Kornel Makuszyński


List z tamtego świata

  

ROZDZIAŁ CZWARTY
w którym uśmiecha się miłość, a pognębiona zbrodnia zgrzyta zębami

    Alojzy Mościrzecki, aptekarz z zapadłego miasteczka, wpadał na ulicę Zawiłą trzy razy dziennie i wyprawiał srogie awantury. Co to wszystko znaczy? Czy młokosy chcą sobie z niego zakpić? Na kpiny nie pozwoli, gdyż jest człowiekiem poważnym i szanownym i nie wypadł sroce spod ogona. Kiedy się to wszystko skończy? Pan aptekarz nie ma czasu i nie myśli nazbyt obłąkanej Warszawie, burego psa. Wzywa innych członków rodu, bo kto późno przychodzi, sam sobie szkodzi. Skisły gniew bulgotał w nim ciężko jak lawa. Aptekarz bladł i czerwieniał, a czasem tupał nawet nogami, aby ich porazić i przerazić.
    - Przypominam panu, że znajduje się pan w obecności kobiety! - zwróciła mu cierpko uwagę ciocia Kasia.
    Aptekarz spojrzał spoza okularów z jadowitym grymasem na obliczu. Nie rzekł nic, jasnym jednak było, że ironicznym spojrzeniem odmawia jej tej wysokiej godności. „Ładna mi kobieta - zdawał się mówić - która by mogła wziąć szafę na plecy jak Samson bramę miasta Gazy i wynieść ją za miasto!”
    - Wolę już patrzeć na rejenta! - mruknęła panna Katarzyna i odwróciła się z hałasem.
    Młodzieńcy usiłowali ułagodzić tygrysa, który sprzedawał kmiotkom olej rycynowy .
    - Musi pan poczekać tak jak my wszyscy… Czytał pan pismo rejenta… Musimy dotrzymać warunków… Od dnia dzisiejszego za tydzień otworzymy testament.
    - A cóż ja będę robił przez tydzień, ha?! wrzasnął pan Alojzy.
    - Niech pan ogląda warszawskie apteki… poradził mu Jan.
    - Żeby mnie z zazdrości nagła krew zalała! Niczego nie będę oglądał! Zapowiadam natomiast, że do tej części majątku, która na mnie z prawa przypadnie, doliczę koszty mego pobytu w Warszawie. Słyszy pan? Zapisuję każdy wydany grosz! Każdy grosz! A to kto znowu?
    Jeszcze jeden wspólnik do majątku? - zapytał z gorzką niechęcią, ujrzawszy wchodzącego Ralfa.
    - Mościrzeckich jest tylu, co słoików w wielkiej aptece - odezwała się, spoglądając przez ramię, panna Katarzyna.
    Aptekarz zabił ją spojrzeniem jednego oka, a pociskiem z drugiego usiłował uczynić to samo z Ralfem.
    - Czemu się pan śmieje? - krzyknął z nagłą pasją.
    - Bo dzisiaj jest wtorek - odrzekł Ra1f uprzejmie. - Dla mnie każda sposobność jest dobra… Witam pana! Jak się pan miewa?
    - A co to pana obchodzi?
    - Nic a nic, ale u nas w Ameryce jeden drugiemu zadaje takie pytanie przy spotkaniu.
    To pan jest aptekarzem? Bardzo się cieszę, że pana spotkałem…
    - Nie widzę powodu do radości…
    - Niech pan spojrzy na moją twarz, a zobaczy pan ten powód. Cieszę się, bo może pan jako aptekarz posiada jaki dobry środek przeciw piegom.
    Pan aptekarz nieco złagodniał i odrzekł chmurnie:
    - Na piegi nie mam, bo w mojej okolicy nie widziałem piegów. Posiadam natomiast wyborny środek na porost włosów. Ale tego w tym towarzystwie nikomu nie potrzeba… Żegnam panów! Dzisiaj wyjadę i za tydzień się zgłoszę, a jeśli i za tydzień nic się nie stanie, udam się o pomoc do policji.
    - Na Boga! - krzyknął Ralf. - Niech pan tego nie czyni. Dlaczego niewinni ludzie mają kończyć życie w więzieniu?
    - Pan skończy życie w zakładzie wariatów! - wrzasnął aptekarz i trzasnął drzwiami.
