Kornel Makuszyński


List z tamtego świata

  

ROZDZIAŁ CZTERNASTY
w którym w którym zjawia się straszliwy Żubrowski, a Mościrzecki na ucztę wszystkich prosi, prócz autora tej księgi

    Pan Wojciech używał teraz w obfitości takich słów jak: - „pójdźmy” - „chodźmy” - „już trzeba iść” - „na przechadzkę, chodźmy na przechadzkę!” - jak gdyby każde słowo na własnych chodziło nogach. Wyrazami określającymi bezruch, siadanie lub leżenie pogardzał.
   Wszystko go zaczęło interesować. Z żywym zajęciem przyglądał się malowaniu Józefa lub słuchał opowieści Ralfa o Ameryce. Mogło się zdawać, że przez lat kilka spał w letargu, a teraz dowiaduje się łakomie, co się przez ten czas wydarzyło na świecie. Z wesołym naigrawaniem się rozprawiał o ponurym kuzynie, aptekarzu Alojzym, i rad o tym wspominał, że nieszczęśnik ten spłacił długi jego pieniędzmi.
   - A wiesz, Ralfie - mówił jednego razu - że ja jestem brzydkim kłamcą?
   - Nic, co ludzkiego, nie jest mi obce! - odrzekł Ralf z powagą. - Ja też czasem zełżę. Ale pan?!
   - Udawałem przed wami głodomora, a jadłem jak żarłok.
   - No to i co? - zaśmiał się Ralf. - Nie tylko, żeśmy wiedzieli. ale też jedliśmy zdrowo.
   Łgarstwo jest pospolitym grzechem całej ludzkości. Pan Dziurawiec też łgał, kiedy kazał panu powiedzieć, że zastrzelony kozioł przywałęsał się z lasu sąsiada.
   - Nie może być! - uradował się Mościrzecki. - A cóż to za chytry człowiek!
   - To nie on wymyślił, to wymyśliła ciocia Kasia.
   - I ona kłamie? Nie do wiary!
   - Filozofowie twierdzą, że kobiety umieją to lepiej niż mężczyźni.
   - A pani Zofia nigdy nie kłamie!
   - Przeciwnie. Czyni to częściej niż my - rzekł Ralf, nagle zasmucony. - Niech pan kiedy posłucha, jak pani Zofia zmyśla, rozmawiając z Maciusiem. Często się śmieje, a właśnie wtedy ma w oczach łzy. Zapewnia swoje najdroższe dziecko, że na świecie jest zupełnie ciemno, chociaż dzień jest promienisty, aby go pocieszyć. Zmyśla, że deszcz pada, kiedy Maciuś jest zaziębiony i trzeba go przetrzymać w łóżku.
   O, jak jeszcze i jak bohatersko kłamie pani Zofia!
   - Mój Boże, mój Boże! - szeptał Mościrzecki. - Ralfie złoty … Może w Ameryce są tacy doktorzy, co by potrafili przywrócić mu wzrok?
   - Po co szukać w Ameryce? Znajdziemy ich w Polsce!
   - Oddałbym cały majątek - mówił pan Wojciech gorąco. - Razem ze skarbem rejenta!
   Milczeli przez czas długi, rozmyślając o nieszczęściu Maciusia, gdy wtem posłyszeli podniesione głosy.
   - Co się stało? - zapytał niespokojnie Ra1f.
   - Chodźmy do nich czym prędzej! To gdzieś koło baszty.
   Ralf podał mu laskę i jak tylko można było najszybciej, poszli w tamtą stronę.
   - Pali się? - wołał Ralf.
   - Nie! - odkrzyknął Jan. - Ciocia Kasia gada o czymś przez okno.
   Wszyscy niemal zebrani byli pod basztą.
   - Ciociu Kasiu! - wrzasnął Ralf. - Co się cioci stało?
   - Mnie nic! Ale znalazłam…
   - Co?
