Kornel Makuszyński


List z tamtego świata

  

ROZDZIAŁ TRZECI
w którym gdy kto damę spotka, wie od razu, że to ciotka

    Zaczęli się jednak z ludzkiego ula wyrajać prawdziwi Mościrzeccy. Niecierpliwa wieść biegła i trącała jakiegoś Mościrzeckiego, wołając:
    „Wstań, opasz biodra swoje i idź czym prędzej na ulicę Zawiłą!” - W ten natarczywy sposób obudziła pannę Katarzynę Mościrzecką, mającą wprawdzie lat coś ponad czterdzieści, lecz tak dzielną i zamaszystą, że mogłaby bez większego trudu poprowadzić do ataku pułk gwardii napoleońskiej. Patrzyła na świat bystro szarymi, mądrymi oczami i nic nie mogło jej ani dziwić, ani zatrwożyć. Wyniosłej postawy, silna i, jak można było jeszcze poznać z wybitnych śladów, ongi dorodna, panna Katarzyna sprawiała pośród kruchych niewiast wrażenie potężnego dębu pośród drżących olch.
    Kochano ją powszechnie, choć wiele na jej temat czyniono żartów. Mówił ktoś, że gdyby archanioł zgubił trąbę, którą miał wzywać ludzkość na Sąd Ostateczny, poprosiłby uprzejmie pannę Katarzynę, a ona wspaniałym okrzykiem obudziłaby wszystkich zmarłych. Powiadał inny, że gdyby w Zakopanem jakiś szaleniec ukradł Giewont i na jego miejscu postawił wyniosłą tę niewiastę, poznaliby ludzie dopiero po dniach trzech, że z Giewontem jest coś w nieporządku.
    Tak bardzo panna Mościrzecka przypominała srogą górę. Opowiadanie, że gdzie uderzyła w ziemię nogą, tam wytryskiwało źródło, uważamy za niejaką przesadę, prawdą jest natomiast, że mogła jedną ręką zarzucić na plecy ciężki wór kartofli. Ponieważ wielu dorodnych młodzieńców pomyślało w swoim czasie, że dziewoja, która taką potrafi sztukę, mogłaby przez roztargnienie uczynić to samo z własnym mężem, gdyby go miała, nikt się nie kwapił, aby zdobyć tak potężną żonę. Katarzyna Mościrzecka została tedy panną, co jej bynajmniej nie przejęło zmartwieniem. Pracowała niezmordowanie jako nauczycielka, a to było najdziwniejsze dziwo, że ona kochała dzieci ponad wszelkie pojęcie, a dzieci kochały ją jak najlepszą matkę. Sroga panna Katarzyna umiała uśmiechać się tak jak słońce letniego poranka. Głos miała twardy, a serce miękkie. Nogi drżały ze strachu pod dzieckiem, które ją pierwszy raz ujrzało, a po niewielu chwilach to samo dziecko rzucało się w jej ramiona.
    Zjawiła się przy ulicy Zawiłej jednego poranka, a że w jednej ręce miała walizkę, a w drugiej parasol, kopnięciem w czarne drzwi oznajmiła całemu domowi, że przybył gość. Porwali się w trwodze panowie Mościrzeccy i witali ją uniżenie, nie wiedząc, kto zacz. A kiedy głos, grzmiący jak Surma Gradowa, zakrzyknął, że oto przybywa pierwsza z wezwanych, aby się dowiedzieć, po co ją tu z dalekich przywołano stron, poprosił ją Jan, aby przede wszystkim raczyła spocząć.
    - Na czym? - z powątpiewaniem zapytała panna Katarzyna. - Przecie to rusztowanie pode mną się zawali!
    - Gdyby pani usiadła ostrożnie…
    Panna Mościrzecka usiadła i bystrze rozejrzała się dokoła.
    - Kurz nie ścierany przynajmniej od miesiąca! - mówiła z żywą boleścią. - Czy wy nigdy nie sprzątacie?
