Kornel Makuszyński


List z tamtego świata

  

ROZDZIAŁ TRZYNASTY
w którym tak niesłychane dzieją się sprawy, że ich z góry wyjawiać nie należy

    Przez cały poranek następnego dnia panna Katarzyna czyniła wielkie przygotowania do wymiatania z brzucha „baszty” rupieci sprzed lat stu. Zwoływała pospolite ruszenie wszystkich chętnych i wydawała rozkazy krótkie, zwarte, treściwe, napoleońskie. Trzeba było wreszcie zażądać klucza od burgrabiego Dziurawca, którego - o dziwo! - nie widziała jeszcze w tym dniu. Ponieważ tak znikł bez śladu, jak Żubrowski, przeto o południu postanowiła go odnaleźć w jego prywatnych apartamentach, w lewym skrzydle rozłożystej arki Mościrzeckich. Droga wiodła przez zawiłe korytarze, przez komnaty większe i mniejsze, a wszystkie tak zimne, jak serce samoluba. Wreszcie ominąwszy brzuchate wory, zapewne z nasionami zbóż, dojrzała otwarte drzwi, a w głębi obszernej komnaty, wcale przytulnie urządzonej, pana Adama we własnej osobie, siedzącego przy stole. Oparł głowę na rękach i jak sroka w kość wpatrywał się uporczywie w coś, czego z oddalenia nie można było dojrzeć.
   „Jakiś obrazek czy fotografia…” - pomyślała.
   Chcąc zaskoczyć bardzo skłonnego do żartów pana Adama, zbliżyła się cichutko. Nagle przestało w niej bić serce, więc położyła na nim rękę, a ono, poczuwszy miękki dotyk, zaczęło bić znowu,.ale gwałtownie i jakby z radosnym szaleństwem. Pan Adam nie był obecny na tym świecie, niczego nie słyszał i o niczym nie wiedział: wpatrywał się w jej portrecik, śmiało narysowany, może niezbyt podobny, ale tylko dlatego, że wypiękniony. Obok portreciku, opartego o położone jedna na drugą książki, stał po lewej stronie wazonik z kwiatami. Pan Adam odbywał ćwiczenia i prostował swoje spojrzenia. Jest to czynność niecierpliwiąca, on jednak miał zachwyt na obliczu. Patrzył, patrzył, patrzył. Dokoła mogła wyć burza i mogły trzaskać pioruny. Pan Adam patrzył, patrzył, patrzył.
   Panna Katarzyna, oparta o odrzwia, uciszała serce. Oto znalazł się ktoś na świecie, co się z zachwytem wpatruje w jej wizerunek. Skąd go wziął, na Boga?! Tak, to pewnie Józef… Dlatego studiował wczoraj wieczorem jej twarz. Dobry chłopak… Upiększył ją… A ten drugi dobry - nie, to zbyt skąpo powiedziane! - a ten drugi najlepszy przystroił ją kwiatami, ją, starą pannę, Katarzynę Mościrzecką, nauczycielkę. Szczęśliwy uśmiech zamigotał w jej szarych, mądrych oczach, które w tej chwili nie były zbyt mądre, bo się zaczęły szklić, tak jak niedawno, kiedy rozmyślała we wnęce okna. Co robić, co teraz robić, poradź, miłosierny Boże! Chciała zawrócić z drogi i pozostawić tego zacnego człowieka z jego tajemnicą, lecz wrosła w ziemię, jakby się chciała przyglądać najdłużej swemu wielkiemu szczęściu. Myślała o tym, że może jest śmieszna, skoro ją wzrusza ten obrzęd, śmieszna sama przed sobą, bo jakżeż to mądra kobieta ze srebrnymi nitkami we włosach ma słuchać podszeptów serca? Panna Katarzyna słyszała kiedyś dawno o tym, że serce jest mądrzejsze od wszystkich rozumów, ale tak się zapewne tylko mówi w serdecznych książkach. A ona w tej chwili temu wierzy… Nie może się ruszyć, nie jest w stanie uczynić kroku, więc jedno jej chyba pozostało: obrócić wszystko w żart. Ciężki to będzie żart, ale cóż czynić, cóż czynić?
   Przymknęła oczy, aby w nich zachować jak najdroższą pamiątkę to, co widzi, otwarła je po chwili i rzekła dziwnym, nieswoim głosem:
   - Panie Adamie kochany! Po co pan patrzy w obraz, skoro oryginał stoi za panem?
   W zacisznej komnacie uczynił się wielki rumor. Pan Adam krzyknął zduszonym głosem, zerwał się z krzesła i spojrzał na nią - o, jakże prosto! - nieprzytomnym wzrokiem. A potem, sam chyba nie zdając sobie sprawy z tego, co czyni, postąpił, zataczając się, kilka kroków i upadł przed nią na kolana.
   - Panno Katarzyno! - mówił tak, jakby łkał. - Panno Katarzyno!
   - Co, panie Adamie? - zapytała cicho.
   - Sam Bóg chyba tutaj panią sprowadził… Do tej mojej nory… Do bardzo samotnego człowieka… Do bardzo biednego człowieka…
   - Niech pan wstanie!