    - Nigdy nie pójdę po lekarstwo do jego apteki - mówił z boleścią Ralf. - Zamiast rumianku dałby mi strychniny. Nie widziałem dotąd tak zgorzkniałego aptekarza… Ale co to ja chciałem powiedzieć? Prawda! Otrzymałem list od ojca, który posiada jedynego piegowatego syna. Napisałem mu o wszystkim bardzo dokładnie, co go musiało bardzo ubawić. Mój stary to wesoły człowiek, który zrobił wielki majątek, bo wynalazł butelki grające wojskowe marsze, kiedy się z nich nalewa. To lepszy wynalazek niż ten, o którym opowiadają Francuzi. Pewien sprytny mąż ogłaszał, że wynalazł filiżanki dla jednorękich z uszkiem z tej strony, po której pijący jegomość ma rękę…
    - O, nieporównany kretynie! - zaśmiał się Jan.
    - Jesteśmy bardzo bliskimi krewnymi odrzekł Ralf ze słodyczą. - Otóż mój ojciec pisze, że mogę zostać w Polsce, jak długo mi się podoba, i że w sprawie z testamentem rejenta mogę też postąpić, jak mi się podoba. Przysłał mi urzędowy papier. Wcale za mną nie tęskni, gdyż pracuje nad nowym wynalazkiem, na którym zarobi nowe miliony.
    - Jakiż to wynalazek!
    - Buty oświetlone elektrycznością i oświetlające drogę. To genialny człowiek! Usiłowałem coś podobnego robić na własną rękę i jeden wynalazek bardzo mi się nawet udał, ale mi zabrakło kapitału. Wynalazłem mianowicie takie zapałki, które główki mają z przeciwnej strony niż zapałki dotąd używane.
    - Krwi! Krwi! - wrzasnął Józef i cisnął w Ralfa poduszką.
    - Czy ciocia poświadczy w sądzie, że mnie tutaj chciano zabić? - spytał Ralf ponuro.
    - Bardzo chętnie! - odrzekła ciocia Kasia ze śmiechem. - Ale powiedz mi, drogi chłopcze, urodzony w Ameryce, jak to się stało, że mówisz po polsku tak bezbłędnie?
    Ralf spoważniał.
    - To zasługa mojej matki. Nie było takiej chwili, aby o tym zapomniała. Czytaliśmy razem głośno, modliliśmy się głośno. Najcierpliwszy nauczyciel nie tępi tak chwastów w niechlujnej mowie uczniów, jak ona to czyniła i bez wytchnienia dotąd czyni. I dlatego też wysłała mnie do Polski, abym się napił wprost ze źródła. To cudowna, złota matka!
    Ciocia Kasia rzekła w zadumie:
    - Czy wiesz, mój drogi, co powiedział pewien mądry pisarz? Powiedział tak: „Ponieważ Pan Bóg sam nie może być wszędzie, więc dlatego stworzył matkę!”
    - Stworzył też i ojca z kijem, chociaż nie oświetlonym elektrycznością. Mój papa kąpany jest w gorącej wodzie, ale poza tym jesteśmy w serdecznej przyjaźni. Bardzo jest dumny z mojego wzrostu, ale zawsze powiada z wielką miłością, że jeżeli nie będę dobrym Polakiem, to mnie skróci o głowę.
    - Będzie długo szukał! - mruknął Józef.
    - Czy ciocia słyszy, jak tu oczerniają najbliższych krewnych? Aha! Byłem dzisiaj rano z wizytą też u bliskich krewnych, ale dobrze wychowanych. Odwiedziłem panią Zofię i Maciusia…
    - I co, i co? - zapytała gorąco ciocia.
    - Nic nadzwyczajnego… Nędza z biedą, głodem i chłodem. Pani Zofia ożywiła się nieco, gdyż ma nadzieję, że może coś wyniknie z tej awantury ze spadkiem. To cudowna kobieta! Całe szczęście, że Maciuś nie może widzieć, jak ona odejmuje sobie od ust, aby jego nakarmić. Mieszkają u jakiejś kuzynki, dobrej, starej kobiety, która uwielbia Maciusia. Pojęcia nie macie, co to za niezwykły chłopak! Wyrośnie z niego jakiś muzyczny geniusz. Pani Zofia zarządzała do niedawna wielkim domem na wsi, gdzie był fortepian, i dziecku pozwalano na nim grać. Dusza tego chłopczyny rwie się do fortepianu… Przez cały czas moich odwiedzin skomliło biedactwo, aby tu przyjść i posłuchać muzyki.
    - Czemuś go nie przyprowadził, podły Jankesie! - krzyknął Jan.
    - Dlatego, że jest to dziecko niezmiernie muzykalne i tęskni do dobrej muzyki… Uwaga! Jeśli rzucisz we mnie tym wazonem, ja cisnę w ciebie szafą! Nie wziąłem go ze sobą, bo deszcz leje. Zresztą mam lepszy pomysł. Chłopca trzeba uczyć grać, a jakże będzie grał, skoro nie ma na czym. Więc już w najbliższym czasie będzie miał pianino.
    - Pianino? Skąd?