    - Owszem, bardzo często, a około Wielkiej Nocy nawet gruntownie. Niedawno urządziliśmy olbrzymie sprzątanie - odrzekł Józef stropiony.
    - A okna czasem się tu otwiera?
    - Czemu pani o to pyta?
    - Bo tu czuć dymem i myszami. Myszy są?
    - Ze dwie, ze trzy… - bąknął Jan chytrze, bo niedawno przysięgli cioci Marci, że nigdy ich tu nie było.
    - To dobrze, bo ja bardzo lubię myszy…
    Młodzieńcy spojrzeli z jawnym zdumieniem na białogłowę, która lubi myszy, a ze zdumieniem jeszcze większym spojrzeli na siebie, kiedy po kilkunastu szybkich pytaniach, przypominających huraganowy ogień wielu dział szybkostrzelnych, o powodach i celach rodzinnego zlotu, oznajmiła im głosem szorstkim jak szorstki ręcznik:
    - Zanim się wszyscy zbiorą, upłyną najmniej dwa tygodnie. Tak czy nie? oczywiście, że tak! A musimy czekać na wszystkich. Wobec tego i ja zaczekam, a ponieważ na hotel mnie nie stać, zamieszkam tutaj u was. Jest mi to najzupełniej obojętne, jak i gdzie. Mogę spać nawet na piecu, tylko że się nie zmieszczę. Tam jest jeszcze jeden pokój?
    - Tak, ale…
    - Co za „ale”? Jakie „ale”? Wy jesteście Mościrzeccy i ja jestem Mościrzecka. Reszta mnie nie obchodzi. Jesteśmy bliskimi krewnymi i nie ja was szukałam, tylko wy szukaliście mnie. Dlaczegoś zbladł jeden z drugim? Za moje utrzymanie zapłacę. Kochajmy się jak Żydzi, a liczmy się jak bracia.
    - Chyba na odwrót! - rzekł zuchwale Jan.
    - Wcale nie na odwrót. Brat zawsze brata ocygani, byle się tylko zdarzyła sposobność. Ale, ale! Czy się nikt jeszcze nie zgłosił?
    - Pani jest pierwsza.
    - Możesz, młodzieńcze, nazywać mnie ciotką. Nie będzie to zbytnim zaszczytem ani dla mnie, ani dla was, ale tak będzie wygodniej. Kim wy właściwie jesteście?
    - On jest muzykiem - odrzekł ponuro Józef - a ja jestem malarzem.
    - Chopin i Matejko, psiakość! - zakrzyknęła panna Katarzyna. - Nie przypuszczałam, że się coś podobnego znajdzie w naszej rodzinie. Mój nieboszczyk ojciec grywał często na trąbie, aby sobie wzmocnić płuca, i trąbił własne kompozycje, ale od tej muzyki można było dostać pomieszania zmysłów. A ty, młody człowieku, możesz mi pokazać któryś z twoich obrazów? - Proszę bardzo… Tam wisi… - rzekł Józef niepewnie.
    - Aha! A co to ma być? Walący się dom?
    - Nic podobnego! To jest twarz młodej kobiety!
    - Patrzcie, patrzcie - mówiła jakby do siebie panna Katarzyna. - Twarz młodej kobiety… Może to jest nawet twarz… A dlaczego ona ma jedno oko na czole, a drugie za uchem?
    - Bo ja tak maluję, jak widzę - mruknął chmurnie malarz. - To nowa szkoła…
    - Stara szkoła też malowała, tak jak widziała - zaśmiała się grubym głosem panna Katarzyna. - Ale ja się chyba na tym nie znam. A gdzie jest ten portret, o którym gadaliście, że zleciał ze ściany?
    - W drugim pokoju. Tędy, proszę!
    Panna Mościrzecka spojrzała szarym spojrzeniem w oblicze rejenta, a rejent spojrzał na nią chmurnie. Patrzyli sobie w oczy przez dłuższą chwilę, wreszcie ona roześmiała się, a młodzieńcy byliby przysięgli na wszystkie świętości, że i rejent poweselał.