   - Nie, nie! Niech mi pani pozwoli klęczeć. Będę panią tak długo na kolanach prosił o łaskę, aż się pani nade mną zlituje. Stary jestem, lecz…
   - I ja nie jestem młoda…
   - Uwielbiam panią! Niech mnie pani raczy wysłuchać. Tylko że ja nie śmiem, tylko że ja nie śmiem…
   - Pan mnie prosi - mówiła, nie słysząc własnego głosu - abym została pańską żoną?
   - O, Boże jedyny! Tak, tak!
   Pan Adam wyraźnie szlochał bez łez.
   - Czy nie będzie pan tego żałował?
   - Nigdy, przenigdy!
   - A czy pan zna przysłowie O kobietach? Mówią, że „kobieta potrafi być chora przez trzynaście miesięcy w roku”.
   - Brednie!
   - …Że „śmieje się, kiedy może, a płacze, kiedy zechce”.
   - Niech się śmieje, niech sobie płacze! O, droga, najdroższa panno Katarzyno!
   Panna Katarzyna miękkim ruchem położyła rękę na głowie pana Adama i mówiła urywanym, bardzo wzruszonym głosem:
   - Panie Adamie… Jeśli Bóg tego chce… będę dla pana… dobrą żoną.
   Pochyliła się i ucałowała go w czoło, a on ją począł całować po rękach i coś bełkotał.
   - Nie mówmy przez jakiś czas o tym nikomu, drogi panie Adamie. Dość, dość!
   Łagodnie wysunęła ręce z jego rąk i pozostawiwszy go rozmodlonego na klęczkach, odeszła, szła jednak jakoś dziwnie, czasem od ściany do ściany, lub często przystawała. Gdyby ją kto był spotkał w tej chwili, byłby usłyszał wyraźnie, jak jej serce śpiewa. Gdyby kto mógł zobaczyć jej duszę, ujrzałby niezawodnie, że jest rozjaśniona słonecznym blaskiem.
   Szczęśliwy Dziurawiec, honorowy człowiek, dotrzymał tajemnicy, lecz tylko w połowie. Nikomu nie rzekł ani słowa, lecz zaszedłszy po niejakim czasie do braci Mościrzeckich, u których zastał i Ralfa, zaczął ni stąd, ni zowąd wszystkich trzech całować i ściskać ku ich niebotycznemu zdumieniu. Ralf zrozumiał go pierwszy, albowiem sam był w malignie. Obejrzeli go z ciekawością i ujrzeli białego kruka: człowieka szczęśliwego. Zrozumieli, że coś się stało, co oczywiście ma związek z ciocią Kasią, ale ponieważ on o niczym nie mówił, więc i oni nie chcieli pytać. Uściskali go gorąco i tylko Jan szepnął mu do ucha:
   - Ja będę grał na organach podczas ślubu.
   Dziurawiec uśmiechnął się raz jeszcze, nieludzko szczęśliwy, i położywszy palec na ustach na znak, że są zamknięte na siedem pieczęci, wybiegł, aby o swoim szczęściu opowiedzieć drzewom i wodzie, słońcu i niebiosom.
   Chłopcy patrzyli za nim z żywym zajęciem.
   Po wielkim wczorajszym wywodzie Ralfa byli nieco weselsi i ufność jak złota jaszczurka przemknęła przed ich mrocznymi oczami.
   - Ciocia Kasia to mądra kobieta! - rzekł Ralf z uznaniem. - A Dziurawiec zapaleniec, ale z kościami poczciwe chłopisko.
   Józef opowiedział o namalowanym przez siebie portreciku, co jeszcze bardziej wzmogło ich życzliwość.
   - Daj im Boże wszystko najlepsze! - mówił Ralf. - I im, i wszystkim, co nie mają wymarłych serc. Wracajmy jednak do rzeczy.
   O czym to mówiłeś, Jasiu, w chwili kiedy wszedł Dziurawiec?
   - Mówiłem, że wlałeś w nas odrobinę otuchy. Rzecz najtrudniejsza jest wprawdzie przed nami, wiele już jednak znaczy ta niemal pewność, że to, czego szukamy, ukryte jest gdzieś blisko. Odpada też jedna obawa, ta mianowicie, że skarb mógł zostać zabrany i wyniesiony przez owego Żubrowskiego, skoro - jak twierdzisz Żubrowski nigdy nie istniał.
   - Ja nie twierdzę, ja tylko przypuszczam.
   Przypuszczam, że to wymyślony przez rejenta symbol. Ciocia Kasia zupełnie słusznie chce wywrócić do góry nogami ten dom, w którym jest więcej schowków niż w labiryncie. Tak! Jeśli ten skarb istnieje, ukryty jest w tym domu. Rejent się z niego nie oddala i patrzy jedynie, jak kwestarz krąży dookoła. Przyznaję jednak, że ten kwestarz mnie niepokoi.
   - Czemu? Nie uważam bernardyńskiego kwestarza za figurę niebezpieczną - rzekł Józef.
   - I ja też nie. Idzie mi jedynie o rodzaj skarbu. Jeżeli to było złoto lub kosztowności, w takim razie kwestarz nie ma tu nic do roboty, gdyż z wszelką pewnością na takie skarby nie dybał.
   - A kto wie?!