   - Żubrowskiego! - odkrzyknęła ciocia. Zaraz schodzę.
   Po chwili zjawiła się zakurzona i umorusana.
   - Żubrowski jest w baszcie!
   - Trup? - jęknęła pani Zofia.
   - Nie trup, ale szczątki.
   - Chodźmy tam! - rzekł wzruszony pan Wojciech.
   - Nie ma po co. Chłopcy! Idźcie na górę i znieście go tutaj. położyłam go na śmieciach, tuż koło drzwi, więc łatwo znaleźć.
   - Na śmieciach? Zwłoki! Kasiu! jak mogłaś? - rzekła pani Zofia z rozżaleniem.
   Dla Mościrzeckiego ustawiono krzesło w dolnej izbie baszty.
   W tej chwili nadbiegł zdyszany Dziurawiec, powitany uśmiechem zakurzonej oblubienicy.
   - Chłopcy przyniosą zaraz Żubrowskiego… Oto już są!
   Ralf, skacząc przez cztery stopnie, zbiegł pierwszy.
   - Ciociu, co to znaczy? Przecież to tylko…
   Proszę patrzeć!
   Jan i Józef nieśli drewnianą tarczę, do której przymocowane były dwa kręte, straszliwe rogi żubra. Na tarczy widniał napis, jakim zawsze myśliwi uwieczniają swoje zdobycze: „Białowieża - grudzień 1801 roku”.
   - To tylko rogi! - zawołał Mościrzecki, stwierdzając niewątpliwą oczywistość.
   - To jest ów nieszczęsny Żubrowski! - zaśmiała się panna Katarzyna. - Proszę spojrzeć… o tu.
   Pochyliły się liczne głowy nad napisem, wyrytym ostrym nożem na odwrotnej stronie deski. Ralf czytał głośno:
   „Jestem Żubrowski, choć już bez brody i już bez garbu, Ale rogami strzec będę skarbu!”
   - Co to znaczy? - jęknął Jan.
   - To znaczy, że skarb jest w tych rogach.
   - Niemożliwe… Przecież to niewielkie rogi… To jest tylko myśliwska pamiątka.
   - Zaraz zobaczymy. Panie Adamie! Niech pan znajdzie jakieś żelazne narzędzie. Trzeba je odciąć od deski!
   - Obejdzie się bez narzędzi - zawołał Ralf. - Te rogi się odkręcają!
   Obiema rękami chwycił jeden, a Dziurawiec drugi.
   - Już! W środku są pełne.
   - Dukaty? - szepnął Józef.
   - Nie wiem… Coś miękkiego… A cóż u licha!
   Wydobył najpierw papier, a potem niewielkie zawiniątko i nagle począł kichać przeraźliwie, a w ślad za Ralfem Dziurawiec. Kichnęła ciocia Kasia zapewne z miłości do Dziurawca, kichnął potężnie Mościrzecki.
   Ralf rzucił na stół jedno zawiniątko, a Dziurawiec drugie, dobyte z drugiego rogu. Bracia patrzyli jak urzeczeni.
   - Czytać, czytać! - zawołała ciocia Kasia. - Ja już wiem, co jest w tych paczuszkach, ale list będzie zabawny. Dawajcie papier!
   Pisanie było obszerne. Nieboszczyk rejent oznajmiał na początku, że uczynił wielki wynalazek, a oni po wielu latach powinni na tym wynalazku zrobić ogromny majątek. Niech tylko pilnie trzymają się tego przepisu, który dołącza do listu. Bernardyn Kiszka też uczynił odkrycie, ale gdzie tej tępej pale do jego rozumu! Więc go kwestarz szpieguje, więc ze skóry wyłazi, aby podpatrzeć, czego rejent używa do swojej fabrykacji. Dlatego rejent użył podstępu i w rogi tego żubra, niezmiernie chytrze nazwanego Żubrowskim, wkłada to, co w chwili obecnej jest może niczym, lecz za lat pięćdziesiąt będzie rarytasem.