    - Czemu się pani śmieje? - zapytał Jan.
    - Bo mi wesoło! I wy myślicie, że on nam zostawił skarb?
    - Czemuż by nie?
    - A ja myślę, że jeżeli go pogrzebano w lichej, sosnowej trumnie, on wycyganił od sąsiada metalową i wmówił w nieszczęśnika, że mu wielką czyni łaskę.
    Na malowanym obliczu rejenta odbiło się żywe zadowolenie, że go o taką pomówiono bystrość w interesach.
    - My jednak jesteśmy głęboko przekonani… - zaczął Jan.
    - Słusznie, słusznie! - wtrąciła nowa ciotka. - Myślicie, że rejent zakopał garniec dukatów? Wszystko to być może… Rejenci robili pieniądze, a garncarze lepili garnki. Daj, Panie Boże, abyśmy znaleźli dukaty. Z tym tylko bieda, że pieniędzy może być mało, a Mościrzeckich może się zgłosić kilka kóp. Jeden dostanie chyba tylko garnek. Ilu nas jest dotąd?
    - Czworo. Pani, nasza ciotka Marta Cegłowska i my dwaj.
    - Ciotka Marta? Czy to ta, która wszystkich o wszystko pyta i której mało kto odpowiada?
    - Ta sama. Czy pani ją zna?
    - Owszem, znam. Spotkałam ją przed paru laty i wtedy mnie zapytała, czemu nie palę fajki i czy nie zamordowałam jeszcze żadnego dziecka. Ale to zacna i przedobra kobieta. Zapewne zobaczę ją tutaj przy odczytywaniu pisma nieboszczyka rejenta. Być może. że mnie zapyta, czy przyjechałam do Warszawy konno. Bardzo się cieszę, że ją zobaczę. Chłopcy, czy umieścicie mnie w tym pokoju?
    - Skoro nie może być inaczej…
    - Nie, nie może być! - odrzekła stanowczo panna Katarzyna. - Rejenta, chociaż zlatuje z gwoździa, wcale się nie boję i może się zdarzyć, skoro jest taki ruchliwy, że on się odwróci do ściany. Musicie wiedzieć, że ja głośno gadam przez sen, a czasami nawet śpiewam. Mówią, że bardzo fałszywie. Niech was to w nocy nie przestraszy. Bardzo wam dziękuję, żeście tacy gościnni i że jeden z drugim nie zemdlał z radości na mój widok. Przyjemnie się tutaj będzie mieszkało. A teraz dajcie mi ścierkę i jakąś szczotkę!
    - Czy my mamy szczotkę? - zapytał smutno Jan Józefa.
    - Jest, ale to Kaliban. My się od niego trzymamy z daleka…
    - Aha! A gdzież on mieszka?
    - W podwórzu, na lewo… ostrzegamy jednak…
    - Dobrze, dobrze!
    Nowa ciotka trzasnęła drzwiami i po głuchym dudnieniu można było poznać, że zbiega po schodach.
    - Zdaje mi się, że dom drży! - mówił szybko Józef. - Czemuś się zgodził, aby u nas zamieszkała?
    - Spróbuj odmówić!
    - Boże Wszechmogący! - jęknął malarz. Co to będzie, jeżeli wszyscy, którzy się zgłoszą, zechcą u nas zamieszkać?!
    - O to nie ma obawy, bo nasza nowa ciotunia skręci kark jednemu po drugim. Całe szczęście, że nam pozwoliła zostać. Cicho, wraca!
