Kornel Makuszyński


List z tamtego świata

  

ROZDZIAŁ DWUNASTY
w którym zagasła nadzieja matka głupich, a kwestarz obraził rejenta

    Na kość zmarznięci i głodni żołnierze Wielkiej Armii napoleońskiej wracali przez stepy w znacznie weselszym usposobieniu niźli trzej Budrysi, z których naigrawały się nawet wrony. Nie chcieli jednak wracać z niczym i narazić się niewątpliwie na jadowite szyderstwo pana Mościrzeckiego. Zacięli się w zrozpaczonym uporze jakby na złość losowi, który się na nich zawziął i wodził ich po manowcach, jak złośliwy diabeł wodzi kmiotków po bagniskach. Jedli byle co, w byle karczmie, ale nawet wyborna kiełbasa, w której zawsze było więcej czosnku niż innej treści, stawała im kością w gardle. Wódz wyprawy stąpał pochmurny, a jego żołnierze szli ze wzrokiem wbitym w ziemię, jak gdyby nieustannie szukali upiora Żubrowskiego.
   Walna narada odbyła się w nastroju żywo przypominającym kwaszoną kapustę. Zawiedziony w uroczych nadziejach wzniosły duch ludzki zawsze pływa w kwaśnym kapuścianym sosie. Wesołość odleciała od trzech młodzieńców jak gołąb z arki. Czoła mieli zmarszczone, co świadczy o burzy myśli, wzrok przygasły, co zapowiada, że nadzieja w sercach ledwie kopcącym tli się płomykiem i lada chwila zgaśnie jak łojowa świeczka. A przecie był to dopiero początek, bo zaledwie rozpoczęli wędrówkę Argonautów, płynących na poszukiwanie Złotego Runa. Żeglarze ze słynnego okrętu Argos przynajmniej cośkolwiek wiedzieli - jak i gdzie. Oni nie wiedzieli nic! Postanowili jednakże z zaciekłością rozpaczy, że się czegoś dowiedzą i wynajdą tego straszliwca Żubrowskiego na ziemi, w czyśćcu albo w piekle, a najpewniej w piekle.
   Na ostatnim popasie postanowili się rozdzielić i zataczając kręgi po okolicy, szukać i pytać uparcie. Człowiek nie jest przecie komarem, którego bez śladu połknie żaba. Po człowieku jakiś ślad zostać musi, choćby na cmentarzu. Odwiedzili je dwa i czytali napisy na nagrobkach. I też niczego nie znaleź1i. Podzielili teraz pieniądze - (Ralfa oczywiście) - i podnieciwszy w sobie zajadłość ducha, udali się we trzy strony. Za cztery dni mają się spotkać w samo południe przed bramą klasztoru Bernardynów, jeśli - rzecz prosta - powrócą żywi, jeżeli ich gdzie psy nie zagryzą albo nie pochłonie woda. Podły los takie im płata figle, że nie wiadomo co im jeszcze wymyśli, mając do myślenia dość czasu.
   Pożegnali się, wprawdzie życzliwie, lecz bez okrzyków i czułości, i poszli. Za każdym z nich poszedł Anioł Stróż, ale i Muza, spisująca dole i niedole człowieka. Dokładnie opisane dzieje tych wędrówek utworzyłyby trzy opasłe tomy, w których wszelka litera byłaby podobna do czarnego diamentu łzy. Każdy z młodzieńców wszędzie i o każdym czasie pytał każdego o niejakiego Żubrowskiego, każdego z nich każdy zapytany odsyłał po odpowiedź do diabła. Czasem odpowiadano im uprzejmie, czasem ze wzruszeniem ramion, często opryskliwie, często z rozdzierającym serce humorem. Wielkie to było szczęście, że dni wciąż jeszcze były pogodne. Więc krążyli jak głodne sępy, czatując na ochłap wieści o Żubrowskim, lecz nikt o nim nie wiedział ni wtenczas, ni potem. Można zobaczyć kamień we wodzie, o którym zwykło się mówić jako o niepowrotnie przepadłym. Żubrowskiego nie było i we wodzie. Można cierpliwie szukając znaleźć wbrew porzekadłu igłę w stogu siana. Tej zardzewiałej igły - Żubrowskiego - nie było i w sianie. Nigdzie go nie było! Może z Panem Twardowskim przebywał na księżycu i naśmiewał się patrząc, jak go szukają na ziemi.
   Kiedyś, kiedyś, po latach, kiedy ci trzej Mościrzeccy będą opowiadali o tych wędrówkach swoim wnukom, wnuki będą ich słuchały ze łzami w modrych oczętach, a niektóry z nich, czulszego serca, ryknie z cicha płaczem. Kiedyś, kiedyś po latach, gdy sędziwa dama, ongi panna Janina, będzie odczytywała listy, które do niej pisał Ralf z każdego popasu, ciemno się jej uczyni przed oczami, bowiem z natłoku zapisanych wspomnień wychyną się dni klęski i zawodu. Nie należy nawet wspominać dłużej o pęcherzach na obolałych nogach. o nocach w brudnych karczmach, w których pchły żarłocznością przewyższają pijawki, a pająki są wielkości skorpionów. Były to mizerne drobiazgi wobec ran na sercu i duszy.