   - Nie, mój kochany. „Czucie i wiara silniej mówią do mnie…” Bernardyński braciszek, jakiś poczciwina, simplex servus Dei, nie będzie się skradał jak wilk po nocy, aby obrabować rejenta. Ten tajemniczy skarb musiał być osobliwego rodzaju. Przypomnijcie sobie słowa rejenta, który mówi o skarbie, że się nie tylko nigdy nie wyczerpie, ale cudownym jakimś sposobem będzie się pomnażał. Cóż to za niezmierny skarb, który się nigdy nie wyczerpie? Cóż to za bogactwo, które się wciąż będzie pomnażało, ale pod warunkiem, że nigdy nikt nikomu nie odkryje jego tajemnicy? To mnie właśnie niepokoi. Po co jednak łamiemy sobie głowy przed czasem? Czekajmy cierpliwie, aż ciocia Kasia ukończy robienie porządków. Wiecie co? Idźcie jej pomóc.
   - A ty?
   - Ja? Ja muszę napisać bardzo pilny list.
   - Do starego znajomego?
   - Tak, albo co?
   - Nic… Myślę tylko, że pisanie listów jest rzeczą bardzo trudną. O czym tu pisać do starego znajomego?
   - Toteż łatwo mi to nie przychodzi.
   - Wiesz co, Ralfie! Napisz mu krótko jedno przepiękne zdanie, które gdzieś kiedyś wyczytałem.
   - Cóż to za zdanie? - zapytał Ralf z powątpiewaniem.
   - „Kocham cię dzisiaj więcej niż wczoraj, a mniej niż jutro!”
   - Jak, jak? Powtórz! - zawołał Ralf, szukając po kieszeniach ołówka i notesu. - Powtórz!
   Jan powtarzał miłosne zaklęcie, a Piegowaty pisał gorączkowo.
   - Twój stary znajomy bardzo się tym ucieszy… - bąknął Józef.
   - Całuj psa w nos! - zawołał Ralf wybiegając, aby popełnić plagiat.
   Chłopcy poszli na poszukiwanie cioci Kasi. Przeszli przed frontem domu i skłonili się z szacunkiem panu Mościrzeckiemu, który kazał wytoczyć swój wózek na terasę przed wejściem i wygrzewał się na słońcu. Przyjrzał im się przez zmrużone powieki, bo zdaje się drzemał. Tuż obok niego na rozpostartej chuście siedział Maciuś i gładził bujne futro czarnego kundla, przytulonego do niego miłośnie. Nie odstępował chłopczyny i nauczył się go prowadzić. Otrzymał w tym celu obrożę, do której uwiązano sznurek, a jego pętlę Maciuś owinął sobie dokoła prawej rączki. Szczebiotał wciąż i wciąż coś tłumaczył mądremu psu, który w odpowiedzi mruczał ze szczęśliwym zadowoleniem.
   Z oddalenia, gdzieś od folwarcznych zabudowań, słychać było podniesiony głos Dziurawca, nawołującego jakąś opieszałość do rozwagi i zastanowienia się nad sobą. Na brzegu sadzawki srebrzącej się w słońcu przysiadł śmieszny ptaszek i merdał ogonkiem. Dookoła pusto było i cicho, a dom wyglądał jak zamarły.
   Pan Mościrzecki lekko drzemiąc rozmyślał, z niepojętą dla niego samego przyjemnością przysłuchując się szczebiotowi nieszczęśliwego dziecka, wybuchającego raz po raz perlistym śmiechem, ile razy kundel w obłędnej pieszczocie polizał szorstkim, lecz niekłamliwym ozorem jego twarzyczkę. Jakaś słodka, ciepła kropelka tkliwości, jak kropla ciepłego majowego deszczu, spadła na zmarszczone, wyschnięte jak ziemia, stare serce pana Mościrzeckiego. To dziecko jest niewysłowienie nieszczęśliwe, a jednak się śmieje. Są to czarujące i olśniewające tajemnice życia, które śmiać się każe nawet cierpieniu. Oni wszyscy, co się tutaj u niego zjawili, znają tajemnicę uśmiechu, bo przecież i ten dragon, panna Katarzyna, taką czasem magiczną sztukę umie zrobić ze swoim obliczem, że się musi na nie patrzeć ze zdumionym zachwytem. Ba! Nie tylko sami znają tę czarnoksięską magię, ale nauczyli jej nawet Dziurawca, nawet Dziurawca! Do niedawna nijaki, szary, posłuszny, we dwoje zgięty, ot, taki sobie Dziurawiec, odmłodniał, stał się niemalże wytworny, a przed chwilą, zmierzając na folwark, podśpiewywał sobie jak szczęśliwy młokos.
   „Tylko ja… tylko ja… - myślał z rozżaleniem najstarszy z rodu Mościrzeckich - pozostałem taki sam i żadne bernardyńskie modły mi nie pomogą!”