    Panna Katarzyna powróciła ze ścierką, szczotką i kubłem. Nikt nigdy do najdalszej potomności wiedzieć nie będzie, w jaki sposób ujarzmiła dzikiego słonia, Walentego. Zapewne spojrzeniem zimnym i stalowym, którym mu zapowiedziała krótką śmierć po długich męczarniach. Nieszczęsny wolał oddać ścierkę i szczotkę niźli życie. Gdyby natomiast obaj struchlali młodzieńcy wiedzieli, co ich czeka, byliby sami tkliwymi głosami słowików namawiali burgrabiego, aby raczej wybrał męczeństwo, niż działał na ich zgubę, od tego dnia bowiem każdego poranka musieli spełniać straszliwą i ponurą pracę ze szczotką i ścierką. Ciotka Katarzyna wydawała jedynie rozkazy jak murzyńska królowa swoim zastrachanym niewolnikom. Musieli jednak przyznać sprawiedliwie, że ich dobrze karmiono. Dotąd jadali byle gdzie, w podejrzanych garkuchniach, gdzie znalezienie sznurka w zupie, trzech much w sosie lub guzika w cieście należało do zdarzeń tak pospolitych, że nikt z jedzących najmniejszej na to nie zwracał uwagi. Odrzucał sznurek lub przezornie chował guzik i zajadał dalej.
    Teraz ciocia gotowała sama - „kucharz doskonały” - oni zaś jako kuchciki spełniali czynności uboczne, nie wymagające błysków geniuszu: obierali kartofle, rozpalali ogień, myli talerze. Czasem w jednym z nich, czasem w drugim wzniosły duch stawał dęba i rżał, dość było jednak jednego szarego spojrzenia panny Katarzyny, aby rozsrożony duch podkulił pod siebie ogon i w milczeniu zaczął zmywać garnek. Ciocia miała jednak w tkliwym sercu dość wyrozumiałości i pragnąc im umilić niewdzięczną pracę snuła piękne opowieści głosem przypominającym dalekie dudnienie grzmotu. Po kilku dniach zaczęło im się wydawać, że nową ciotkę znają od wieków, i oto po głębszym namyśle uśmiechnął się najpierw Jan, a zaraz potem Józef. Dowiedzieli się od niej o wielu przygodach z jej żywota, który był pracowity niezmiernie i tak szary jak jej mądre oczy. Muzyk Jan zdumiał się, kiedy ta grzmiąca góra zaczęła rozprawiać o muzyce i o jej nieśmiertelnym pięknie, ludzkości aż po skończenie świata nie przestanie tęsknić dusza człowieka, nasłuchująca niebiańskiej melodii nawet w ciemnej pustce, pośród gwiazd, grających strunami promieni.
    Zdumiał się malarz Józef, kiedy ten damski dragon począł rozprawiać o cudach światła, które zdolne jest rzucić tęczę na kałużę, a zmarzłą grudę błota zamienić w diament. Donośnym głosem uwielbiała słońce, bez którego - jak pewien powiedział poeta: „wszystko na świecie byłoby tym tylko, czym jest” - a przeto: szarością, czernią, smutkiem, surową prawdą bez tęczy ułudy, bez przecudownej zmienności, bez barwy złotej, srebrnej i purpurowej.
    Umiała mówić pięknie i bez wysiłku, a tak prosto i jasno, jak gdyby miała do oznajmienia dobre i radosne jedynie nowiny. Zaczęli jej słuchać z zapartym oddechem, dziwiąc się wielce, że tyle widziała na tej zgrzebnej ziemi i tyle z niej umiała zebrać blasków jak złocistych kłosów. Już im się zmywanie talerzy nie wydało takie nudne i uwłaczające ich skrzydlatej dumie. Z wolna zaczęli mianować ją „ciocią”, zaczęli śmiać się razem z nią, choć im się nieraz zdawało, że rejent spogląda na to wszystko wzrokiem złowrogim.