   „I po cóż serce jadem wspomnień poić?” jak słusznie powiada jeden poeta.
   „O czemuż mi każesz, królowo, odnawiać moje cierpienie?” - jak heksametrem i z żałością powiada drugi poeta.
   Przeto: „Zrzućmy na to zasłonę miłosierdzia!” - tak radzi trzeci poeta.
   Po upływie czterech dni, gdy „słońce, oko dnia pięknego” - (jak ślicznie mówi czwarty poeta) - stanęło u szczytu nieba, do bram bernardyńskiego klasztoru wlokły się konającym krokiem trzy monstra ludzkie, wybiedzone i wymizerowane. „O jakże odmienieni od owego czasu!” - jak woła piąty poeta. Buty ich w żałosnym były stanie, lecz co tam buty! Patrzcie na ich mołojeckie, harde głowy: zwieszone na piersi, jak gdyby myśli w ich wnętrzach nabrały wagi ołowiu. Już ich nic nie cieszy. Ani lazur niebieski, ani złocistość lejąca się z gałęzi drzew, ani ćwierkanie zawsze szczęśliwych, lekkomyślnych wróbli.
   Ralf przybył pierwszy i usiadł zmęczony na niskim cmentarnym murku, opasującym bernardyńskie dzierżawy. Wyciągnął długie pedały i grzał się w południowym słońcu. Po niejakim czasie dojrzał na zakręcie drogi Jana. Drugi brat podążał od zachodniej strony.
   Skoro się zeszli, podnieśli głowy i spojrzeli sobie w oczy.
   - Ja nic… - mruknął Ralf. - A ty?
   - Nic.
   - A ty?
   - Też nic.
   - Nadzieja jest matką głupich. Chodźmy na obiad!
   W miłym miasteczku, skąd przez przejrzystośc powietrza widać było szkaradny kasztel w Przypłociu, nakarmiono ich dostatnio i obficie. Mała to była pociecha dla dusz obolałych, lecz zawsze pociecha. Przy obiedzie opowiedzieli sobie nawzajem o przygodach w obłędnej podróży, a mówili słowami, na których łzy lśniły jak rosa. Mogli nie używać soli do potraw, mając do zbytku soli łez. Z tkliwym współczuciem obejrzeli spodnie malarza, sieroce i jedyne, które z niezrozumiałą zaciętością rozerwał zębami jakiś kundel po drodze. Józef utykał nieco na lewą nogę, wykręciwszy ją na dziurawym mostku.
   Użalili się nad sobą serdecznie.
   - Czy warto było znieść tyle udręki? pytał Ralf. - Coraz bardziej jestem przekonany, że rejent zadrwił sobie po prostu z potomności.
   - W jakim celu?
   - Czy ja wiem? Myślę, że był to wątrobiarz i śledziennik, który sam ciężką pracą zebrawszy majątek, chciał udzielić dotkliwej nauki tym, co go chcą zdobyć bez pracy. Skierowani przez niego na mylne tropy, będą się dręczyli, będą się męczyli torturą nadziei, będą gorączkowo szukali, aby nie znaleźć. Wtedy pomyślą: „Aha!
   W ten sposób nic się nie da zrobić, więc próbujmy popracować”.
   Jan wzruszył ramionami.
   - Po co w takim razie ten Żubrowski i ten bernardyn?
   - To właśnie są mylne tropy!
   - Jest jeszcze i jakiś Łobojko… - mruknął Józef.
   - Łobojko był, ale tylko w początkach maligny, potem zniknął, a do końca pozostali tylko tamci dwaj. Ponieważ Żubrowski rozwiał się jak sen, wobec tego pójdziemy szukać bernardyna!
   - Gdzie?
   - Bernardyna można znaleźć jedynie u bernardynów, dlategośmy tu powrócili. Oh, odrobinę odpocząłem, ale wszystkie kości mnie bolą.
   Jako „poszukiwacz ścieżek” jestem kapcan. jak wy się czujecie?
   Bracia usiłowali się uśmiechnąć, ale im się to nie udało. Przez noc jedną można osiwieć, a przez kilka czarnych dni można zapomnieć uśmiechu. Wyłysienie ze zmartwienia wymaga dłuższego czasu, więc zachowali przynajmniej włosy.
   - Trzeba się będzie jako tako oporządzić - rzekł Ralf - bo wyglądamy jak strachy na wróble. Widziałem tu jakiś zajazd czy hotelik, czy coś w tym rodzaju. Kupimy kołnierzyki, umyjemy się i pójdziemy do bernardynów. Jest to ostatnia nasza stawka.
   - A jeżeli i z tego nic nie będzie?
   - Wtedy pójdziemy płakać do cioci Marty.
   - Chłopcy, idźcie na zakupy i powracajcie za pół godziny.
   - A ty?
   - Ja muszę napisać pilny list. Czy była taka umowa?