   - Niech ktoś czyta dalej! - rzekła ciocia Kasia - bo ja znowu zacznę kichać!
   Znowu ją, jak niedawno, zastąpił Ralf. Czytał:
   „…Bernardyński wyrób nie jest wart funta kłaków! Bernardyni myślą, że co oni potrafią, tego nie zdoła wymyśleć nikt inny, a ja przecież wymyśliłem. A wy, najmilsi potomkowie, korzystajcie z tego w całej pełni. Załóżcie wielką fabrykę i zalejcie cały kraj! Nigdy i nikomu pod żadnym pozorem nie zdradzajcie recepty tej najwyborniejszej miszkulancji, którą można będzie sprzedawać na wagę złota. W rogach imci Żubrowskiego zostawiam dwie paczki, abyście się mogli przekonać, że to, co ja sporządziłem, ani przez pół wieku nie traci zapachu ni mocy…
   - Na zdrowie! - zawołała wesoło ciocia Kasia, bo Ralf kichnął.
   - Dziękuję. Słuchajcie dalej:
   „…Takiej tabaki, jak moja, nie ma w żadnym bernardyńskim klasztorze!”
   - Czego? - wrzasnął Jan.
   - Tabaki! - z anielskim uśmiechem odrzekł Ralf. - Czy dopiero teraz pojąłeś, człowieku, ciemny jak tabaka w rogu? Nie przeszkadzaj! Czytam dalej:
   „…Dlatego chciałem użyć wszelkich sposobów, aby jej spróbował sam wielki Napolion! A robi się ją tak: Z liści tytuniu powyjmuj wszystkie żyłki i włóż one liście w sos, któren się składa z wody, wina czerwonego i z winnego kamienia. Jeśli ten sos będzie gorący, tabaka czarna będzie. Pamiętajcie o tym! I o tym też, że wino czerwone moim jest wymysłem, o czym bernardyński klecha najbardziej dowiedzieć się pragnął. Złóżcie potem liście namoczone, aby wyschły, zaczem masę tę wysuszoną mleć należy na proszek, przesypać solą i raz jeszcze poddać fermentacji. Ale najważniejsze teraz dopiero uczynić należy! Długo szukałem, nim odkryłem, że aby tabaka moja najwyborniejsza była na świecie, trzeba do owego gotowego już proszku domieszać na jeden łut trzy ziarnka kawy dobrze upalonej i utłuczonej w moździerzu. Nie dostoi jej wtedy ani francuska rappa, ani angielska, ani żadna! Wtedy nic jej nie dorówna, gdyby zaś dla delikatnych dam przeznaczona być miała, należy ją uczynić pachnącą, dodawszy szczyptę macierzanki tartej lub innego pachnącego ziela.
   - Oto jest skarb ponad wielkie skarby! To jest majątek niewyczerpany, które wam, o potomkowie, z całego serca oddaję i niczego innego za to nie żądam, jeno szczerej, wdzięcznej modlitwy za niegodną i grzeszną moją duszę!”
   - To koniec? - krzyknął Jan.
   - Mało ci? Już koniec! Co się panu stało? dodał z niepokojem.
   Wszyscy spojrzeli na pana Mościrzeckiego, - przelękli w pierwszej chwili, lecz natychmiast odetchnęli: pan Mościrzecki śmiał się! Śmiał się twarzą, rękami i brzuchem. Drgał w ogromnym napadzie radości, ryczał i huczał. A śmiech ten był tak zaraźliwy, że powoli zaczęli się śmiać wszyscy, cicho z początku, a wnet z radosną wrzawą.
   - Czego stoicie jak struci? - rzekł Ralf do braci.
   - Dobrze ci się śmiać… - mruknął Jan.