    Miała jednak rację ciocia Kasia - (już nie okrutna Katarzyna) - że nie ona pana rejenta, lecz pan rejent będzie się bojał jej. Od czasu jej pobytu w tym domu nie dał znaku życia. Może kalkulował w mądrej głowie znakomitego kauzyperdy, że nie ci dwaj niedowarzeni młokosi, nie pani Marta, dobrotliwa i niezaradna, lecz właśnie ta mocna i potężna kobieta potrafi rozwikłać jego dzieło, które zamierzył. Ze wszystkiego, co się dotąd zdarzyło, widać było wyraźnie, że się rejent niepokoi i dręczy w zaświatach. Pozostawił potomków, którzy się rozbiegli po świecie, pozostawił pismo, którego nikt nie odczytał, więc się zapewne gryzł w sercu i na rozpaczliwe ważył się imprezy. Teraz krew z jego krwi, kość z jego kości, Katarzyna Mościrzecka, która by mogła, chwyciwszy za szczyty, przybliżyć do siebie góry, dopóty nie spocznie, dopóki swego nie dokona.
    Dość długo czekano w domu przy ulicy Zawiłej na resztę Mościrzeckich. Z oznaczonego terminu dni trzydziestu ubiegła już połowa, a poza panną Katarzyną nikt się nie zgłosił.
    Młodzieńcy zaczęli snuć przypuszczenia, że poza nimi ród wygasł, mądra ciocia natomiast była zdania, że Mościrzeckich musi być wielkie mnóstwo, lecz nie zgłaszają się w obawie, że coś komuś za coś trzeba będzie płacić. Obydwa domysły pisane były na wodzie, po której przyżeglował dnia jednego dziwny ludzki stwór.
    Był to młodzian wysoki i nieprzyzwoicie chudy. Przyjemną gębę miał zasianą hreczką piegów, jak gdyby ktoś na niej rozprysnął żółtą farbę. Wesołe, niebieskie oczy patrzyły bystro spoza rogowych okularów, które musiały być nieodzownym dodatkiem do tej dziwacznej figury, mogło się bowiem wydawać, że z tej wysokości, na której znajdowała się jej głowa, figura nie zdoła niczego zobaczyć bez szkieł na ziemskich nizinach. Ciocia Kasia potężnego była wzrostu, przybysz jednakże, wyniosły jak maszt, przewyższał ją znacznie, toteż spojrzała na niego z trwożliwym szacunkiem. A on nic - tylko się uśmiechał. Uśmiech tego dryblasa był zgoła czarujący. Wszystko się promieniście uśmiechało na tej fizjonomii: i usta, i oczy, i każdy muskuł, nakrapiany piegami. Stwór ten z wszelką pewnością nie posiadał w sobie żółci i nie był zdolny do uczuć burzliwych i gwałtownych. Wroga, jeśliby mógł mieć wrogów, rozbrajał zapewne tym tkliwym, ślicznym, zniewalającym uśmiechem. Brzydki był jak złośliwa karykatura, a na pierwszy jego widok chciało się wyciągnąć w jego stronę serdecznym ruchem obie ręce i uścisnąć wielkoluda, byle ostrożnie, aby go nie przełamać w połowie jak kruchego patyka. Gdy wszedł do pokoju, uczyniło się w nim jakoś radośnie i miło. Uśmiechnął się nakrapiany wielkolud, a w tej samej chwili uśmiechnął się kościsty dragon - ciocia Kasia. Uśmiechnął się po raz drugi i trzeci, a panowie Jan i Józef odpłacili mu natychmiast tą samą złotą monetą, będącą w wiecznym obiegu wśród ludzi uczciwych i dobrych. Przedziwny młodzieniec nie mógł mieć więcej ponad lat osiemnaście, i to jedynie mogło budzić niezmierny podziw, że w tak krótkim czasie wyrósł ponad rozsądną miarę.
