenia. Wprowadziwszy Ralfa do gabinetu, przyjrzał mu się bystrze.
   - Pan nietutejszy?
   - Nie, ale chwilowo mieszkam w pobliskim majątku.
   - Chory pan jest?
   - Nie wiem, ale coś mi dolega… Czasem czuję taki ucisk na duszy…
   - Dusza pana boli? To ciekawe!
   Przyjrzał mu się jeszcze pilniej.
   - Niech się pan rozbierze!
   Ralf stropił się cokolwiek, ale ponieważ zabrnął, więc brnął dalej w gęstą wodę łgarstwa.
   Lekarz począł pukać w jego chudą pierś jak dzięcioł, uprzejmie pytający, czy bobaski są w domu, po czym nasłuchiwał, o czym szemrze rozmiłowane serce dryblasa. Kazał mu pokazać język i zajrzał w zęby jak koniowi.
   - Możesz się odziać, młodzieńcze! - rzekł sucho. - Dziesięć złotych za badanie włoży pan tu do tej puszki na dobry cel. A teraz napiszę panu adres…
   - Adres? Nie receptę?
   - Napiszę panu adres tego doktora w Warszawie, co leczy wariatów. Jest pan zdrów jak dwa konie i trzy ryby. A teraz gadać mi natychmiast, co znaczy ta komedia! Przede wszystkim, jak się pan nazywa?
   Ralf zawahał się, a przez szkło powiększające można było dojrzeć, że się zarumienił.
   - Nazywam się Mościrzecki.
   - Ho, ho! A tamci dwaj?
   - Też Mościrzeccy… Bliscy krewni…
   - Jesteście z Przypłocia? Czy ten gruby to wasz stryj?
   - Coś jakby dziadek.
   - I to on was przysłał? W jakim celu?
   Wiem, że mnie znieść nie może, bo mu raz tak wygarnąłem prawdę, że mu w pięty poszło.
   Długo tam szło, ale doszło… Gadaj prawdę, młody człowieku!
   - Nikt nas nie przysyła, przysięgam panu, panie doktorze! Pan Mościrzecki o niczym nie wie.
   Opowiedział mu pokrótce, że w ważnej sprawie szukają w okolicy kogoś z rodziny Żubrowskich, i w przekonaniu, że doktór zna wszystkich, użyli takiego niemądrego podstępu.
   Doktór słuchał pilnie, patrząc mu w oczy.
   - Nieskończoność - rzekł - można zmierzyć jedynie ludzką głupotą. Czy myślisz, młody panie, że gdybyś do mnie przyszedł wprost z tym pytaniem, to ja bym ci nie dał odpowiedzi? No, ale zapłaciłeś przynajmniej dziesięć złotych za szlachetny cel i zmarzłeś na goło, bo tu zimno. Po co ci ten Żubrowski?
   - To tajemnica!
   - Pewnie nie tajemnica, tylko nowe jakieś krętactwo. Zresztą nic mnie to nie obchodzi, bo nigdy nie znałem. nie znam i znać nie chcę żadnego Żubrowskiego. Nigdy o takim nie słyszałem. a leczę w tych stronach od trzydziestu lat. Można by zapełnić ze trzy cmentarze. Bądź zdrów, młodzieńcze! Jako lekarz powinienem ci powiedzieć: „bądź czym prędzej chory”! - ale ty nigdy nie będziesz chory, bo twoim sercem można tłuc kamienie. Kłaniaj się panu Mościrzeckiemu i powiedz mu ode mnie, aby jadł sałatkę i szpinak, a nie baraninę. Z Panem Bogiem!
   Trzej dorodni młodziankowie wyszli na rynek w złym nastroju ducha. Ralf nierad był ze swego szybko odkrytego krętactwa, a bracia smętni. że znowu się nie udało.
   - I co dalej? - mruknął Jan.
   - Dalej będzie zapewne tyle, co i dotychczas - odpowiedział znękany Józef. - Ten widmowy Żubrowski rozwiał się w atmosferze i nie pozostało po nim śladu. Ten Żubrowski jest mitem, fantasmagorią albo kwiatem bujnej wyobraźni. obficie podlanej miodem. Oto są skutki opilstwa dawnych szlachciców! Pradziadek ciągnął miód, a prawnuki wałęsają się z tego powodu po parszywym miasteczku i narażają się na ludzki śmiech. Wracajmy do domu!
   - Pójdziemy na pocztę! - obwieścił Ralf.
   - Mogę pójść do samego diabła! - bąknął Jan niechętnie.