   - Ładny skarb! - wrzasnął Józef. - To istotnie śmiechu warte!
   Wobec takiego oświadczenia zaśmiał się i on, tak jakoś wykrzywiwszy oblicze, jakby go zęby bolały, ale przy dobrych chęciach można było te szatańskie grymasy uważać za śmiech osobliwego rodzaju. Jan był twardszy i bardziej zawzięty, ale i on zapowiadał grymasami sympatycznej gęby, że się niedługo roześmieje.
   Rzecz dziwna! Z chwilą, gdy spodziewane miliony okazały się dwiema paczkami tabaki, ze wszystkich udręczonych dotąd serc spadły kamienie i potoczyły się po ziemi. Wszystkim uczyniło się lżej. Miliony są - z tego sądząc wielkim i nieznośnym ciężarem dla serc prostych i zdrowych. Panna Katarzyna i Ralf, jakby przeczuciem wiedzeni, zrezygnowali z nich od razu. Marzyli o nich dwaj bratowie, a pożądał ich najbardziej pan Mościrzecki, a on w tej chwili śmiał się najgłośniej, jak gdyby był szczerze rad, że ich nie dostał.
   Nadszedł na niego nowy atak śmiechu.
   - Panno Katarzyno złota! - mówił, Śmiechem opryskując każde słowo. - Powiedziała pani niedawno, że aptekarz był z nas wszystkich najsprytniejszy. Czy ten czarny człowiek czegoś się domyślił?
   - Wszystkiego się domyślił! Ja domyślałam się również, lecz nie byłam pewna, a on więcej wyczytał w tamtym liście niźli my wszyscy.
   Dodał bernardyna do Napoleona, z których jeden kwestarskim zwyczajem fabrykował tabakę, a drugi namiętnie ją zażywał, i już był na tropie. Kiedy zaś, zbliżywszy nosy do pisma rejenta, zaczęliśmy wszyscy kichać, dowiedział się jeszcze więcej. Musiały go zapewne uderzyć słowa o „bogactwie, co się nie wyczerpie nigdy”, i o nakazie zachowania tajemnicy . Szybko myślał i dobrze myślał! Do licha z tą tabaką! W życiu moim nie kichnęłam tyle razy, co dzisiaj. Chodźmy stąd!
   - Chodźmy! - powtórzył z radością Mościrzecki. - Panie Adamie!
   - Słucham pana…
   - Niech pan porozmawia z kucharzem. Dzisiaj wieczorem chodzący na własnych nogach Wojciech Mościrzecki urządza wielką ucztę z powodu odnalezienia rodzinnego skarbu. Niech kucharz stanie na głowie, bo przyjęcie ma być pierwszorzędne! Śmiem prosić wszystkich tu obecnych, aby zechcieli zaszczycić mnie dzisiaj wieczorem swoim przybyciem. A niech pan łaskawie nie zapomni o winie! Kochany pan ma klucz od piwnicy?
   Dziurawiec oblał się ciemną chmurą.
   - Klucz mam, ale w piwnicy niczego nie znajdę. Są tam wprawdzie omszałe butelki, ale w butelkach jest woda!
   - Skąd pan wie o tym?
   - Bo i ja chciałem, w pańskim imieniu oczywiście, urządzić małe przyjęcie…
   - Aha! - nowym śmiechem wybuchnął pan Wojciech. - Tak, tak, istotnie! Ale ja chciałem kucharza nauczyć picia wody. Niech pan nie szuka w piwnicy! Wszystkie uczciwe butelki są już od dawna w izbie za moim pokojem, bo je tam przed laty chyłkiem przeniosłem.
   - Ja się tym zajmę! - zawołał z wielką skwapliwością Ralf.
   - Ci dwaj młodzieńcy mi pomogą.
   W powrotnym pochodzie zatabaczone zastępy wiódł sam Mościrzecki. Długo się potem stroił, miłego Ralfa wezwawszy na pomoc, po czym Ra1f, wezwawszy dwóch asystentów, zajął się przyozdobieniem biesiadnego stołu.