    Głosem miękkim - (i w głosie też miał uśmiech!) - oznajmił, że się zowie Ralf Mościrzecki i że się zjawia na wezwanie, bo strasznie lubi wszelkie awantury, przeczuwa zaś, że się jakaś zdarzy. Urodził się w Ameryce i pewnie dlatego jest taki wysoki, gdyż w Ameryce wszystko jest na wielką skalę. Dziwne imię Ralf otrzymał na pamiątkę chrzestnego w Ameryce, Polaka, Ralfa Modrzejewskiego, nazywanego tam Modjeskim. Obecnie bawi w Polsce, skąd się wywodzi jego ród, przybył do Zakopanego na doroczny zjazd „Polaków z zagranicy”. Na te zjazdy przybywają młodzi Polacy ze wszystkich zakątków świata i w ślicznych domkach przy drodze do Doliny Kościeliskiej wymieniają serca i dusze, ten z Australii, tamten z Kalifornii, gdzież jest bowiem taki kąt na tym bożym świecie, gdzie by wiatr jakiegoś nie posiał Polaka? Przeczytawszy ogłoszenie, zjawia się po to przede wszystkim, aby poznać nie znaną rodzinę i opowiedzieć rodzicom w Detroit, że na własne oczy widział innych Mościrzeckich. (Uśmiechnął się jak słońce). - Już widzi troje krewniaków, dwóch wybornych dżentelmenów i jedną niezmiernie miłą lady. - (Uśmiechnął się jak majowy poranek.)
    Na kościste oblicze cioci Kasi wypełznął blady rumieniec. Rzekła potężnie:
    - Dotąd nic nie wiem, jakie nas łączy pokrewieństwo, ale może mnie pan… możesz, Ralfie… nazywać mnie ciocią.
    - To będzie byczo! - zakrzyknął wspaniały dryblas. - Dobre słowo, nieprawdaż? Nauczyli mnie tego w obozie w Zakopanem.
    Pochyliwszy się uściskał nową ciotkę, potem poklepał po plecach najpierw Jana, potem Józefa, wciąż się uśmiechając. Bracia chcieli go powitać w ten sam amerykański sposób, powstrzymali się jednak w ostatniej chwili na ostrzegawczy głos ciotki, że go mogą przypadkiem z wielkiej miłości połamać na kawałki.
    Chociaż nikt tego od niego nie żądał, Ralf Piegowaty, wciąż się uśmiechając, pokazał im dokumenty, z których wynikało niezbicie, że jest najprawdziwszym Mościrzeckim, chociaż niewypowiedzianie chudym Mościrzeckim. Pouczony z kolei o powodach natarczywego wezwania na sejm rodzinny, pilnie obejrzał demoniczny portret rejenta, który się świdrującym spojrzeniem wpatrzył w oblicze młodzieńca.
    - Ten dżentelmen mi się nie podoba! rzekł Ralf po raz pierwszy bez uśmiechu.
    - Czemuż to? - spytała szeptem ciotka.
    - Nie wiem… To znaczy: jeszcze nie wiem. Jego oczy źle patrzą… A czemu miss ciocia mówi tak cicho?
    - Bo nam się zdaje - objaśnił go szybko Jan - że on wszystko słyszy i rozumie. Raz zleciał ze ściany, a raz położył się na podłodze.
    Niedawno uderzał czymś ciężkim. A ubiegłej nocy słychać było jakieś gadanie…
    - To ja zapewne mówiłam przez sen… - rzekła chmurnie ciotka.
    - O key! - zawołał Ralf. - Czy nic więcej nie robił?
    - Na razie nic więcej.
    Polak z zagranicy pokręcił głową gdzieś wysoko, niemal pod samym pułapem. Poprosił potem najuprzejmiej, aby mu pokazano pana rejentowe pisanie. Obydwaj bratowie podnieśli z trudem trójnóg, udający fotel, odwrócili go i z jego brzucha, nadzianego morską trawą i szczątkami sprężyn, wydobyli kalosz, a z kalosza owinięty w jaskrawy gałganek list rejenta.
    Ralf Piegowaty i ciotka bez piegów patrzyli na tę operację z nie ukrywanym zdumieniem.
    - Musieliśmy to dobrze schować! - rzekł Jan. - Są zawsze na świecie złoczyńcy, polujący na wielkie tajemnice.