   Pocztę odnaleziono szybko, bo dla rozgarniętych umysłów nie jest ona w małym osiedlu trudna do odnalezienia. Postanowili spytać wprost, bez żadnych podstępów. poczta bowiem nie jest instytucją, wobec której należy się mieć na baczności. Naczelnik jej przyjął ich z godnością, nakazującą z góry szacunek dla przedstawiciela ministerstwa poczt, telegrafów i telefonów. Ralf wystąpił po raz trzeci jako mówca jeneralny. Pan naczelnik słuchał go, przyłożywszy rozwartą rękę do ucha, co bystrych ludzi od razu naprowadziło na myśl, że szanowny ten człowiek źle słyszy.
   - Jak? - zapytał krótko, węzłowato, treściwie i donośnie.
   - Żubrowski! - z krzykiem powtórzył Ralf.
   Naczelnik podniósł się z trudem, podszedł do szafki podzielonej na przegródki, pełne listów i gazet, skinął głową, usiadł znowu i napisał kilka słów na karteczce, którą podał Ralfowi.
   - Adres! - bąknął naczelnik i spuścił okienko jak nóż gilotyny.
   - Adres! - krzyknął Ralf. - Bracia najmilsi! Mamy Żubrowskiego! A co? Dziurawiec nie taki głupi, doskonale poradził.
   Wszyscy trzej pochylili się nad karteczką, która zdawała się być zapisana złotym atramentem: „Babice Stare - dwór”.
   Powtórzyli te słowa w upojeniu. Podnieśli głowy jak trzy rumaki na skwarnej pustyni, skoro poczuły wodę. Trzy uśmiechy pomazały złotym błyskiem trzy oblicza, z których jedno piegowate. Anielskie melodie zabrzmiały cichutko w trzech sercach, z których jedno zakochane.
   - Pierwszorzędna wskazówka! - zaśmiał się Ralf. - A do tego za darmo. Musimy się teraz dowiedzieć, gdzie to jest, daleko czy blisko, nisko czy wysoko? Nie musi być daleko, skoro z tych Babic przysyłają tutaj po pocztę.
   Teraz dopiero przyjdzie kolej na handełesów, bo oni muszą wiedzieć, ale trzeba będzie jednak płacić.
   Za dość mizerną opłatą dowiedzieli się, że Babice Stare położone są o pół mili w południowej stronie i z daleka je można dojrzeć, bo na domu jest wieża.
   - Pół mili to drobiazg - rzekł Ralf szczególnie dla moich nóg. Prędko zdążymy.
   Gdybyśmy mieli bęben, wybijający rytm marszu, doszlibyśmy tam za pół godziny. W drogę, bracia Polacy! Pan Żubrowski nas czeka!
   - Oby z obiadem… - wtrącił Jan.
   Szli raźno, bo mieli skrzydła u nóg. Przejęci wzruszeniem, nie gadali do siebie, Ralf tylko od czasu do czasu westchnął zamyślony, a Józef nucił półgłosem melodię w radosnej tonacji. Jan dumał o tym, że oto nie opodal, w Babicach Starych, mignęło jak iskierka nikłe światełko, które ich wiedzie do tajemnicy. Zaczęła w nim zakwitać nadzieja. Skoro w tych właśnie stronach istnieją Żubrowscy, w takim razie pisanie rejenta nie było majaczeniem, lecz ma związek z tym światem. Tam gdzie jest ślad po Żubrowskim, muszą się znaleźć i inne ślady, które ich zawiodą do pełnego skarbów labiryntu. A oni już zwątpili!
   - Babice Nowe! - zawołał radośnie malarz, wskazując tabliczkę na skrzyżowaniu dróg.
   - Blisko Nowych muszą być i Stare rzekł Ralf. - Wiejskie dzieci zazwyczaj niedaleko odchodzą od rodziców. Nie widać wieży na widnokręgu?
   - Jeszcze nie.
   - Albo wieża jest niska, albo zasłaniają ją wysokie drzewa. Ja jednak już czuję Babice Stare! Mam tak wysubtelnione zmysły jak pan Dziurawiec, który wyczuł miliony.
   Wędrowali szybko, coraz niecierpliwiej, i niewiele minęło czasu, gdy Ralf wydał dziki okrzyk wedle mody Indian Siuksów. Jak znużone zastępy greckie zakrzyknęły radośnie: „morze! morze!” - jak zrozpaczeni żeglarze na karawelach Kolumba zawyli: „ziemia! ziemia!” - tak oni wznieśli okrzyk: „wieża! wieża!” Nie była to wprawdzie wieża we wzniosłym tego słowa znaczeniu, lecz przybudówka na dachu, będąca mieszkaniem białoskrzydłych gołębi, lecz że miała chorągiewkę blaszaną u szczytu, więc mogła się pysznić i wobec ludzi poczciwych udawać wieżę.