   Dotrzymano umowy i około godziny trzeciej trzej pielgrzymi, wymyci i uczesani, zapukali do klasztornej furty. Wpuszczono ich bez najmniejszych trudności, gdyż bernardyńska brama tak jak soplicowska: „nawciąż otwarta, przechodniom ogłasza, że gościnna i wszystkich w gościnę zaprasza”. Jakiś bladolicy braciszek, co ich wiódł przez sklepione, zaciszne korytarze, wciąż z ukosa i z podziwem przyglądał się posturze Ralfa i jego niezwykłej twarzy, roztrząsając zapewne w bystrym rozumie, z czym tu przyszli ci dziwaczni młodzieńcy, pragnący mówić z samym przeorem.
   W dziwacznych młodzieńcach serca biły też dziwacznie w rytmie splątanym i przyśpieszonym. Przejęci byli i czcigodnością miejsca, i ciepłą ciszą, śpiącą wśród grubych, pewnie odwiecznych murów, najwięcej zaś trwogą, czy stąd z tą samą nie odejdą goryczą, którą piją od dni kilku. Ralf był najdzielniejszy, więc kroczył na przedzie, niosąc naprędce połatany sztandar nadziei, tak zielony, jak chorągiew Proroka.
   Przyjął ich przeor, siwiuteńki, ale prosty jeszcze i wyniosły, a tak się do nich radośnie uśmiechnął, jak gdyby od dawna na nich czekał. W izbie było biało i słonecznie, tak jak zapewne było w duszy tego staruszka, który patrzył na świat oczami tak dobrymi, jakimi patrzą zawsze ludzie wszystko rozumiejący. Kiedy tym ślicznym, dobrym uśmiechem witał cierpiących, z wszelką pewnością cierpienie ich stawało się mniejsze, gdy wchodził ktoś nieśmiały lub zatrwożony, nabierał odwagi. Któż by się trwożył srebrnego gołębia? Przeto i oni się uśmiechnęli, a najszerzej Ralf. Uczyniło mu się jakoś ciepło na duszy i jakoby rzewnie. Skłonił się nisko i rzekł:
   - Moje uszanowanie…
   - Na wieki wieków! - odpowiedział staruszek, lecz szybko dodał: - O! Ja ci, synku, pobożnie odpowiadam, a ty mnie wcale pobożnie nie witasz!
   Ralf stropił się straszliwie.
   - Bardzo przepraszam… Niech będzie pochwalony!
   - Tak, teraz wszystko w porządku - zaśmiał się starowina. - Siadajcie, gdzie się da, i gadajcie: z czym, co i jak? Aleś ty wyrósł, młody panie. ha!
   - Bo ja się urodziłem w Ameryce - odrzekł Ralf ni w pięć, ni w dziewięć, gdyż się zaplątał przy powitaniu.
   - Co ja słyszę? - zdziwił się ksiądz przeor wesoło. - Czy tam wszyscy tak rosną? To straszny kraj! Domy wysokie, ludzie jak żyrafy… Nie gniewaj się, młody człowieku, tak mi się tylko zgadało. A ci młodzieńcy?
   - My jesteśmy z Warszawy, ale bliscy jego krewni, i nazywamy się Mościrzeccy.
   - Co takiego? Mościrzeccy, jak ten z Przypłocia? Dobry Boże, czy to słyszane rzeczy? Mościrzeccy przyszli do bernardynów! Ha. to wielki dzień, wielki dzień! Pan Wojciech z Przypłocia nigdy nie raczył… A może was przysyła jako przednią straż? Panowie wiedzą zapewne, że nasz klasztor prowadzi z Przypłociem proces o mizerną sprawę?
   - Nic o tym nie wiemy. proszę księdza przeora.
   - To szkoda! Myślałem w pierwszej chwili, że może pan Wojciech odmienił serce. Nie mają bernardyni szczęścia do Mościrzeckich, i to nie od dziś.
   - Właśnie, właśnie! - zawołał Ralf.
   - Dlaczego „właśnie”? - z zadziwieniem zapytał staruszek. - Dlaczego wymówiłeś te słowa, młody człowieku z Ameryki?
   Ralf przełknął ślinę, łypnął oczami i z nagłą determinacją począł mówić:
   - Proszę księdza przeora! Zawołałem „właśnie”, bo my przyszliśmy w tej właśnie sprawie.
   - W jakiej sprawie?
   - Ze starych rodzinnych papierów doszło do naszej wiadomości, że przed stu kilku laty bernardyn Hiacynt Kiszka miał jakieś nieporozumienie z naszym przodkiem, rejentem Mościrzeckim.
   - Jak to? - zdumiał się przeor. - To ta historia jest zapisana?
   - Jest zapisana, ale tak mętnie i niejasno, że nic z niej nie rozumiemy.
   - I przyszliście do mnie po objaśnienie?
   - Jeśli ksiądz przeor będzie taki dobry …
   - Ależ będę. będę! Niesłychana awantura, jak mi Bóg miły!
   Ksiądz przeor zaczął się tak śmiać, że aż się łzy ukazały w jego dobrych oczach. Oni patrzyli na niego ze zdumieniem. ale też uśmiechnięci, trudno bowiem było obronić się przed tym szczerym śmiechem.