    - Skąd? A czy ja wiem ? - mówił Ralf niepewnie. - Spotkałem jednego znajomego, który jest bardzo bogaty… Tak, właśnie tak… Powiadam mu: „Proszę pana, czy mógłby pan kupić pianino biednemu, ślepemu chłopczykowi?” - Dosłownie, tak powiedziałem… - A on odpowiada: „Ależ bardzo chętnie!” - Więc się tym bardzo ucieszyłem i powiedziałem mu…
    - Nie wiedzieliśmy, że masz w Warszawie znajomych… - przerwał mu Jan, patrząc na niego przenikliwie. - Któż to taki?
    Ralf odparł niechętnie:
    - Mało go znam… Taki z brodą, gruby i niski… Dobry człowiek…
    - A gdzie go spotkałeś? - pytał Jan uporczywie.
    - Zdaje mi się, że na Marszałkowskiej. Po co mnie tak badasz? Czy nie wolno dobremu człowiekowi pożałować biednego dziecka?
    - Wolno, wolno! Ale po kiego licha ten dobry człowiek łże jak najęty! Ralfie najdroższy! Ty dobry człowieku z brodą, człowieku gruby i niski! Czemuś ponadto nie dołgał, że ten brodaty grubas ma na twarzy cerę jak brzoskwinia? Wszystko umiesz, ale kłamać nie umiesz! Gadaj zaraz! Kupiłeś już pianino?
    - Jeszcze nie - odrzekł Ralf nieśmiało. Chciałem ciebie właśnie prosić o pomoc, abyś wybrał najlepszy instrument. A łgałem, bo po co kto ma wiedzieć, że to ode mnie? Mój stary przysłał mi taki czek, że mógłbym kupić całą Filharmonię… Pianino to fraszka! Będziesz go uczył, stary Janie?
    - Oczywiście, że będę, amerykańska fujaro! Wiesz, że cię kocham?
    - I ja! - krzyknął Józef.
    - I ja! - grubym, cokolwiek drżącym głosem rzekła ciocia Kasia. - Bóg ci to wynagrodzi, drogi chłopcze… A wiesz, co ja zrobię? Kiedy zakończymy tę całą sprawę, zamieszkam w Warszawie i wezmę ich do siebie. Biedna pani Zofia nie da sobie rady z niewidomym dzieckiem, a ja dzieci uwielbiam. Gdyby to było możliwe, pomogłabym im już teraz, ale cóż…
    - Cioteczko - ozwał się głos na wysokościach - nie trzeba!… Spotkałem jednego znajomego…
    Wszyscy troje wybuchnęli śmiechem.
    - Nie powiem już ani słowa! - rzekł Ralf obrażony.
    - O najcudowniejszy mandrylu! - wołał Jan. - Gdybym mógł skoczyć na piec albo na szafę, ucałowałbym twoją piegowatą gębę.
    - Gardzę czułościami pawianów - odrzekł Ralf ponuro. - Ale proszę o ciszę, gdyż jeszcze nie skończyłem.
    - Coś ty jeszcze zmalował? - zapytał Józef.
    - Coś lepszego niż twoje obrazy… Czy ciocia słucha w dalszym ciągu, jak mnie, rodaka, bezustannie znieważają w ojczystym kraju? Ale jestem wyższy ponad to! Otóż słuchajcie. Ponieważ mam wiele czasu, odwiedziłem jeszcze jedną kuzynkę.
    - Jaką, do stu par Mościrzeckich?!
    - Pannę Janinę…
    - Aha, tę, co się niedawno zgłosiła… A skąd znałeś jej adres?
    - Tępy Europejczyk szukałby długo i może nadaremnie, bystry Amerykanin natomiast odczytał jej adres tu, na tym piecu, na którym go ty sam, młody, lecz obiecujący bęcwale, zapisałeś.
    - Ha! - zdumiał się Jan. - Istotnie, zapisałem wszystkie adresy na piecu. Patrzcie, patrzcie! Na oko nakrapiany podczłowiek, a w rzeczywistości Nick Carter, amerykański detektyw! I cóż to za stworzenie ta panna Janina! Wiemy o niej bardzo mało…
    Ralf usiadł z namaszczeniem, wpatrzył się w powałę, jak gdyby sobie wszystko na niej zanotował, i zaczął mówić z nabożnym przejęciem:
    - Ma oczy koloru orzecha, które są czasem złote, kiedy się w nich odbija jakiś blask włosy… Widzieliście jej włosy?
    Jan trącił łokciem Józefa i zmrużył figlarnie lewe oko. Ciocia patrzyła na Ralfa z zaciekawieniem.