   - Panowie! - zaczął uroczyście Ralf przystanąwszy. - Za chwilę staniemy twarzą w twarz wobec starożytnej rodziny Żubrowskich, której antenat żył w zażyłości z rejentem. Musimy ochłonąć i odsapnąć, aby spotkanie było pełne powagi i aby się odbyło w należytym spokoju. Nie możemy w żaden sposób dać poznać po sobie, że jesteśmy panami tajemnicy, nie wiemy bowiem, co to za ludzie. Skoro zwietrzą, że to jakieś pismo lub to jakieś żywe słowo, które mają obowiązek nam przekazać, jest złotym kluczem tajemnicy, mogą się przyczaić i nie powiedzą nic. Musimy pytać tak ostrożnie, jak gdyby nam szło jedynie o odebranie jakiejś małoznacznej rodzinnej pamiątki, która dla nich jest bez znaczenia. Czy dobrze mówię?
   - Znakomicie!
   - Więc ostrożnie. młodzieży lechicka, tylko ostrożnie! Co, znowu ja mam być keryksem, czyli heroldem waszego szczęścia?
   - A któż by inny? Tylko ty! - mówił Jan ściszonym głosem, jak gdyby ich już w szczerym polu podsłuchiwano.
   - Nigdy jeszcze nie odmówiłem pomocy ludziom upośledzonym… Dobrze! Będę mówił z panem Żubrowskim lub też z panią Żubrowską. Zastrzegam się jednak, że jeśli na widowni znajdzie się tylko panna Żubrowska, mówić nie będę!
   - Dlaczego?
   - Panny nic mnie nie obchodzą. Mam swoje osobiste powody… Zgoda?
   - Jak chcesz… Wtedy będzie musiał jeden z nas…
   - Tak… Cicho! Ktoś się zbliża…
   Zbliżył się mąż zbrojny w dubeltówkę, zapewne leśniczy, który na zapytanie, czy pan dziedzic jest w domu, objaśnił ich uprzejmie, że go tam z wszelką pewnością zastaną. Wskazał im krótszą drogę przez wyrwę w płocie, przez którą przesmyknęli jak zające. Z wahaniem zbliżyli się do pięknego dworu, strzeżonego przez wyprostowaną jak na paradzie gwardię topoli, i weszli na ganek. Ktoś ich musiał dostrzec przez okno, otworzyła im bowiem, zanim zapukali, miła panienka, dorodna i wysoka.
   Z tłumionym podziwem obejrzała Ralfa, w którym serce zadrżało, spotkał bowiem na samym wstępie istotę płci żeńskiej, a tej jak najbardziej chciał uniknąć. Zaciął się tedy i nie przemówił słowa, serce wierne i dotrzymujące głębokich przysiąg, złożonych zapewne szeptem w mrocznym parku w Przypłociu „pewnemu staremu znajomemu”. Przemówił przeto Jan, głęboko się skłoniwszy:
   - Czy zastaliśmy pana dziedzica?
   - W jakiej sprawie? - zapytała niskim głosem panienka.
   - W bardzo osobistej…
   Zaprosiła ich wdzięcznym ruchem do tak zwanej „bawialni”, przytulnej i ze smakiem urządzonej, sama zaś zniknęła.
   - Rzymianin by się wrócił! - mruknął Ralf. - I myśliwy też…
   - Nie gadaj głupstw - przerwał mu cicho Józef. - Bardzo ładne i uprzejme stworzenie.
   Ktoś tu idzie…
   Wszedł wspaniały szlagon, ogromnej postawy, z płowymi wąsami jak wiechcie. Gdy przemówił, można było orzec z pewnością, że jeżeli on waży dziewięćdziesiąt kilogramów, głos jego waży najmniej dziesięć. Głos miał potężny i dźwięczny i mógłby z powodzeniem udawać organy. Zdumiał się, ujrzawszy trzech smyków, którzy kłaniali mu się uprzejmie. Wskazał im szerokim ruchem wąskie krzesła, a sam zwalił się na fotel, który zaskrzypiał z przerażonej boleści.
   - Z kim mam przyjemność? - zahuczał postawny mąż.
   - Nazywamy się Mościrzeccy … - zaczął Ralf.
   - Mościrzeccy? Takie nazwisko obiło mi się o uszy. Prawda! Kupiłem przed laty konia od jakiegoś Mościrzeckiego, a koń po trzech dniach wyciągnął kopyta. Doskonale był pomalowany i ufryzowany, ale zdechł. Dziwiłem się, że nie miał i sztucznych zębów. Więc panowie nazywają się Mościrzeccy. Bardzo mi miło! A czy panowie zaszli do mnie przypadkiem czy też z interesem?
   Ostatnie słowa wypowiedział z lekkim uśmiechem, wydało mu się to bowiem cokolwiek zabawne, że tych trzech chłopaczków może mieć z nim jakąkolwiek sprawę.
   - Trochę przypadkiem, ale też i w pewnym celu, proszę pana - odrzekł Ralf. Bardzo przepraszamy za najście, ale skoro pan nas zechce wysłuchać, chętnie nam pan zapewne przebaczy.