   - Opowiem wam to tak, jak mnie opowiedziano. My się mało kiedy śmiejemy. ale ta historia krąży w klasztorze od niepamiętnych czasów i kiedy nam bardzo smutno, to ją sobie opowiadamy po raz dziesiąty, bo to śmieszna historia, naprawdę śmieszna. Bernardyńscy kwestarze byli zawsze rozumnymi ludźmi, którzy wiedzieli, że żadnym kluczem łatwiej się nie otworzy nawet na głucho zamkniętego serca jak żartem, facecją albo zręcznym powiedzeniem.
   Ignacy Chodźko wybornie o tym napisał! Toteż zdarzały się naszym kwestarzom dziwne czasem awantury, a na końcu awantury szło zawsze w stronę klasztoru kilka baranów albo jechał wóz ze zbożem. Można by bez końca opowiadać o kwestarskich facecjach. najlepsza jednak zdarzyła się owemu bernardynowi, co miał sprawę z rejentem Mościrzeckim.
   - O Boże! - szepnął Jan.
   - Jaka, jaka? - zapytał szybko Ralf.
   . Staruszek, wciąż słonecznie roześmiany, opowiadał:
   - Ów Kiszka przybył do nas z innego klasztoru, bo nasz kwestarz spadł z kałamaszki i srodze się potłukł. Ludzi okolicznych nie znając, pojechał Kiszka od razu na kwestę. Był tu i ówdzie, wreszcie po niejakim czasie zajeżdża do Przypłocia. „Jak się zwie wasz dziedzic?” pyta jakiegoś chłopka, a ten na to: „Zwie się Mościrzecki!” Zajeżdża potem przed dom, a na ganeczku czeka go już pan rejent. A kwestarz do niego wesoło: „Witam, witam, mości Rzecki!” tamtemu gościnny uśmiech zagasnął na twarzy i powiada twardo: „Za wiele konfidencji, bracie kwestarzu!” Bernardyn zdumiał się nieco i znowu swoje: „A czemuż to, mości Rzecki?” „Bo się za mało znamy i nigdyśmy nie byli w zażyłości!” „Mości Rzecki! - kwestarz. A jakże bym ja śmiał? prosić o barana albo o cielę, a by obrażać dobrodzieja klasztoru, mości Rzecki!” A rejent pono wpadł w pasję: „Jakim prawem - począł krzyczeć - obcy człek, choćby i bernardyn, śmie do mnie gadać jak do hajduka albo do pachołka?” „Mości Rzecki! - mówił kwestarz zalękły, niczego pojąć nie mogąc - przecie i do największych panów nawet nie gada się inaczej!” „Być może, a do mnie masz brat mówić „mości Mościrzecki!”„ wołał rejent w furii. Słyszycie, chłopcy? Bernardyn przeraził się nie na żarty i pyta zdumiony: „Dlaczegoż to aż podwójnie mam mościć, mości Rzecki? Błagam pokornie o barana i nigdy tu już nie powrócę, mości Rzecki. Za pozwoleniem: mości, mości Rzecki!” Rejent zatrzasnął mu drzwi przed nosem i brat kwestarz odjechał z niczym. Biedaczyna przekonany był. że rejent nazywa się Rzecki, bo była szlachta tego nazwiska, więc gadał do niego, jak należało: „mości Rzecki!” - a tamten, tego nie wiedząc, wpadł w szał. Czy to nie śmieszne, mości Mościrzecki? - zaśmiał się wesoło ksiądz przeor.
   Powoli śmiech jego zamierał, gdy spojrzał na trzy młodzieńcze oblicza.
   - Co się wam stało. synkowie? - zapytał stroskany. - Nie podoba się wam ta historia?
   - Bardzo nam się podoba… - odrzekł Ralf z zakłopotaniem. - A czy tylko tak się skończyła?
   - Prawie że tak. Opowiadają u nas, że rejent nie mógł potem znieść widoku kwestarza, a kwestarz uciekał przed rejentem jak przed diabłem.
   - A czy nie opowiadają o tym kwestarzu, że wiódł jakieś dziwne życie albo że usiłował wydrzeć rejentowi jakąś tajemnicę?
   Staruszek spojrzał na Ralfa ze szczerym zdumieniem.
   - Nigdy o niczym takim nie słyszałem. Ten kwestarz był to pono człowiek dobry i pogodny, życie trawił na włóczędze, a w wolnych chwilach, kiedy basem nie śpiewał na chórze, fabrykował dla bernardynów tabakę, co nie jest niczym nadzwyczajnym. Odnaleźliśmy nawet jego przepis na sporządzanie tabaki, której jednak nikt z nas dzisiaj nie używa. Czy ja wiem zresztą? Rzecz się działa przed stu i coś tam laty, a kwestarze mieli swoje tajemnice. być przeto może, że i ten sponiewierany przez rejenta brat Kiszka miał coś na sumieniu. Kto tego dzisiaj dojdzie? Ja naprawdę nie wiem o niczym i nikt w klasztorze też więcej nie wie.
   Wszystko, co pozostało po tym kwestarzu, to opowieść o Mościrzeckim i przepis na tabakę.