    - Włosy jej - bredził Ralf westchnąwszy - przypominają dojrzałe zboże. Przecudowne włosy! A głos ma niski, głęboki, aksamitny… Wielki muzyk wydobywa taki głos z wiolonczeli… Człowiekowi łzy się cisną do oczów, kiedy słyszy taki głos… Ręce ma długie i wysmukłe…
    - Nam się zdawało, że ma odrobinę zadarty nos… - bąknął Jan, mrużąc łajdacko na odmianę prawe oko.
    - Zadarty? - zdumiał się Ralf. - Może być, ale cóż z tego? Zadarty troszeczkę nos może być też śliczny! Znamionuje usposobienie pogodne i wesołe. Ha! A jakiż to nos miał Kościuszko? - dokończył zaczepnie.
    - Pan Naczelnik Kościuszko nie był panienką…
    Ralf spojrzał na Jana, jak gdyby się nagle obudził z pięknego snu i wyglądał cokolwiek nieprzytomnie. Muzyk tymczasem oblekł przezornie fizjonomię w dostojną, stateczną, pełną zadumy powagę. Miał taką minę, jakby wzniośle rozważał sprawy wzniosłe, wobec tego uspokojony Ralf zakończył treściwie:
    - W życiu moim nie widziałem piękniejszej dziewczyny!
    - Nawet w Ameryce? - zdumiała się szczerze ciocia.
    - W Ameryce? Tam nie można odróżnić jednej od drugiej, bo wszystkie namalowane są wedle jednego wzoru. Chińczyków i amerykańskich panienek nikt od razu nie rozezna. A w Polsce jest tyle prześlicznych dziewcząt, że można by nimi obdzielić cały świat, a przecież każda jest inna, w każdej jest coś odrębnego…
    - Kochany jesteś, Ralfie! - rzekła ciocia. - Ale i ja byłam kiedyś, kiedyś polskim dziewczęciem, a nikt o mnie nigdy nie powiedział…
    - Ciociu! - wrzasnął Ralf - przecie jeszcze dziś, gdy się ciocia po swojemu uśmiechnie, robi się taka jakaś piękna!…
    Na szorstkie oblicze panny Katarzyny wypłynął rumieniec, jak różana jutrzenka na niebo stalowej barwy. Odwróciła powoli głowę i patrzyła w zadumie przez okno.
    - Więc panna Janina jest taka urocza… zaczął mówić szybko Jan, patrząc na manewry cioci. - Istotnie. Zbyt krótko była u nas, więc nie obejrzeliśmy jej dokładnie. A co ona robi?
    - Szyje. Mieszka na czwartym piętrze w małej izdebce na Starym Mieście i szyje bieliznę. Wciąż ma do czynienia z jedwabiami, a jej własne życie jest szorstkie i zgrzebne. I co na to powiecie? Jest wesoła i szczęśliwa! Nie chciałem wierzyć własnym oczom. Ogromnie ucieszyła się z moich odwiedzin i gadaliśmy przez dwie godziny. A potem… Ciociu, czy ja dobrze zrobiłem?
    - A co zrobiłeś, drogi chłopcze?
    - Posłałem jej sto pięćdziesiąt róż i pięć kilogramów słodyczy…
    - Może i dobrze zrobiłeś, tylko że posłałeś nieco za wiele. I róż, i słodyczy… Może radośniej byłaby dziewczyna przyjęła coś, czym można zaspokoić głód, ale o tym nie mogłeś wiedzieć. O młodości!
    - Obawiam się - rzekł boleśnie Jan - że z wielkiego uwielbienia zakatrupiłeś nieszczęsną panienkę…
    - W jaki sposób? - krzyknął Ralf. - Czyś oszalał?
    - Ja nie. Oczywiście, że może ją zamordowałeś, bo albo ją zadusi zapach stu pięćdziesięciu róż, albo zginie w męczarniach po zjedzeniu pięciu kilogramów słodyczy.
    Ra1f patrzył na niego przez chwilę otumanionym wzrokiem, potem zerwał się nagle.
   - Do widzenia! - zawołał głucho. - Bardzo się spieszę… Przyjdę jutro!
    Słychać było, jak zbiega, przeskakując po pięć stopni schodów.
    - Powiadają Francuzi - mówił śmiejąc się muzyk - że: „Pierwsze westchnienie miłości jest ostatnim westchnieniem rozumu”.
    - Szczęśliwy, kto w ten sposób utracił rozum… - zaszemrała cicho, lecz dziwnie smutno ciocia Kasia. - Po co nastraszyliście tego złotego chłopca?