   - Nie martwcie się, pawiany, bo wszystko będzie dobrze! - szepnął im w przelocie, a oni spojrzeli na niego ze zdziwieniem.
   Cały dom wrzał i huczał.
   O godzinie siódmej zabrzmiał przeraźliwy gong, w który Ralf bił z taką mocą, jak gdyby chciał w nim wybić dziurę. Bracia zapalali woskowe świece i ustawiali je na stole, na którym na bieli obrusa krwawiły się pęki jarzębin. Twórcą tych niebywałych dekoracji był malarz Józef, muzyk natomiast buszował po obszernym mieszkaniu pana Wojciecha, który używał jednego tylko pokoju, z kilku innych poczyniwszy składy zapasów win i miodów, aby wszystkie smakowite rzeczy mieć pod ręką. Dziewicza ta puszcza czekała na swego Stanleya, na ciocię Kasię, która i tutaj wjedzie kiedyś na swojej triumfalnej miotle! Muzyk pomyślał, że Mościrzecki mógłby z największą łatwością wytrzymać rok oblężenia. Starannie dobierał butelki pełne potężnej treści dla rodzaju męskiego, a inne, napełnione złotą, słoneczną słodyczą, dla dam. Obaj bracia tak byli zajęci przygotowywaniem uczty, że zapomnieli o sromotnej klęsce i o pomylonym rejencie.
   Tuż obok Mościrzecki gadał z Ralfem, wciąż wybuchając śmiechem, cud bowiem dokonał się w takich rozmiarach, że nikt inny, tylko on, był najweselszym człowiekiem w Przypłociu z okolicą. Odział się dostojnie, czarno, wąsy przystrzygł starannie, a szeroką pierś osłonił puklerzem rozłożystego krawata, w który wpiął iskrzący się brylant. Oparty na lasce, stał u drzwi i witał gości. Weszła zatroskana i zamyślona pani Zofia z Maciusiem, za czym Dziurawiec niezwykle starannie odziany, wreszcie panna Katarzyna, jesienna panna Katarzyna, lecz taka jakoś urocza, że miło było na nią spojrzeć. Dusza jej musiała zapłonąć słonecznym blaskiem, bo przez szybki oczów przeglądała łagodna jasność. Mościrzecki, do niedawna niezbyt nią oczarowany, patrzył na nią w tej chwili z nie tajoną przyjemnością.
   Szerokim ruchem ręki wskazywał im miejsca, a sam, jako patriarcha rodu, zajął naczelne. Był zgoła szczęśliwy i promieniał. W jego mrocznej jaskini było jasno, złociście jasno, gdyż płonął cały las złotych, woskowych świec, było ciepło i przytulnie, a dokoła zebrali się ludzie dobrzy, życzliwi i przezacni. Nie mógł sobie przypomnieć, kiedy mu w życiu było tak dobrze. Chyba nigdy. Najpierw wałęsał się długo po świecie, chwytając w łapczywe ręce wszystko, co się tylko dało pochwycić, a potem, zdruzgotany, kwasił się i kisił w bezsilnej goryczy.
   Wszystkim im było dobrze, wszyscy mieli twarze pogodne, tylko panią Zofię coś dręczyło.
   - Co ci jest? - szepnęła Kasia.
   - Ja muszę oddać pieniądze… - odrzekła cichutko.
   - Oddasz jutro. Dzisiaj o tym nie wspominaj.