   W tej chwili w zakątku serca zrodziła się obawa, że będzie mu jeszcze gorzej, skoro wyjadą, tak jak przyjechali. Taił tę obawę przed samym sobą, a ona wracała wciąż. Gdyby chciał, gdyby umiał, toby ich poprosił, aby go me opuszczali. Niechby ktoś z nich pozostał w tym strasznym, pustym domu, w tych mrocznych katakumbach, żeby choć od czasu do czasu mógł posłuchać ludzkiego głosu albo ludzkiego śmiechu. Zgodziłby się nawet na Pannę Katarzynę, która wyraźnie nic sobie nie robiła z jego opasłej dostojności. Niechajby chociaż ona, bo chodzi z hałasem, buszuje po tym zakisłym domu i wieje po nim jak wichr. O pozostaniu dobrej i ślicznej pani Zofii nawet marzyć nie można… Mogliby może zostać chłopcy. Przyjemne są to dryblasy, a Amerykanin ma nawet dobrze urządzoną głowę. Nie, nie! Nikt nie zostanie. Po co? Na co? Czym się im odpłaci? Radością za radość? Przecie on się nie umie po ludzku radować. Śmiechem za śmiech? Przecie on już zapomniał śmiechu, a jeśli się kiedy i uśmiechnie, to złośliwie i jadowicie.
   Opadły go czarne zwątpienia jak rój komarów pijących krew. Znowu zbliża się jesień, przyjdą ulewy i bezgwiezdne, wichrem rozpłakane, długie noce. Będą mijały dni, a jeden tak do drugiego podobny, jak nieszczęście do nieszczęścia i rozpacz do rozpaczy. A na całą pociechę pozostanie mu odmieniony wprawdzie, ale tylko Dziurawiec.
   Dojrzał go na drodze wiodącej od gospodarskich zabudowań ku domowi, równocześnie zaś posłyszał głosy od strony parku, przymknął więc szybko oczy, udając, że drzemie. Głosy te, a wśród nich zapewne i głos matczyny, najczulszym słuchem usłyszał i Maciuś, bo się poruszył i słychać było kroki jego na żwirze. Dziurawiec był daleko, a głosy też nieblisko.
   Wtem rozległ się plusk wody i równocześnie cienki, zrozpaczony krzyk dziecka.
   Pan Mościrzecki otworzył oczy.
   - Jezus, Maria! - krzyknął rozgłośnie.
   Nie wiadomo, jakim sposobem ślepy chłopczyna zmylił drogę i wpadł do głębokiej sadzawki, pociągnąwszy za sobą psa, który zaplątał się w sznurek i miotał się jak oszalały.
   - Ratunku! - wołał pan Mościrzecki. Ratunku!
   Głos jego zdławiony był przez rozpacz.
   Nikt go może nie usłyszał, więc ze straszliwym wysiłkiem wpił obie ręce w poręcze fotela, jak gdyby chciał stanąć na bezwładnych nogach. Żyły na jego czole nabrzmiały do grubości postronków. Oczy jak gdyby wyskoczyły z oprawy. Twarz nagle z czerwonej stała się sina: przez krótką chwilę coś się w nim zmagało w rozpaczliwej walce z niemocą. Spojrzenie starego człowieka było okropne, jak gdyby ujrzał własną śmierć. Coś się w nim dzieje strasznego: opiera się o poręcze, podnosi się, znowu opada i znowu się podnosi na zmartwiałych nogach.
   O Chryste Panie! Jeszcze chwila, a chłopiec utonie! Nie! Stary pan podnosi się z takim wysiłkiem, że lada moment serce jego rozpryśnie się jak granat.
   Podniósł się.
   Zachwiał się jak błędny i idzie…
   Idzie! Uczynił dwa kroki. Przystanął i zachwiał się. Znowu idzie, ale już prędzej. Dalej, dalej! Prędzej, na Boga, prędzej! Ze śmiertelnym trudem przebył te kilka kroków, które go dzieliły od sadzawki. Słychać było świszczący jego oddech. Pochylił się z głębokim jękiem i ręką chwycił za kołnierz chłopięcej kurtki. O, Boże miłosierny! Ciągnie… ciągnie… wyciągnął!
   Wyprostował się, wielki, ogromny, zwalisty jak kolos. Podniósł chłopczynę i zmoczonego przycisnął do szerokiej piersi. Dyszał ciężko i miał takie uczucie, że jeszcze chwila, a krew rwącą strugą rzuci mu się do gardła.
   Ujrzał to z daleka Dziurawiec i nadbiegł przerażony.
   Ujrzała to wyszedłszy spoza domu gromadka zmierzająca pod dowództwem panny Katarzyny. Matka Maciusia biegła jak sarna, krzycząc i płacząc, i wyciągając ręce. Pan Mościrzecki, straszny na twarzy, lecz - nikt by temu nie uwierzył, kto tego nie widział! - uśmiechał się. Dziwaczny ten uśmiech był plątaniną mijającego przerażenia, więdnącej szybko rozpaczy i nadludzkiego szczęścia. Oddał Maciusia w ręce matki, a sam stał twardo, jakby wrósł w ziemię. Z dziecinną niemal ciekawością patrzył na swoje nogi, przed kilkoma minutami jeszcze nieruchome. Mrużył szybko oczy i równie szybko je otwierał, jak gdyby się chciał przekonać, czy nie śpi. Nie spał jednak: widzi, jak pani Zofia, nie chcąc przyjąć niczyjej pomocy, niesie dziecko w ramionach i spieszy ku domowi. a za nią bieży zmoczony kundel, co się sam wygramolił z wody. Widzi gromadkę znanych twarzy wpatrujących się w niego z nabożnym podziwem.
   O, Boże! Więc się podniósł, szedł i doszedł!