    - Przecie o tym liście nikt nie wie! - szepnęła ciocia.
    - Ostrożność nigdy nie zawadzi! Ciocia Marta mogła się przed kimś wygadać!…
    Ralf ujął ostrożnie pożółkłe papierzyska i obejrzał pilnie ze wszystkich stron. Zbadał pieczęcie i odczytał polecenie rejenta, pisane do potomności, potem zaczął wąchać papier.
    - Poczuł pismo nosem! - zaśmiał się głośno Józef.
    - Węchem tego nie odczytasz! - rzekła ciotka.
    W tej chwili Ralf Piegowaty kichnął potężnie raz, drugi i trzeci.
    - Na zdrowie! - zawołał Jan.
    - Dziękuję… Ale to dziwne!
    - Co w tym dziwnego? Powąchałeś zakurzony, stęchły papier, więc kichasz.
    - Być może, ale to jakiś dziwny kurz. Ten papier wydziela osobliwą woń.
    - Ale jaką?
    - Czy ja wiem? Powąchajcie sami.
    Ciocia wzdrygnęła się i nie chciała zbliżyć nosa do pozagrobowego pisania, natomiast młodzieńcy uczynili to z zapałem i zaczęli kichać na wyścigi.
    - Zbutwiały papier, kurz i pajęczyny mówiła ciotka z wahaniem. - Oh! oh! - zakrzyknęła nagle, wskazując ręką portret. Patrzcie, patrzcie! Na Boga! Przecież on się uśmiecha!
    Musiało się jej coś przywidzieć, zanim bowiem trzej młodzieńcy zdołali się odwrócić, chmurne oblicze rejenta zastygło i nie widać było na nim nawet śladu uśmiechu.
    - Ja bym go jednak odwrócił do ściany! rzekł cicho Jan.
    - A ja bym odmówiła Wieczne odpoczywanie… - szepnęła ze zgrozą ciotka.
    Ralf Piegowaty uśmiechnął się z wdziękiem i machnął ręką. Nie obawiał się duchów i nie wierzył, aby malowidło mogło wyprawiać rozmaite sztuki z twarzą. Ze ściany mogło zlecieć z dziesięciu powodów, tak jak z dziesięciu powodów trzeszczy w nocy szafa, nic w tym jednak nie ma nadzwyczajnego. Należy przeto list rejenta ukryć znowu w kaloszu z lewej nogi i czekać sposobnej chwili, w której się wszystko wyjaśni i kiedy na wołanie jednego nieboszczyka Mościrzeckiego zjawią się wszyscy żywi Mościrzeccy. Na razie uśmiechnięty Ralf musi sobie znaleźć jakieś legowisko, w którym znajdzie się łóżko, odpowiedniej dla niego długości.
    - Jestem bardzo nieszczęśliwy - mówił wesoło - bo zawsze muszę spać skurczony. Nie mogę spać w pociągu w sypialnym wozie, gdyż nogami, które wystawałyby poza okno wagonu, zaczepiałbym o słupy telegraficzne. Najwygodniej by mi było spać stojąco w kącie pokoju. Czy nie wiecie, mili krewniacy, gdzie bym się mógł przytulić w Warszawie? W hotelu byłoby mi samemu smutno.
    Młodzieńcy, którym Ra1f niezmiernie przypadł do serca, wyrazili głęboki żal, że go nie mogą pomieścić u siebie, w mieszkanku już przeludnionym, mają natomiast wiernych przyjaciół, z których każdy będzie szczęśliwy, mogąc ugościć tak uroczego młodziana z dalekiego miasta Detroit. Po długiej naradzie los padł na pewnego malarza mieszkającego w pobliżu.
    Ciocia została z rejentem, chłopcy zaś powiedli Ralfa w triumfie na szóste piętro straszliwego domu, rojnego jak ul, tym się jednak różniącego od ula, że nie pachniał miodem.