   Uczta rozpoczęła się w skupionym milczeniu, które tajać poczęło po chwili jak cienki lód w słońcu. Kucharz musiał wiele wypić, bo widać było, że tworzył w natchnieniu. Trzeba by być Słowackim, który opisał święcone u Radziwiłła Sierotki, aby godnie wysławić ucztę u Mościrzeckiego Sierotki. Wspaniałe wino rozpogodziło umysły i wywiało z nich resztki mgieł troski czy zawodu. Zaczęli gadać bujnie i wesoło, a Ralf, który tuż przed ucztą otrzymał wonny jak wiosna list od starego znajomego, szalał jak źrebię na łące. Ślepy chłopczyna zaśmiewał się z jego obłąkanych konceptów. a Mościrzecki spoglądał na niego z zachwytem.
   A z miłością patrzył na wszystkich. Serdecznie uśmiechnięty, przepił do Dziurawca, a po niejakim czasie zaczął mówić donośnie:
   - Moi kochani! - Nie, to za mało… Moi drodzy! Kiedy dzisiaj najmilsza nasza panna Katarzyna odnalazła tajemniczy skarb rejenta, myślałem przez chwilę, że umrę ze śmiechu.
   Potem jednak poważniejsze myśli zjawiły się w starej mojej głowie. Pomyślałem mianowicie, ze ten wesoły skarb stał się dla mnie największym szczęściem życia, bo gdyby nie ten pomysł rejenta, nigdy nie byłbym poznał was, nigdy nie przybylibyście do tego domu. Nigdy nie zdarzyłoby się w nim to, co się zdarzyło. Moi drodzy! Błogosławię te dwie paczki tabaki i oświadczam uroczyście, że je uważam za wielki skarb!
   Tak jest! Szukając tej tabaki, znalazłem najprawdziwsze złoto: waszą przyjaźń, o którą śmiem pokornie prosić, waszą życzliwość i może… Boże drogi!… może nawet odrobinę miłości…
   - Kocham pana! - oznajmiła radośnie panna Katarzyna.
   - I my, i my! - Z całego serca dziękuję… - mówił dalej, głęboko rozrzewniony. - Z całego serca… Tym śmielej powiem teraz o tym, co mnie dręczy.-, Otóż, drodzy moi, sprawa z tym skarbem nie jest jeszcze skończona. Kto jest jego właścicielem? Ja i ci dwaj młodzieńcy. Uczciwie kupiłem od innych ich części, oświadczam jednak, że kupiłem zbyt tanio, że zapłaciłem za mało!
   - Za tabakę? - wtrąciła nieśmiało pani Zofia.
   - Powiedziałem już, że dla mnie jest to złoto, i wedle mnie rację miał rejent pisząc, że nam przekazuje niewyczerpane bogactwo! Czy można wyczerpać bezdenną studnię ludzkiego serca? Pani Zofio! Uważam sprawę kupna za skończoną i tym tylko będę się trapił, że was obdarłem ze skóry.
   - Pańskie zdrowie! - huknęła panna Katarzyna.
   - Dziękuję! Nie załatwiłem jednak sprawy z Janem i Józefem, więc ich teraz proszę, aby mi odsprzedali swoje części. Chłopcy kochani! Jestem złym człowiekiem i będę się targował. Za odstąpienie mi waszej części skarbu ofiaruję każdemu z was trzy lata pobytu za granicą, z tym jednak warunkiem, że wakacje będziecie spędzać u mnie! Zgoda?
   Bracia spojrzeli na niego nieufnie, podejrzewając, że wino było zbyt mocne.
   - Klękajcie, dryblasy, przed tym człowiekiem! - krzyknęła niemal z pasją ciocia Kasia. - Drogi panie, niech pan więcej nie mówi, bo się rozbeczę… Jeszczeście nie uklękli?
   Oszołomieni chłopcy niemalże chcieli to uczynić, lecz Mościrzecki, rozrzewniony, uściskał ich i ucałował dwie czupryny. Otarł krople potu z czoła, potem zwrócił się do Dziurawca:
   - Panie Adamie! Przyrzekł pan, że tak długo pozostanie ze mną, jak długo nogi moje będą bezsilne. Przyrzeczenie to było bohaterstwem z pańskiej strony, znaczyło bowiem, że będzie pan skuty ze mną aż do mojej śmierci.