   Straszliwy wysiłek dokonał rzeczy wprost niesłychanej: Mościrzecki stoi na własnych nogach. Gnany rozpaczą, uczynił kilka kroków w jedną stronę, lecz czy go te tragiczne nogi poniosą z powrotem? Bał się poruszyć. Na czole, już pobladłym, ukazały się wielkie krople zimnego potu. Zmaganie się musiało być straszne. Trzeba spróbować iść, trzeba spróbować za wszelką cenę! Patrzyli na niego skamieniali, a on ruszył. Uczynił krok, zachwiał się, ale nie upadł. Nogi miał odrętwiałe i czuł biegające po nich mrówki. Mogły się każdej chwili załamać.
   Ruszył i znowu przystanął, ciężko dysząc.
   Wtedy poczuł czyjeś ramię pod swoim ramieniem: ach, to panna Katarzyna podbiegła z pomocą.
   - Niech się pan nie wysila, drogi panie! mówiła głosem ciepłym i tkliwym. - Powoli, powoli! Niech się pan na mnie oprze… Tak, tak. A teraz śmiało!
   On, na poły tylko przytomny, niewiele rozumiał z tych słów, lecz czuł, że go prowadzi ktoś silny i rozważny. Znowu uczynił krok.
   - Dalej! dalej! - zachęcał go głos.
   Jeszcze jeden krok… Idzie! O, Boże Wszechmogący! Idzie! Zrobił pięć kroków, całych pięć kroków po raz pierwszy od lat pięciu, za każdy rok krok jeden. W głowie mu szumiało, usta drgały. Panna Katarzyna wolną ręką otarła pot z jego czoła. Wtedy, spojrzawszy przytomniej, dojrzał z bliska jej zatroskane oczy i uśmiechnął się ledwie widocznym uśmiechem, a kiedy ścierała krople potu z jego twarzy i rozdrganymi ustami dotknął jej ręki.
   - Chodzę!… - szepnął.
   - Tak, tak! - I będzie pan chodził… Panie Adamie, prędko krzesło! Nie tę maszynę na kółkach, lecz zwykłe krzesło. Chłopcy, pędźcie pomóc Zosi!
   Dziurawiec postawił krzesło na tarasie.
   - Może do domu? - zapytał cicho.
   - Nie, nie! Panu będzie najlepiej na słońcu! Prawda?
   Pan Wojciech skinął głową. Z pomocą panny Katarzyny postąpił jeszcze o dwa kroki, po czym, usadowiony na krześle, ciężko oddychał.
   Znowu spojrzał ze zdumieniem na swoje nogi.
   Wysunął jedną przed siebie - udało się. Wysunął ostrożnie drugą - udało się! Znacznie już oprzytomniawszy, spojrzał na nich i szepnął:
   - Bóg jest dobry…
   - O tak, o tak! - odpowiedziała panna Katarzyna.
   - To cud, to jawny cud! - wołał z zapałem Dziurawiec.
   Mościrzecki przymknął oczy, lecz je szybko otworzył.
   - Co Maciuś?…
   Właśnie nadbiegł Ralf z wiadomością.
   - Co z Maciusiem, Ralfie? Mów prędko!
   - Wszystko dobrze. Nic mu nie będzie, tylko się bardzo przestraszył. Już leży w łóżku, ale i on pytał…
   - O co pytał?
   - Pytał, czy dziadzio, który go wyratował, o czym się dowiedział od matki, jest też zdrów - opowiadał Ralf uszczęśliwiony.
   Mościrzecki słuchał tych słów uważnie i jakiś tkliwy uśmiech jak pszczoła zaczął krążyć dookoła jego zbielałych warg. Ciężkie, mleczne mgły poczęły opadać z jego świadomości, rzednąc i niknąc. Czuwano przy nim troskliwie, a po niejakim czasie panna Katarzyna, po cichej naradzie z Dziurawcem, powiedziała wesoło:
   - Drogi panie! Trzeba pójść do domu. Słyszy pan: pójść!
   - Dobrze… - odpowiedział łagodnie.
   Mocno o nią wsparty, podniósł się i szedł, szedł, szedł.
   Prędzej natomiast szła wieść o jego niemal cudownym uzdrowieniu. Na folwarku wywołała wstrząsające wrażenie. Szybko dotarła do miasteczka, wreszcie zapukała do drzwi doktora.
   - Pan znowu tu? - zdumiał się lekarz ujrzawszy Ralfa.
   - Jako poseł! - zaśmiał się Piegowaty. Mam pana doktora zabrać natychmiast do Przypłocia. Zdarzyły się tam niesłychane rzeczy!
   Lekarz słuchał niedowierzająco.
   - Zawsze mówiłem - mruknął wreszcie - że pan Mościrzecki mógłby był chodzić, ale był za leniwy i za ciężki, i po prostu mu się nie chciało. Ano zobaczymy.
   Toteż zobaczył pana Mościrzeckiego, który groził ongi, że odgryzie ucho lekarzowi, jeśli mu je zechce przyłożyć do piersi, cichego i łagodnego. Patrzył na lekarza z tłumionym niepokojem, pozwalając badać się cierpliwie.