    - Nie szkodzi, ciociu! Przeciwnie, będzie szczęśliwy, że będzie mógł zobaczyć anioła z rodu Mościrzeckich. Ale to naprawdę złote chłopisko! Jest poczciwy z kościami, a że się składa niemal z samych kości, poczciwość jego jest ogromna. Uwierzyć nie mogę, że dotąd przebywał wśród twardych ludzi, którzy się nie bawią w sentymenty. Pianino dla ślepego dziecka, róże dla biednej dziewczyny… Daj mu Boże zdrowie i nieco mniej piegów! A ja się strasznie cieszę, że będę mógł uczyć Maciusia. Wie ciocia co? Nie wiem, czego chce od nas nasz pradziadek rejent, ale trzeba za niego zakupić sto żałobnych mszy za to, że zgromadził tylu uczciwych i dobrych ludzi. Jestem mu wdzięczny z całego serca!
    Ostatnie słowa wykrzyknął głośno, spoglądając z ukosa na portret, ale portret milczący był i chmurny.
    - Nawet się nie uśmiechnął - szepnął malarz.
    - Rozumiem… Przypomniał sobie, że sprowadził do nas i pana Alojzego, wrzącego aptekarza.
    - Msza za rejenta ma być odprawiona za tydzień - rzekła ciocia, ocknąwszy się z zadumy. - Potem odczytamy pismo. Gdzie się to odbędzie?
    - Chyba tutaj. Jest nas dotąd ośmioro Mościrzeckich prócz pani Zofii, matki małego Mościrzeckiego. Pomieścimy się… Chyba że się jeszcze ktoś zgłosi, o czym wątpię. Dzisiaj jeszcze musimy napisać do ciotki Marty, aby się tutaj zjawiła za tydzień. Jaki to będzie dzień? Piątek? Tak, piątek!
    - Kto odczyta pismo?
    - Powinna odczytać ciocia jako najpoważniejsza.
    - Pan aptekarz jest chyba starszy ode mnie!
    - Być może, ale pan aptekarz może wpaść w pasję i gotów podrzeć dokument.
    - To może pani Marta?
    - Niemożliwe! Jest rzeczą wątpliwą, czy w piśmie rejenta zawarte jest choćby jedno pytanie, a twierdzeń z kropką na końcu zdania ciocia Marta nie odczyta za żadne skarby.
    - Trudno… Wobec tego ja. Powiedzcie mi, chłopcy, ale uczciwie, czego wy się spodziewacie?
    Młodzieńcy wzruszyli ramionami:
    - Rozmyślałem nad tym - mówił Jan i doszedłem do wniosku, że gdyby sprawa była błaha, rejent nie byłby żądał takich ceremonii, jak zjazd rodzinny i uroczyste nabożeństwo, Sądząc z tego namalowanego oblicza, które wygląda jak gradowa chmura, dostojny ten człowiek nie miał nazbyt rozwiniętego poczucia humoru i nie był skłonny do żartów. Brak poczucia humoru nie jest żadną wadą - dodał głośno. - Często i najwięksi ludzie go nie posiadali. Osobiście przeto spodziewam się wielkich rzeczy.
    - A ty, Józefie, na nasze nieszczęście nie sprzedany do Egiptu?
    - Ja spodziewam się także, Janie w Oleju, ale bez oleju we łbie. Nie można przypuścić, aby rejent był do tego stopnia złośliwy, żeby sobie zakpić z potomków po upływie pół wieku. Po co? Na co? Przypisek na liście, zwrócony do znalazcy, pisany jest i uroczyście, i z wielką powagą. Myślę, że albo niespokojne czasy, albo inne głębokie przyczyny zmusiły przewidującego i mądrego człowieka do nadmiernej ostrożności. Oh! oh! Zdaje mi się, że mówię roztropnie, bo portret się rozchmurzył.
    - Zimno mi się robi - szepnęła ciocia. Chodźmy stąd, a najlepiej będzie, jeśli zaraz jutro zamówimy mszę.
    - Spokojnie, cioteczko, spokojnie! Swój swojemu nie uczyni krzywdy! Zresztą rejent to honorowy człowiek… „A światłość wiekuista niechaj mu świeci!” - Na wieki wieków, amen! - dokończyła ciocia.
    Młodzieńcy, pozostawiwszy ją na straży domu, rejenta i dokumentu, ukrytego w czeluści fotela jak Jonasz w brzuchu żarłocznego wieloryba, poszli w odwiedziny do pani Zofii i Maciusia, zasromani w duchu, że ich w tym uprzedził „dzikus” z drugiej półkuli. Ciocia zajęła się gospodarstwem i przygotowaniem obiadu dla wiecznie głodnych kuzynów, nucąc sobie niskim głosem jakąś melodię od siedmiu boleści i czternastu fałszów. Po upływie niecałej godziny ktoś energicznie zapukał do drzwi. Ciocia otworzyła, dzierżąc w ręce omączony wałek od ciasta jak hetman buławę.
    - Ja z polecenia panów Mościrzeckich rzekł wąsaty jakiś dryblas.