   - Więc z tego wyszła cała wojna? - rzekł Ralf jakby sam do siebie.
   Uśmiechnął się z przymusem i dając znak milczącym smutno braciom, zaczął serdecznie dziękować dobremu staruszkowi, który im rzekł na pożegnanie:
   - A powiedzcie panu Mościrzeckiemu, że choć nas nęka procesem, my się jednak za niego modlimy, bo jest nieszczęśliwie chory!
   Jasno jeszcze było na bożym świecie, a trzech śmiertelnie chorych młodzieńców otaczał gęsty mrok. Zagasnął nikły ogarek nadziei. Dowiedzieli się o tym jedynie, że kwestarz Kiszka me był wymysłem rejenta i że się pokłócił o tytulaturę. Ralf, krocząc w milczeniu, pomyślał ponadto że brat kwestarz przyrządzał tabakę, ale - jak mówią zgodnie pamiętnikarze - czynił to każdy kwestarz, a bernardyni fabrykowali sławną i poszukiwaną, gdyż po zażyciu maleńkiej szczypty kichało się trzydzieści razy.
   Uśmiechnął się do swoich myśli i spojrzał z ukosa na dwóch braci których jak jeden łańcuch Lelum i Polelum, skuło jedno nieszczęście. Widok młodzieńców, do niedawna przypominających dwa rasowe rumaki, był tak żałosny, jak widok dwóch zmokłych kur. Diabłowie wzięli miliony… O każdym z tych nieszczęśników można było rzec słowami ze szkolnej czytanki: „Spadł i gruszek nie dostał, i skąpał się w wodzie”. Mógł im los ohydny nie dać gruszek, ale czemu - pawian złośliwy! - kąpał ich na dodatek?
   Ralf chciał biec pędem do Przypłocia, żal mu się jednak uczyniło nieszczęśników, więc wlókł się jak i oni. Przez całą drogę z klasztoru do Przypłocia nie przemówili ani słowa, albowiem tylko powodzenie jest rozgadane.
   Przed bramą ujrzeli Dziurawca, który zapewne dostrzegł ich z daleka, więc wyszedł na spotkanie. Ralf nie wydzierżył i skoczył ku niemu.
   - Są listy? - zapytał niespokojnie.
   - Są, aż cztery . Oto one! Śmiem zauważyć - dodał wesoło - że pański stary znajomy ma bardzo misterny, rzec można: panieński charakter pisma… Za pozwoleniem! Co się wam wszystkim stało?
   - Nic… - mruknął Jan. - Wędrowaliśmy…
   - Wciąż piechotą?
   - Tak, bo wałęsając się na piechotę, można było więcej się dowiedzieć i wszędzie zajrzeć.
   - I co, i co?
   - I nic. Ralf wszystko panu opowie. Nieszczęście i tyle! - dodał, patrząc niechętnie na Dziurawca, który Bogu był winien ducha, nic nikomu poza tym.
   - Pan Mościrzecki uprzejmie prosi, aby mu panowie zdali sprawozdanie z podróży.
   - Kiedy?
   - Może wieczorem?
   - Proszę pomówić o tym z Ralfem. Gdzie on się podział?
   - Czyta listy, ot tam, pod kasztanem. Szczęśliwy młodzieniec… Dobrze, pomówię z nim.
   Niech panowie dobrze odpoczną, a ja pójdę zawiadomić o waszym powrocie pannę Katarzynę.
   Nie wiedzieli o tym, że Dziurawiec od dni był jej białym niewolnikiem, a ona jego usługi przyjmowała z uśmiechniętą życzliwością, udzielając mu rad dobrych i nieposporozumnych. Uprzątnęła już do połowy domisko, a teraz stała nieco bezradna, na coś w rodzaju baszty, dobudowanej ściany domu. tak sobie, bez celu, ni przyłatał. Przyszła bowiem kolej uprzątanie tej baszty czy też wieży.
   Zawiadomiona o smętnym powrocie trzech wzruszyła ramionami.
   - Spodziewałam się czegoś podobnego. Trzeba będzie zwołać ostatnią naradę.
   - Odbędzie się ona dzisiaj jeszcze, wieczorem. Czy szanowna panna Katarzyna będzie łaskawa przybyć również?
   - Jeżeli mnie pan Mościrzecki nie zastrzeli…
   - Pan Mościrzecki jest od kilku dni w wybornym humorze!
   - I ja też… A wie pan czemu? Oto pan mi dzisiaj spojrzał dwanaście razy prosto w oczy! Trzy razy się panu nie udało, tylko trzy razy …
   - O, droga panno Katarzyno! - zawołał gorąco. - Jestem szczęśliwy, jestem naprawdę szczęśliwy. Ha! Widzę i drugiego szczęśliwego człowieka tam pod kasztanem!