   - Panie drogi! - rzekł lekarz. - Jest to wypadek, który powinien zostać opisany we wszystkich medycznych pismach. Pański organizm zrobił najlepszy dowcip, o jakim zdarzyło mi się słyszeć przez trzydzieści kilka lat praktyki. Pan wyratował nie tylko tonące dziecko, pan wyratował samego siebie. Ha! Z tego widać, że czasem opłaca się nawet bohaterstwo. Podziwiam pana, szczerze pana podziwiam, a pan zapewne wie o tym, że dotąd mało byłem bliski tego uczucia.
   Pan Mościrzecki ścisnął jego rękę i śmiał się.
   Lekarz odbył długą naradę z panną Katarzyną i z panią Zofią i nakazał przede wszystkim sprowadzić z Warszawy biegłego masażystę, który miał nogi pacjenta nauczyć nowego szaleństwa. Posiedział potem przez całą godzinę przy Maciusiu, z którym nie chciał się rozstać, zapytał Ralfa wesoło, czy już mu się zagoiły rany w duszy, wreszcie zaczął się żegnać niechętnie, tak mu się podobali ci obcy ludzie.
   Z najwyższym podziwem przyjrzał się fryzurze Dziurawca, którego dobrze znał, i odjeżdżał zadumany, nie mogąc pojąć tych wszystkich cudów, które się ryczałtem wydarzyły w ponurym i zatęchłym Przypłociu.
   Ponurość wyniosła się z tego domu sama, bez niczyjej namowy, a stęchliznę zaczęła miotłą wyganiać ciocia Kasia. Zawsze jednak znalazła chwilę czasu, aby zajrzeć do pana Wojciecha, przy którym na odmianę czuwali chłopcy. Brali go ostrożnie pod ramiona i uczyli niezbyt złożonej i niezbyt wymyślnej sztuki chodzenia, w której nadludzko szczęśliwy uczeń czynił znakomite postępy. Ralf wyprawiał przy tej sposobności najdziksze awantury, tak że w pokoju pana Wojciecha panował ustawiczny rozgardiasz, co się staremu człowiekowi nadzwyczaj podobało.
   Gdy jednego dnia pozostał sam z Ralfem, rzekł cicho:
   - Chłopcze złoty, mam do ciebie wielką prośbę… Ale nikomu nic nie mów!
   - Chybaby mi wydarto serce! - odrzekł Ralf. podnosząc dwa palce jak do przysięgi.
   - Podyktuję ci pewien list… Potem go podpiszę… A ty będziesz tak dobry, zaniesiesz ten list…
   - Daleko?
   - Niedaleko… Do klasztoru…
   Ralf spojrzał na niego uważnie i z powagą.
   - Uczynię to z największą radością. Proszę dyktować!
   Mościrzecki długo się zastanawiał i pracowicie dobierając słów, dyktował uniżony, ale i wzruszający list do przeora. Pisał w nim, że dożył niezmiernej bożej łaski i pod koniec twardego a mało pożytecznego życia spotkało go niezasłużone szczęście. Dziękował za modlitwy, których nie był godzien. Teraz dopiero rozumie, rozmyślając o dobroci Boga i ludzi, dlaczego go ogarnia i wielki żal, i wielki wstyd. Żałuje niezmiernie, że żył tak, jak żył. Niech mu ksiądz przeor zechce przebaczyć. I niech mu i to przebaczy, że gnębił klasztor procesem, który natychmiast zostanie przerwany, gdyż się wreszcie przekonał, że istnieją na świecie ważniejsze sprawy niż posiadanie jeszcze jednego kawałka ziemi.
   - Chłopcze, co robisz? - zapytał cicho.
   - Dziękuję panu za ten list! - mówił Ralf głęboko wzruszony, całując starczą jego rękę.
   - Ach, dziecko, dziecko!… Poczciwy chłopcze!… Daj list, niech podpiszę…
   Głos jego drżał i drżała ręka.
   - Idź z tym prędko i nikomu ani słowa.
   Dziękuję ci, najmilszy chłopcze!
   Najmilszy chłopiec odbył wspaniały bieg do klasztoru i zdyszany wręczył list zdziwionemu staruszkowi. Ze szczęśliwym uśmiechem patrzył w jego twarz, która mieniła się podczas czytania. Przeor przecierał czasem oczy, jak gdyby im nie dowierzał, a czasem wydawał radosne okrzyki.
   - Młodzieńcze! - zawołał. - Dawno nie miałem tak szczęśliwego dnia. Ależ to są niesłychane rzeczy. Opowiedz mi, jak to się wszystko stało?
   Ralf gadał długo z zapałem i kwieciście, a staruszek słuchał wniebowzięty.
   - Powiedz panu Mościrzeckiemu, że jest zacnym człowiekiem. Sam mu to zresztą powiem, bo go natychmiast odwiedzę, skoro mi dacie znać, że go moje odwiedziny nie zmęczą.
   Nie zapomnij mu powiedzieć, że mnie uszczęśliwił. Nie tym, że przerwie proces, bo co tam marny proces! Tym mnie uszczęśliwił, że odnalazł własną duszę.
   Ralf powtórzył panu Mościrzeckiemu każde słowo przeora, a on, słuchając, nie spuścił z niego oka, jakby - zachłannie ciekawy - chciał wpierw ujrzeć słowa, zanim powoli do niego dotrą. Rad był niezmiernie z zapowiedzi odwiedzin.
   - A potem ja do niego pójdę! Prawda, Ralfie, że pójdę?