    Nazwisko Mościrzeckich odczytał z niejakim trudem z zatłuszczonej kartki.
    - W jakiej sprawie? - zapytała zdumiona.
    Usiłowała zatrzymać wąsatego suma za drzwiami, figura jednakże wdarła się niemal przemocą do przedpokoju.
    „Czuj duch!” pomyślała panna Katarzyna.
    A głośno rzekła:
    - Czy pana przysłali panowie Mościrzeccy?
    Gdzie ich pan spotkał i kiedy?
    - Byli u mnie przed półgodziną - odrzekł przybysz głosem, jakim musiała przemówić oślica Balaama, kiedy przemówiła. - Ja jestem stolarz… Kazali mi zabrać do naprawy jakiś fotel, który nie ma nogi.
    - Fotel? - zdumiała się ciocia. - Nic mi o tym nie mówili.
    - Ale mnie mówili! - odrzekł tamten hardo.
    Ciocia Katarzyna zaczęła szybko rozmyślać. Być może, że młodzieńcy pragną jedyny wspaniały swój mebel oporządzić jako tako przed wielkim rodzinnym zebraniem, a zapomnieli jej o tym powiedzieć. Wydać ten fotel czy nie wydać? Sam Hamlet byłby w kłopocie. W tej chwili jednak przyszło jej na myśl, że chociaż roztargnieni, byliby jednak napisali do niej kilka słów na karteczce, bo przecie w tym fotelu ukryty jest kalosz, a w kaloszu… Nie! Coś nie jest w porządku… Przyjrzała się pilnie mrocznej fizjonomii stolarza, lecz w jego ponurości nie było nic niezwykłego, trudno bowiem żądać od człowieka, który sporządza trumnę, aby miał roześmianą twarz.
    - Więc jakżeż będzie? - zapytał szorstko człowiek ponury. - Da paniusia ten fotel czy nie da?
    - Nie dam! - z nagłą pewnością odrzekła ciocia. - Niech pan zaczeka na schodach. Panowie, którzy pana przysłali, wrócą niedługo i wtedy go pan zabierze.
    - Ja nie mam czasu na czekanie. Dawaj pani fotel!
    Potężna błyskawica jak złoty wąż okrążyła głowę panny Katarzyny.
    - Wynosić się! - krzyknęła z wielką mocą.
    Wąsaty jegomość wcale się nie przestraszył tego grzmotu i silną ręką usiłował ją odepchnąć, aby wtargnąć do mieszkania. O głupi! Myślał widać - że jest to kobieta na zwyczajną miarę.
    - Za drzwi! - krzyknęła głosem nalanym jeśli nie krwią, to w każdym razie czymś, co się pieni i bulgoce. Tak Pentesilea, królowa Amazonek, musiała grzmieć, wiodąc je do boju.
    Drab ją odtrącił, a wtedy stało się coś, co wspaniałym rymem, ryczącym jak burza, powinno być w bohaterskim opisane poemacie. Ciocia uderzyła w mego najpierw spojrzeniem: Ciężkim, ołowianym, chmurnym i zabójczym, a zaraz potem zdzieliła go drewnianym wałkiem przez łeb. I znowu po raz drugi, aby było do pary. I znowu po raz trzeci, albowiem wedle wybornej rzymskiej recepty: omne trinum perfectum - doskonała jest wszelka trójca. Wąsaty drągal wrzasnął nieludzkim głosem, uderzony po raz pierwszy. Stracił mowę po uderzeniu drugim. Zachwiał się i zatoczył po trzecim, i całkowicie złamany na duchu, sromotnie podał tył.
    Ciocia zatrzasnęła drzwi, wzruszyła ramionami i powróciła do kuchni. Poczęła z doskonałym spokojem krajać kluski, nucąc rzewnie, choć fałszywie tkliwą melodię z Halki: „Gdyby rannym słonkiem wzlecieć mi skowronkiem, gdyby z jaskółeczką pobujać po niebie…” wcale o tym nie myśląc, że zdumiona groza. ogarnęłaby przyrodę, gdyby taką na meble ujrzała jaskółeczkę.
    Ze spokojem spytała młodzieńców przy obiedzie:
    - Czy przysyłaliście przed godziną stolarza po fotel?!
    - Stolarza?!
    - Po fotel?!
    - Tak, stolarza po fotel. Przecie mówię po polsku i dość wyraźnie. Był tu jakiś opryszek jakoby z waszego polecenia, który usiłował gwałtem dostać się do mieszkania i porwać owego połamańca na trzech nogach.
    - Dziwne… - mruknął malarz.
    Muzyk zagwizdał cicho i znacząco pokręcił głową.
    - Dawno to się stało?