   We wskazanej okolicy długonogi Ralf tańczył. Sam ze sobą. Pląsał jak Dawid przed arką albo jak ów żuraw w opowieści Kiplinga, co połknął - (żuraw, oczywiście, nie Kipling) bryłę lodu, wyrzuconą z okrętu, albo jak derwisz w Bagdadzie. W tym jedynie była różnica, że Ralf tańczył z radości. Gdy się zmęczył, dobywał jakiś różowy papierek. przyciskał go do ust i znowu tańczył, jak gdyby nowych nabrał sił jak Anteusz, ziemi dotknąwszy, utracone odzyskiwał moce. Wreszcie w podskokach zwrócił się ku domowi.
   - Tańczy, bo otrzymał cztery listy - objaśniał Dziurawiec, głęboko zamyślony. - Spotkało go czterokrotne szczęście. Strasznie go lubię, tego Ralfa! Panno Katarzyno! - rzekł z nagłym postanowieniem. - Czy ja mógłbym kiedy napisać do pani list?
   Ciocia Kasia zaśmiała się dziwnie.
   - Czy pan chce, abym tańczyła pod kasztanem?
   - O, nie! To ja bym uczynił, gdybym dostał od pani odpowiedź.
   - A po cóż, drogi panie, mamy pisać do siebie listy? Przecież mieszkamy w tej chwili w jednym domu.
   - W liście jakoś łatwiej…
   - Powiedzieć też łatwo.
   - Kiedy ja nie śmiem, kiedy ja nie śmiem! - zawołał z rozpaczą i wybiegł bez najmniejszego powodu.
   Ciocia Kasia, patrząc z tkliwym uśmiechem na drzwi, szepnęła:
   - Biedny pan Adam…
   Potem westchnęła. Głęboki znawca dusz ludzkich stwierdziłby niezbicie, że było to westchnienie z gatunku szczęśliwych. Tego samego zdania byłby i ten, który wyrzekł mądre słowa:
   „Bez kobiety dwa końce ludzkiego żywota byłyby bez opieki, a środek życia bez szczęścia”.
   Nieśmiały Dziurawiec zapukał po długim namyśle do komnaty braci Mościrzeckich, w której szczęśliwie zastał tylko malarza, a szukał właśnie jego. Józef leżał na łożu i szklanym wzrokiem patrzył w powałę.
   - Głowa do góry, panie Józefie! - rzekł gość serdecznie. - Jeszcze się wszystko dobrze skończy!
   - Aha… - bąknął malarz.
   - Niech pan zapomni na chwilę o nieprzyjemnych sprawach. Po co się truć? Może pana zajmie moja prośba… Czy naprawdę panu nie przeszkadzam?
   - Ani trochę. Leżę i odpoczywam.
   - Czy przyjąłby pan małe zamówienie?
   Malarz podniósł się powoli i usiadłszy na łóżku, spojrzał na niego ze zdziwieniem. - Zamówienie? A cóż można u mnie zamówić?
   - Obrazek… Powiedzmy: maleńki portrecik, chociażby ołówkiem… Z największą radością zapłacę sto złotych za maleńki portrecik. A może to za mało?
   - Czyj to ma być portret?
   - Szanownej ciotki pańskiej… panny Katarzyny - odparł Dziurawiec cichutko.
   - Cioci Kasi? A wolno wiedzieć, dla kogo jest przeznaczony?
   - Dla mnie… Bo widzi pan, to jest zawiła sprawa… Panna Katarzyna jest najszlachetniejszą kobietą na świecie. Już dotąd wiele jej zawdzięczam.
   Mimowolnym ruchem dotknął bujnych kędziorów, a Józef teraz dopiero dojrzał ich zuchwałość i chociaż mu było bardzo smutno, nieznacznie się uśmiechnął.
   - …Pragnę przeto mieć pamiątkę. Chciałbym się czasem wpatrzeć w tę twarz…
   - Będzie pan miał portret! Jutro będzie gotów, ale pod jednym warunkiem.
   - Z góry przyjmuję!
   - Portrecik ten przyjmie pan ode mnie w podarunku. Przyjął pan z góry i nie ma o czym mówić! Z całego serca życzę panu powodzenia.
   Dziurawiec objął go gorącym uściskiem i szepnął:
   - Czym ja się wam wszystkim odwdzięczę? Miły Boże, jacy wy jesteście dobrzy i kochani! Nie wiem, dlaczego życzy mi pan powodzenia, ale z całej duszy dziękuję!
   „To byłoby nawet dobrze - myślał malarz po odejściu Dziurawca. - Bardzo nawet dobrze. Wszystko można wyczytać z jego twarzy, a on pyta, czemu mu życzę powodzenia! Nie zrobiłby, biedaczysko, kariery jako dyplomata”.
   Zadowolony był, że niezmiernie chytry pomysł Dziurawca Kędzierzawego oderwał go od smętnych rozmyślań. Namaluje mu ten portrecik, przyjrzawszy się dzisiaj wieczorem bardzo dokładnie jasnemu obliczu cioci Kasi.
   On tylko i pan Adam wiedzieli, w czym rzecz. kiedy podczas kolacji. przy stole, na prośbę malarza rzęsiście oświetlonym, ciocia Kasia zapytała niespodzianie:
   - Józiu, kochanie, czemu się tak we mnie wpatrujesz?
   Dziurawiec, straszliwy spiskowiec, drgnął nieznacznie, a malarz odrzekł:
   - Bo w tym złotym oświetleniu wygląda ciocia o dwadzieścia lat młodsza!