   - Ani przez chwilę o tym nie wątpię! zaśmiał się Ralf.
   Wszyscy zaczęli w to wierzyć, że pan Wojciech będzie chodzić na własnych nogach. Masażysta męczył go i dręczył, miętosił, szczypał i naciskał, tak że daleko rozchodziły się ciężkie, obolałe westchnienia, miało to jednak skutek przedziwny, a doktór, codziennie się zjawiający, promieniał.
   - Nie widziałem czegoś podobnego! - mruczał zadowolony i szedł na pogawędkę do Maciusia, którego sobie ponad wszystkich upodobał.
   Wypytywał panią Zofię, od kiedy i dlaczego chłopczyk jest niewidomy, i wyliczał jej nazwiska wszystkich słynnych specjalistów, które ona skrzętnie notowała.
   - Może sobie jeszcze którego przypomnę i powiem pani jutro, a teraz idę na poszukiwanie Dziurawca, aby mu zrobić awanturę!
   - A potrafi pan doktór? - śmiała się pani Zofia.
   - Czy potrafię? Proszę pani! Ja potrafię uderzyć nawet pięścią w stół! - zakrzyknął groźnie. - Maciusiu, a ty czemu się śmiejesz?
   - Bo pan tak śmiesznie krzyczy - odrzekł Maciuś. - Ale ja się pana wcale nie boję!
    - Nie boisz się? - A wolno wiedzieć, dlaczego?
   - Bo pan jest strasznie kochany.
   Doktór łypnął oczami, ramionami z politowaniem wzruszył i wyszedł, aż do jutra głęboko obrażony.
   - Hej, kowboju! - wołał ujrzawszy Ralfa. - Gdzie może być w tej chwili niejaki Dziurawiec?
   - Tam gdzie ciocia Kasia - odrzekł Ralf, który się bardzo spieszył, bo szedł pisać dwudziesty piąty list jubileuszowy.
   - Tam gdzie ciocia Kasia! - gadał doktór sam do siebie. - Co to ma znaczyć? Czy ten młokos żarty sobie stroi?
   Usłuchał jednak rady i znalazłszy pannę Katarzynę, znalazł i Dziurawca. Przyjrzał się jego wniebowziętej minie, przyjrzał się cioci Kasi i coś mu zaczęło świtać w głowie.
   „Zdaje się, że Jankes coś wie” - pomyślał.
   Potem gwałtownie natarł na Dziurawca:
   - Proszę pana! Co to wszystko znaczy?
   - Co ma coś znaczyć? - zapytał Dziurawiec, patrząc mu prosto w oczy.
   - Przed trzema dniami przysłał mi pan dwa indyki, przed dwoma dniami trzy gęsi i trzy kaczki, wczoraj cielaka, a dzisiaj kopiasty wóz z drzewem.
   - To z polecenia pana Mościrzeckiego. Ralf twierdzi, że w mieszkaniu pana doktora jest zimno, więc posłaliśmy panu drzewo, a pan Mościrzecki twierdzi, że pan mizernie wygląda, więc kazał posłać rozmaite pożywne stworzenia.
   - Panie Adamie! Zapomniał pan o rybach - przerwała ciocia Kasia.
   - Ach, prawda! Jutro poślę ryby.
   Doktór potarł ręką czoło i rzekł z goryczą:
   - O obecnych się nie mówi, ale mam wrażenie, że w tym domu wszyscy powariowali!
   - Może pan mówić i o obecnych! - zaśmiała się ciocia Kasia. - A wie pan, czemu powariowali? Z wielkiej radości!
   - I pani też?
   - I ja też.
   - Moje uszanowanie państwu! - zakrzyknął doktór, pognębiony tego dnia po raz drugi.
   Skwapliwie jednak powracał co dnia z wiecznym zamiarem urządzenia „piekielnej awantury”, mizerne atoli byłoby to piekło, w którym tylko takie działyby się awantury. Pan Mościrzecki witał go coraz weselszy i począł stroić żarty. Chodził coraz lepiej. Oparty na dwóch laskach, stąpał powoli i dochodził aż do terasy, na której odpoczywał.
   - Dwie laski to przesada! - burknął lekarz.
   - I mnie się tak zdaje! - zaśmiał się pan Wojciech i cisnął jedną laskę daleko od siebie.
   Był to wielki dzień - „dzień jednej laski” a każdy następny nowe rodził wzruszenia. Gdyby pan Mościrzecki znał płomienną, miłosną apostrofę podszepniętą Ralfowi przez Jana, mógłby, odmieniwszy ją cokolwiek, powiedzieć:
   „Chodzę dziś lepiej niż wczoraj, a gorzej niż jutro”!
   Wreszcie i masażysta odjechał, a lekarz zjawiał się coraz rzadziej. Pan Wojciech, na jednej tylko wsparty lasce, w towarzystwie któregoś z chłopców, odbywał coraz dłuższe wędrówki. Dnia jednego obszedł dokoła sadzawkę, przystanąwszy jedynie na dłuższą chwilę w tym miejscu, w którym wyciągnął z wody Maciusia.
   Nie było już na Bożej ziemi dawnego Mościrzeckiego. Umarł i pogrzebion w niepamięci. A ten nowy, z ostrożną stąpający powagą, miał twarz jasną i spojrzenie dla wszystkich życzliwe. Gdy Maciusia wypuszczono z łóżka i przyprowadzono do niego, aby mu podziękował, nowy Mościrzecki wziął go na kolana i przytuliwszy do serca, gorąco ściskał.