    - Bardzo niedawno. Nie spotkaliście nikogo na ulicy?
    - Nikogo, kto by wyglądał na opryszka. Szedł tylko jakiś biedak, który obiema rękami trzymał się za głowę i tak jęczał, że się serce krajało. Ja mu dałem dwa złote, a Józek kilka papierosów. Mówił, że mu na budowie cegła spadła na głowę, powtarzał jednak niezrozumiale: „Przeklęta baba! Przeklęta baba!” Cioteczka uśmiechnęła się rozkosznie.
    - To nie cegła. To ja mu rozbiłam łeb wałkiem od ciasta i to był właśnie ten rzekomy stolarz.
    - Co to wszystko znaczy? - zatroskał się Jan. - Na co komu ten stary grat?
    Ciocia zmrużyła oczy i rzekła mile:
    - Czy ciebie często bijali w młodości po głowie? Nie mówię, żeby aż wałkiem od ciasta, ale czymś podobnym? Czy nie rozumiesz, że ten drab wcale nie przyszedł po fotel, tylko po to, coście ukryli w fotelu?
    - O rany! - wrzasnął muzyk. - Tak, tak! Istotnie! Chciał porwać dokument!
    - Nareszcie… - mruknęła panna Katarzyna. - Ja domyśliłam się tego znacznie wcześniej i łagodnie sprzeciwiłam się rabunkowi.
    - Ależ na Boga, ten człowiek mógł ciocię zabić!
    - On mnie? Mój chłopcze, kto się trzyma w tej chwili za głowę, on czy ja? Zwracam ci przy tym uwagę, że uderzałam lekko, bo nie znoszę widoku nieboszczyków. Zresztą Bóg z nim! Zastanówmy się, kto go nasłał, bo że nie przyszedł na własny rachunek, to nie ulega najmniejszej wątpliwości. Rozważmy spokojnie: kto wiedział o tym, że dokument ukryty jest w fotelu? Ja wiedziałam i wyście wiedzieli. Ja udaremniłam kradzież, więc mnie ze złodziejskiej bandy należy wyłączyć. Tak czy nie?
    - Oczywiście! - odrzekł Jan. - A co z nami.
    - Czy możecie dać słowo, żeście nie przysłali opryszka?
    - Ciociu! - zawołał Józef.
    - Dajecie słowo?
    - Dajemy!
    - W porządku! Kto następny? Czy pani Cegłowska wiedziała o tym?
    - Nie! Ciocia Marta wyjechała dawno, a my bardzo niedawno ukryliśmy dokument w fotelu.
    - Więc pani Marta jest niewinna. Dalej! Czy pani Zofia wiedziała?
    - Nie. Pokazałem jej papier owego dnia, kiedy Janek grał dla Maciusia, ale miałem go w kieszeni, przygotowany na jej przyjęcie. Ukryłem go po jej odejściu.
    - A jak jest z panną Janiną ze Starego Miasta?
    - Nie wiedziała o schowku. Natomiast wiedział o nim Ralf, bo w jego obecności i w obecności cioci wydobywałem dokument…
    - Ralf wiedział… Dobrze!… A pan aptekarz? - zapytała przeciągle ciotka.
    - Aptekarz też wiedział! - rzekł Jan. Za Ralfa ręczę głową…
    - A za aptekarza nie ręczysz?
    Jan zawahał się i spojrzał bezradnie na brata, a brat równie bezradnie spojrzał na niego.
    - Nie chciałbym na nikogo rzucać podejrzeń - odparł z namysłem. - Wiele za tym przemawia, że sprawcą tego grubego zamachu był aptekarz. Istnieje jednak wiele zastrzeżeń. Przede wszystkim aptekarz wyjechał.
    - Tak przynajmniej mówił…
    - Oczywiście, mógł nie wyjechać i wynająć opryszka do porwania fotela. Co by mu jednak z tego przyszło, gdyby dostał do rąk dokument?
    - Bardzo wiele. Wiedziałby, o co idzie, a co ważniejsze, wiedziałby sam jeden. Za jednym zamachem pozbyłby się kilku wspólników, a ponieważ jest przekonany, że rejent zostawił skarb czy też majątek, stałby się jedynym spadkobiercą.
    - Słusznie….O, ktoś puka… Ralf!
    - Żyje i jest zdrowa! - zawołał Ralf zadyszany. - Cóż to wy macie takie miny …
    - Człowieku! - zawołał Jan. - Zastanów się głęboko, zanim odpowiesz na jedno pytanie…
    - Już się zastanawiam. Pytaj!
    - Czy przysyłałeś tu dzisiaj stolarza, aby zabrał do naprawy ten fotel?