   - Świetnie, świetnie, wybornie! - szepnął Dziurawiec.
   - Młodsza? - mówiła zamyślona panna Katarzyna. - Tak, przy świecach…
   - Ciocia powinna wyjść za mąż! - zawołał nagle Ralf, tak bardzo szczęśliwy, że zapragnął szczęścia dla całego świata.
   Widelec wypadł z ręki ciotki.
   - Wstawajmy! - rzekła nieswoim głosem. - Czas pójść do pana Mościrzeckiego…
   Pan Wojciech, dokładnie uprzedzony, oczekiwał ich niecierpliwie. Przywitał ich niemalże uprzejmie i szerokim ruchem prosił o zajęcie miejsc. Spojrzał spod oka na pannę Katarzynę, która przed posiedzeniem sejmu rzekła głosem omalże nie jedwabistym:
   - Nie miałam dotąd sposobności podziękowania panu za śliczny podarunek.
   - Mówić o tym nie warto. Niczego więcej pani nie znalazła?
   - Dotąd nie, ale zdaje mi się, że w baszcie znajduje się tyle gratów, że można by nimi napełnić cały dom.
   - Powiedział ktoś - mówił pan Wojciech zmrużywszy dziwnie oczy - że „dom nie spoczywa na ziemi, lecz na kobiecej głowie”. Wobec tego proszę szukać. Przepraszam, że przerwałem. Posłuchajmy teraz, co nam opowiedzą młodzi panowie. Gdzież tedy byli i co robili?
   - Ralfie, gadaj! - szepnął Jan.
   Dryblas podniósł się z krzesła i oparł jedną rękę na jego poręczy, jak prelegent.
   - Postanowiliśmy we trójkę, nie zawiadamiając nawet pana, odszukać za wszelką cenę ślad po Żubrowskim, o którym tyle pisze rejent.
   Przemierzyliśmy całą najbliższą okolicę i przetrząsnęliśmy każdy niemal dwór. Wydało się nam prawdopodobnym, że ów Żubrowski musiał być dość bliskim sąsiadem rejenta, pytaliśmy księży, lekarzy, urzędników, chłopów, Żydów, pytaliśmy wszystkich. Wszystko na nic. W tej okolicy nikt nigdy nie słyszał o rodzinie Żubrowskich. Nie ma o nich wzmianki ani w dokumentach kościelnych, ani w spisach hipotecznych. Zwiedzaliśmy nawet cmentarze szukając nagrobków.
   - Z tego wynika - przerwał chmurnie pan Wojciech - że rejent wszystko zmyślił.
   - Bynajmniej! W klasztorze bernardynów przechowuje się dotąd pamięć o tym kwestarzu, o którym rejent wspomina.
   - Byliście u bernardynów? I przyjęto was?
   - Bardzo gościnnie!
   - Zmyśliliście jakieś nazwiska?
   - W jakim celu? Broń Boże! Rozmawiał z nami sam przeor i opowiedział nam, co wedle krążącej w klasztorze legendy zaszło pomiędzy rejentem i kwestarzem.
   Ralf powtórzył, jak umiał najdokładniej, wesołą opowieść księdza przeora.
   - I tylko o to im poszło? - zdumiał się pan Mościrzecki zawiedziony. - Nic więcej nie wiedzą o tym kwestarzu?
   - Nic więcej prócz tego, że się pogniewali z rejentem i że ten kwestarz fabrykował tabakę.
   - Coś powiedział? - zawołała ciocia Kasia. - Co fabrykował?
   - Tabakę! - powtórzył głośniej Ralf. I to jest cała historia. Ach, żebym nie zapomniał.
   Ksiądz przeor kazał pana uprzejmie pozdrowić i powiedzieć, że chociaż między klasztorem i Przypłociem toczy się jakiś proces, bernardyni modlą się na intencję pańskiego wyzdrowienia.
   - Czy ja dobrze słyszę? - zapytał pan Wojciech cicho. - Oni się za mnie modlą?
   - Tak powiedział przeor, a to bardzo czcigodny człowiek.
   Pan Mościrzecki zmarszczył czoło, ale już nic nie powiedział, więc Ralf ciągnął dalej swoją orację:
   - Z tego wszystkiego moim zdaniem wynika, że pismo rejenta mieści w sobie jakieś ziarnko prawdy i że nie jest całkowitym zmyśleniem. Z wszelką pewnością istniał kwestarz dokładnie wspomniany z imienia i z nazwiska: tak samo jak jakiś Łobojko imieniem Jacek. Wobec tego dziwnym mi się wydaje, że rejent wspomniał Żubrowskiego jedynie z nazwiska, a ani razu nie podał jego imienia.
   - Może zapomniał? - wtrącił Dziurawiec.
   - Czy słyszał pan o tym, aby rejent jakikolwiek kiedykolwiek czegokolwiek zapomniał?
   I do tego w tak ważnej sprawie? Nie, to nie jest możliwe! Wymyślił nazwisko, a imię wydało mu się zbędne. W tym coś jest!