   Stało się jednak to, czego się nikt z nas nie spodziewał, i oto z najgłębszym smutkiem oznajmiam panu, że jest pan wolny. Wiele lat złych i dobrych spędziliśmy razem. Więcej złych niż dobrych. Ja byłem przykry, a pan był anielsko cierpliwy. Był pan zawsze wiernym, uczciwym i szlachetnym człowiekiem… Jutro załatwimy nasze sprawy… Dzisiaj niech pan przyjmie ten skromny upominek…
   Wyciągnął wspaniałą brylantową szpilkę z krawata i drżącymi rękami wpiął ją w krawat pana Adama. A pan Adam patrzył na swego niedawnego tyrana z rozrzewnieniem.
   - Będzie mi bardzo smutno bez pana dodał Mościrzecki. - Dobrze i to przynajmniej, że będzie pan niedaleko.
   - Pan Adam nigdzie nie wyjedzie, ani daleko, ani blisko! - odezwała się mocnym głosem panna Katarzyna. - Omówiłam już z nim tę sprawę i pan Adam będzie szczęśliwy, jeśli zostanie w tym domu.
   - Cudownie! - zawołał Mościrzecki, patrząc na nią z zachwytem.
   - I ja w nim pozostanę - dodała, ale ciszej. - Jeżeli, oczywiście, pan się na to zgodzi.
   Bo w najbliższym czasie odbędzie się u bernardynów ślub Adama Dziurawca z Katarzyną Mościrzecką… - zakończyła niemal ze łzami.
   Płomienie świec zadrgały, taki radosny podniósł się wrzask. I Maciuś piszczał z uciechy, choć niewiele z tego rozumiał. Radość trysnęła jak fontanna rozperlona i rozszumiana. Panie rzuciły się sobie w objęcia, a pan Mościrzecki ściskał Dziurawca. Ralf wydawał dzikie okrzyki, a bracia uderzali się rękami po plecach.
   - Ralfie, wina! - wielkim głosem wołał pan Wojciech. - Panie i panowie! Musimy uczcić pamięć rejenta. Niech mu Pan Bóg da ciepły kącik w niebie, byle daleko od kwestarza Kiszki! Ani przypuszczał pan rejent, ile nam przekaże radości w dwóch rogach Żubrowskiego.
   Pragnąłbym, abyś się, mości rejencie, zjawił w tej chwili pośród nas i ujrzał swoje wielkie dzieło! Pragnąłbym…
   Kiedy Mościrzecki radośnie wzywał rejenta z zaświatów, stało się coś dziwnego: drzwi rozwarły się z trzaskiem, a nagły przeciąg zgasił połowę świec.
   Mościrzecki przerwał orację, a wszyscy struchleli.
   Wtem Maciuś, najczulszym obdarzony słuchem, obwieścił cienkim głosikiem:
   - Ktoś idzie!
   Wstrzymali w piersiach oddechy: w pustej, ciemnej sieni słychać było powolne, ostrożne kroki.
   - Rejent! - krzyknęła rozpaczliwie pani Zofia.
   We drzwiach stanęło widmo.
   - Doktór! - zawołała panna Katarzyna.
   - Przejeżdżałem tędy - mówił doktór i widzę, że w oknach iluminacja. Krzyki słychać aż u bramy, więc wstąpiłem. A wam co się stało? Czemu jesteście tacy bladzi?
   Mościrzecki zaczął się znowu śmiać tak serdecznie, że łzy pociekły mu z oczów.
   - Ralfie! - wołał - wina, wina dla doktora!
   - I okład z lodu na wszystkie głowy! - rzekł doktór, chwytając indyczą nogę.
   - A lej do szklanki, nakrapiany młodzieńcze, kieliszki są dla małych dzieci!

następny Spis rozdziałów następny