   - Oczywiście, oczywiście… Gdzie panowie pozostawili konie?
   - Nigdzie. Wędrujemy tak sobie… piechotą.
   Przebywamy niedaleko stąd.
   - A po cóż to panowie wędrują? Przecie już po wakacjach…
   - Otóż to! - począł mówić szybko Ralf. Przyjechaliśmy w ważnej sprawie do rodzinnego gniazda i teraz, korzystając ze sposobności, że już tu jesteśmy, postanowiliśmy zgromadzić wszystkie rodowe pamiątki.
   Potężny szlagon zaczął słuchać z zainteresowaniem.
   - To ładnie! - wtrącił. - A co ja mam z tym wspólnego? - zaśmiał się rozgłośnie. Nie przyszliście chyba po skórę tej szkapy, na której mnie ocyganił jeden z Mościrzeckich?
   - Pan łaskawie żartuje - mówił Ralf też ze śmiechem, ale znacznie cichszym. - Nie! My wyszukujemy i zbieramy dawne pisma, listy i książki ze sławnej kiedyś biblioteki Mościrzeckich, a gdyby się zdarzyło gdzie jakie stare malowidło…
   - Zaraz, zaraz! Czy panowie chodzą tak od dworu do dworu?
   - Mamy ten zamiar, przyznaję natomiast, że zaczęliśmy od pańskiego domu.
   - Wielce mi miło, ale poza sprawą z tym koniem, nie miałem nigdy nic wspólnego z familią panów.
   - A może przodkowie?
   - Ani moi przodkowie. Wiem o każdym świstku papieru, który znajduje się w moim domu, i o każdym dokumencie. A starych obrazów w ogóle tu nie ma.
   - Może pan sobie jednak łaskawie przypomni?
   - Choćbym sobie przez rok przypominał, nic z tego nie będzie. Bardzo żałuję…
   - Jeszcze chwileczkę! - mówił Ralf błagalnym głosem. - Czy nie naprowadzi to pana na ślad, jeżeli się pan dowie, że w pewnych latach dziewiętnastego wieku pradziadek nasz, rejent Mościrzecki z Przypłocia, był w zażyłych stosunkach - o czym my z pewnością wiemy! z panem Żubrowskim, który niewątpliwie musiał być pańskim przodkiem? Czy nie ma jakiegoś listu, jakiegoś…
   - Za pozwoleniem! Nie mogłem mieć przodka z nazwiskiem Żubrowski, bo przecie ja się wcale nie nazywam Żubrowski!
   - A jak? - jęknął Ralf.
   - Żebrowski, Jan Kanty Żebrowski. Oho!
   Co się dzieje z tym chłopcem?
   To Jan Mościrzecki tak się zachwiał na krześle, że gdyby go brat nie był podtrzymał byłby się zwalił.
   - Zmęczył się drogą… - objaśnił szybko Ralf - najuprzejmiej pana przepraszamy. Myśleliśmy, ze zastaniemy tutaj pana Żubrowskiego, bo tak nas w miasteczku objaśnił naczelnik poczty.
   - Ach, ten? Głuchy jest jak pień, więc pewnie nie dosłyszał. Żubrowski czy Żebrowski to dla niego jeden i ten sam czort. Przykro mi, że się panowie trudzili… A może zostaniecie na obiedzie?
   - Nie, nie! - rzekł Ralf głucho. - Serdecznie dziękujemy, ale przed wieczorem chcemy być w domu.
   Pożegnali się szybko i odeszli. odprowadzeni zdziwionym spojrzeniem zamyślonego pana Żebrowskiego.
   Znacznie weselej szli skazańcy na stracenie, niż oni wlekli się drogą. Brat Józef podtrzymywał miłosiernie osłabionego brata Jana. Od trzech par nóg odpadły merkuriuszowe skrzydła, a zaczęły się za nimi wlec kajdany.
   Ralf milczał milczeniem wielkim i stąpał ponury jak jesienna noc. Dopiero po długim czasie wyrzekł głosem tak zimnym, jak gdyby go ziębił przez dwa dni na lodzie:
   - Spieszmy się, bo pocztę zamkną!
   - Czego chcesz jeszcze na poczcie?
   - Muszę wyrwać serce z tego naczelnika!
   - Za co? Za to. że głuchy? Wyrwij z siebie serce za to, że nie krzyczałeś dość głośno.
   - Musimy coś zjeść… - cichym głosem rzekł Jan. - I na Boga! Przestańcie już gadać i o rejencie, i o Żubrowskim. bo oszaleję!
   Kilka rozkrzyczanych wron polatywało nad nimi, jakby na urągowisko naśmiewając się czarnym wrzaskiem. Ralf cisnął w nie grudę ziemi, ale nic mu to nie ulżyło.

następny Spis rozdziałów następny