    - Nie znam w Warszawie żadnego stolarza i nic mnie to nie obchodzi, czy ten fotel ma trzy czy też cztery nogi. Z nikim nie gadałem, nikogo nie przysyłałem.
    - Dajesz słowo?
    - Najpierw dam ci słowo, a potem dam ci po łbie, bo mi nie wierzysz. O co idzie?
    Gdy mu opowiedziano o całej awanturze i o potężnej walce cioci Kasi, Amerykanin zadumał się na wysokościach. Mogło się wydawać, że płynąca górą czarna chmura owinęła się dokoła jego głowy jakby dokoła górskiego szczytu. Musiała to być chmura burzliwa, bo z jego oczów wystrzeliły dwie błyskawice.
    - Nie podejrzewacie chyba panny Janiny! - rzekł groźnie.
    - Nikt słowa nie mówił o pannie Janinie. Z naszych domysłów wynika, że autorem tej awantury jest aptekarz… Zobacz no, Józek, co to tam leży?
    Malarz podniósł z podłogi zmiętą kartkę, na której literami, udającymi litery drukowane, wypisane były słowa: - „Mościrzeccy, ul. Zawiła 16”.
    - Ach! - zawołała ciocia. - Tę kartkę zgubił fałszywy stolarz, kiedy go uderzyłam wałkiem.
    - Poszukaj, Józiu - mówił słodko Jan czy nie ma na podłodze kilku wybitych zębów?
    - Jakoś nie widać… A czy z tej kartki będziemy mądrzejsi?
    - Nie bardzo. Pisał ją ktoś sprytnie ostrożny i ktoś, co wiedział, że jest nas dwóch.
    - I ktoś - dodał Ralf - co wiedział, żeście wyszli i że w mieszkaniu została tylko ciocia. Nie zgodzę się jednak na to, by ten „jegomość” był nadmiernie sprytny, bo jeśli chociaż raz jeden widział ciocię, jakże mógł przypuścić, że ją zdoła ocyganić?
    - Ralfie! - rzekła ciocia z uznaniem. Będą z ciebie ludzie!
    - Już mi to przepowiedziano, kiedy byłem niemowlęciem, bo o poranku moich dni miano niejakie wątpliwości, czy jestem człowiekiem… Ale co teraz należy uczynić, droga ciociu? Nikomu niczego nie udowodnimy, a gdybyśmy nawet udowodnili, co komu z tego przyjdzie?
    - Moim zdaniem - mówił Jan z namysłem - należy dokumentu strzec jak oka w głowie przez te kilka dni, które nas dzielą od wielkiej premiery. Nie można nikogo wpuszczać do mieszkania bez sprawdzenia, kim jest i po co przychodzi. I tak trzeba jakoś urządzić, aby nikt nigdy nie zostawał w mieszkaniu sam.
    - A przede wszystkim - dodał Ralf - należy zmienić ten głupawy schowek na jakiś sprytniejszy.
    - Więc go wymyśl, skoroś taki mądry! obrażonym głosem powiedział Jan.
    - Edgar Allan Poe, wielki amerykański pisarz, uczy, że przedmiot, który trzeba głęboko ukryć, należy umieścić w miejscu najbardziej widocznym, nikt się bowiem nie spodziewa tak przebiegłego sposobu ukrywania. Chińczycy, najwięksi spryciarze i mądrale, twierdzą, że: „najciemniej jest zawsze pod latarnią”. Cała rzecz w tym, że już wszyscy wiedzą o tym i nawet aptekarz mógł czytać Poego, bo aptekarze są do wszystkiego zdolni. Należy przeto wymyślić co innego. Ja mam nawet pewien pomysł…
    - Przestań tyle gadać… Jakiż to pomysł?
    Ralf Piegowaty począł drapać chudą ręką po chudej głowie.
    - Pomysł jest prosty i niezawodny. Nie wiem tylko… - mówił niepewnie, pilnie patrząc w oczy cioci Kasi. - Nie wiem tylko…
    - Ale ja już wiem! - zawołała z uśmiechem ciotka. - Dawajcie ten papier!
    Wydobyto kalosz, a z kalosza pana rejenta pisanie. Ciocia owinęła je w chusteczkę, po czym odwróciwszy się ukryła zawiniątko na wzniosłej piersi.
    - Niech mi je kto spróbuje odebrać! rzekła głosem, w którym drżała niecierpliwie wiązka niecierpliwych piorunów jak w ręce Jowisza. - Czy o tym myślałeś, drogi chłopcze? Ha! Co ci się stało?
    Ralf postawił oczy w słup i wyciągniętą ręką - głos nagle utraciwszy - wskazywał portret rejenta.
    Obraz kołysał się lekko na haku, a rejent miał minę najwyraźniej zachwyconą i wniebowziętą.

następny Spis rozdziałów następny