   - Ale co, u Boga Ojca? - zniecierpliwiła się ciocia Kasia.
   - Rozmyślałem nad tym podczas wędrówki i dzisiaj jeszcze. Nie wiem, może się mylę, ale tak mi się coś wydaje, jakoby ów tajemniczy Żubrowski był figurą podstawioną, nie istniejącą, jednak oznaczającą kogoś lub coś. Pisze się „Żubrowski”, a czyta się zapewne inaczej. Skoro rejent układał misterną zagadkę, myślał zapewne tak: „Jeżeli znajdziecie Żubrowskiego, którego nie ma, znajdziecie skarb!”
   - To dla mnie zbyt mądre! - wtrącił pan Wojciech.
   - Dla nas wszystkich jest to zbyt mądre.
   - Czy pan ma dokument?
   - Proszę, tam leży!
   Ralf zbliżył się do światła. odczytywał cicho niektóre ustępy, wreszcie rzekł:
   - Ten Żubrowski to jakaś przedziwna figura, z nieprawdziwego zdarzenia figura! Proszę posłuchać raz jeszcze, co pisze rejent: „Zdrowie ma że1azne, a że to jeszcze młokos, więc dożyje. Wrzący to zawalidroga i gwałtownik…! Niech mi teraz kto powie, jak to być może, żeby rejent, stateczny człowiek na poważnym urzędzie, zadawał się z młokosem, a do tego zawalidrogą i gwałtownikiem? Jak to? I takiemu będzie powierzał skarb?
   - Słusznie, słusznie! - wołał pan Wojciech z ożywieniem.
   - A teraz dalej. Pisze rejent, że ów wrzący zawalidroga, do którego przepijał miodem, czuje abominację do mocnych napojów. A cóż to za zawalidroga sprzed stu lat, co się bał miodu? przypuśćmy jednak rzecz niesłychaną, że się taki znalazł. Cóż jednak znaczą słowa. że „się w domu moim chował?”. Czy to był krewny? O tym nie ma wzmianki. Jest natomiast wzmianka o „przyjacie1skiej życz1iwości” owego warchoła. Przyjaciel?
   Dwudziestoletni może zawalidroga miałby być przyjacielem rejenta? Coś się tutaj nie trzyma razem kupy. Ach, i jeszcze jedno! Ów Żubrowski wedle zapowiedzi rejenta: „będzie milczał ac cadaver”. - Cadaver znaczy trup.
   Jakże więc? I młokos, i zawalidroga, i gwałtownik, a taki równocześnie stateczny, że się da zabić, a nie piśnie ani słowa?
   - To naprawdę ciekawe, o czym mówisz, Ralfie! - przerwała ciocia Kasia. - Co wedle ciebie znaczy to wszystko?
   Ralf się zamyślił.
   - To znaczy, droga ciociu, że nigdy nie było Żubrowskiego, któregośmy na próżno szukali.
   - A kto był?
   - Trup! - zakrzyknął Ralf.
   - Matko Święta! - zakwiliła pani Zofia.
   - Nie taki zwyczajny trup - zaśmiał się Ralf. - Rejent moim zdaniem chciał powiedzieć, że skarb powierzył czemuś, co jest martwe, nieruchome, co nie pije i nie gada, a najważniejsze, że jest to coś, „co się chowa w tym domu”. Nazwał tego kadawra Żubrowskim, ale dlaczego tak właśnie, to Bóg raczy wiedzieć!
   Jeżeli kwestarz Kiszka nie jest mitem, w takim razie i ten Żubrowski istnieje pod jakąś postacią. A ja się założę, o co kto chce, że istnieje nie gdzie indziej, tylko pod tym dachem.
   - Pod dachem wszystko wyczyściłam!
   - Więc nie dosłownie pod dachem, w tym domu. Musimy szukać! I musimy pamiętać, że należy szukać „młokosa, zawalidrogi i gwałtownika”. A do tego wszystkiego niemowy!
   - Łatwo powiedzieć… - rzekł nieśmiało Jan.
   - A trudno znaleźć. Oczywiście! A nie takie już rozwiązywano zagadki. Ja bym szukał nie daleko, lecz tutaj.
   - Panie Mościrzecki! - wielkim głosem odezwała się panna Katarzyna. - Ja wywrócę ten dom do góry nogami!
   - Dobrze pani zrobi, bo jest szkaradny.
   Proszę mnie jednak uprzedzić, abym miał czas do ucieczki! - zaśmiał się pan Wojciech i dodał, zwróciwszy się do Ralfa: - Mądrze to wywiodłeś, młody człowieku. Bardzo ci wszyscy dziękujemy. Jesteś niezwykle sprytny!
   Wciąż zamyślona ciocia Kasia drgnęła niespodzianie i rzekła:
   - Tak. Ralf jest niezwykle sprytny, ale był tu pośród nas ktoś jeszcze sprytniejszy.
   - Któż taki?
   - Alojzy Mościrzecki… Aptekarz!
   Wszyscy spojrzeli na nią w wielkim zdumieniu, ale uwierzył jej jedynie wierny pan Adam Dziurawiec.

następny Spis rozdziałów następny