   - Nie on mnie powinien dziękować, lecz ja jemu. Niech cię Bóg błogosławi, dziecko najdroższe… Obym dożył tej chwili, w której ty… w której ty…
   Pani Zofia, przez łzy na nich patrząca, położyła ostrzegawczo palec na ustach. Nie należy wspominać o zamarłych oczach.
   Tego dnia przy obiedzie - a teraz jadano wspólnie w pokoju pana Wojciecha - rzekł donośnym głosem:
   - Musicie tu wszyscy pozostać!
   Spojrzeli na niego ze zdumieniem.
   - Mój dom jest waszym domem, mój chleb jest waszym chlebem. Uczyńcie mi tę wielką łaskę…
   Patrzył na nich błagalnym wzrokiem i na każdej twarzy ujrzał wzruszenie.
   - Ja zostanę! - zawołał radośnie Maciuś.
   - Cudownie! - mówił gorąco pan Wojciech. - Tam gdzie zostanie Maciuś, zostanie i pani Zofia.
   Zaczęła mówić powoli panna Katarzyna:
   - Wszyscy zapewne radzi by tu zostać z serca i z duszy, ale nie każdy będzie mógł. Ralf będzie musiał powrócić do Ameryki.
   - Ciociu! Sądząc z tego, co mi piszą rodzice, nie ja wrócę do Ameryki, ale oni wrócą do Polski. Przez jakieś plotki dowiedzieli się o mnie rozmaitych dziwnych rzeczy i chcą koniecznie zobaczyć… Ale mniejsza o to! Mnie jest tu tak dobrze, jak nigdzie na świecie, i mam tu…
   - Wiem, wiem! Starych znajomych…
   - Skąd ciocia wie?
   - Też przez plotki. Byłoby to ślicznie, drogi chłopcze, gdybyś z nami pozostał. A inni? Chłopcy będą musieli wrócić do nauki, ale mogą pana często odwiedzać.
   - A pani, droga panno Katarzyno?
   - Ja? - mówiła z tajemniczym uśmiechem. - Ja pozostanę z wszelką pewnością albo tutaj, w pańskim domu, albo w pobliżu.
   Jan trącił nieznacznie w bok Józefa, Józef Ralfa, a Ralf Dziurawca.
   - Dobrze będzie i tak! - rzekł pan Wojciech. - O jedno tylko proszę z całego serca: pamiętajcie, że was uczciwie pokochałem i że to, co jest moje, jest i wasze!
   Zdaje się, że te słowa zostały uwiecznione w urzędowym dokumencie, albowiem we dwa dni później Dziurawiec przywiózł ze stacji kolejowej w wielkiej tajemnicy jakiegoś poważnego pana, który piastował pod pachą skórzaną teczkę. Z panem tym zamknął się Mościrzecki na długie godziny, po czym wezwano Dziurawca i poproszono obecnego właśnie doktora, aby i oni mieli niewątpliwą przyjemność pogadania z panem ze stolicy i położenia swych podpisów na dokumencie. Jedna ciocia Kasia wiedziała po upływie godziny, że gość ten był rejentem, drugim w tym domu, lecz nie tak złośliwym, jak ów z zamierzchłej przeszłości. Dziurawiec nie miał tajemnic przed panną Katarzyną.
   Podczas poufnej z nią rozmowy przypomniał jej z żarliwą skwapliwością o układzie z Mościrzeckim, że tak długo będzie trwał na wiecznej u niego służbie, jak długo Mościrzecki nogi będzie miał zmartwiałe. Stał się nieoczekiwany cud i oto on, Dziurawiec, wolny jest od wszelkiego przyrzeczenia. Jest wolny i teraz pójdzie szukać własnego szczęścia z nią, najdroższą, jedyną, uwielbianą, promienistą, niezrównaną Katarzyną!
   Panna Mościrzecka zamyśliła się głęboko.
   Nie panna Katarzyna ani ciocia Kasia, lecz wyraźnie panna Mościrzecka ze starego rodu tego nazwiska.
   - Najmilszy panie Adamie! - mówiła z głębokim namysłem. - Trzeba tę sprawę raz jeszcze rozważyć. Tyle zmian zaszło w tym domu, że nie należy postępować zbyt pochopnie. Zaczynam myśleć o tym, czy nie moglibyśmy oboje pozostać w tym domu. Z dawnym Mościrzeckim nie wytrzymałabym nawet miesiąca, lecz z tym nowym, z tym dziwnie nowym, możemy przeżyć nawet lata. Niech mi pan wierzy, Adamie, że będzie nam tu dobrze. Nasz domek, nasz, panie Adamie, będzie na nas czekał cierpliwie, chyba że miasteczko spłonie. A my tu we dwoje będziemy wspierać i podpierać pana Wojciecha.
   Czy dobrze mówię?
   On spoglądał na nią z zachwytem i chciał znowu paść na kolana, ale ona objęła go i położyła mądrą głowę na jego ramieniu.
   Wyglądali prześlicznie: jak Eros i Psyche, tylko że już w późniejszym wieku.

następny Spis rozdziałów następny