    Przyjaciel malarz, ujrzawszy maszt w ludzkiej postaci, najpierw szeroko otworzył oczy, potem je zamknął, po czym je znowu otworzył.
    - Dżentelmenie - zapytał wreszcie uprzejmie. - Co tam słychać w wyższych sferach?
    - Nic nowego - odrzekł Ralf ze słodyczą. - odpowiedział malarz. - A jak się pan czuje na dolinach.
    - Pod zdechłym psem! - odpowiedział malarz. - Czy pan przyszedł kupić mój obraz?
    Ralf obwiódł spojrzeniem obwieszone obrazami ściany i rzekł:
    - Niestety, nie jestem ślepy!
    - To doskonale! - zawołał malarz z zachwytem - bo to nie są moje obrazy, tylko moich przyjaciół. Ale, ale! Niech pan zatłucze tego pająka na powale, bo się bydlę ze mnie naigrawa, że go nie mogę dosięgnąć… Wybornie! Bardzo dziękuję.
    - Nie ma za co…
    Teraz dopiero zaczęli się witać bardzo ceremonialnie, kiedy zaś Mościrzeccy wyjawili cel wizyty, malarz znalazł się w siódmym niebie.
    - Świetnie się składa, drogi panie. Mieszka nas tutaj siedmiu, ale wczoraj jeden wyjechał, więc byłoby nam smutno w takiej samotności. Zawsze co siedmiu, to nie sześciu. Braci Śpiących też było siedmiu. Więc pan pochodzi z Ameryki? Patrzcie, patrzcie! Czy to prawda, że tam ludzie chodzą głową na dół?
    - Zdarza się - odrzekł Ralf z powagą. u nas opowiadają to samo o was.
    - Aha, to bardzo ciekawe! A czy pan uwierzy, stary tomahawku, że ja nigdy nie paliłem amerykańskiego papierosa?
    - Serce mi się kraje! - zawołał z głęboką rozpaczą Ralf Piegowaty. - Służę panu…
    - Bracie rodzony! - krzyknął malarz chwytając papierosy. - Morowy z pana chłop, a ja z wdzięczności nigdy pana nie namaluję, bo rodzona matka nie poznałaby pana. Gdzie pan chce spać? W tym pokoiku to niemożliwe, bo się pan nie zmieści, ale w pracowni jest przestronnie. Wprawdzie od roku nikt tam nigdy nie zamiatał, ale nikt nigdy nie miał na to czasu. W swoim kącie może pan jednak robić, co się panu podoba. Może pan nawet kupić sobie kozę, byle nie właziła na obce tereny.
    Wesoły Ralf był serdecznie zadowolony z nowego mieszkania i sześciu nowych przyjaciół, przyjemnych urwipołciów, którzy mu zaproponowali założenie wędrownej panoramy, aby go jako wielkoluda pokazywać za grube pieniądze. Okupił się jednak niezliczoną ilością już polskich papierosów i piwa, co skłoniło ku niemu wszystkie serca i zdobyło mu szeroki rozgłos. Codziennie rano zdążał na ulicę Zawiłą, gdzie sprawy coraz bardziej stawały się zawiłe. Rejent wisiał zły i chmurny i nie dawał znaku życia, uporczywie wpatrując się w fotel, kryjący jego wielką tajemnicę. Ciocia niecierpliwiła się, a dwaj bracia nasłuchiwali kroków na schodach.
    Dnia jednego oznajmiono im wielką nowinę, że się nowi Mościrzeccy ukazali na zamglonym widnokręgu. Jedną była panna Janina Mościrzecka, sierota, córka maszynisty, który zginął w katastrofie kolejowej, jakieś smutne, śmiertelnie zapracowane biedactwo. Następnie zjawił się Alojzy Mościrzecki, aptekarz, człowiek kłótliwy i szukający na każdym kroku awantury, co było dziwne, aptekarze bowiem odznaczają się zazwyczaj usposobieniem łagodnym i raczej wzniosłym, krzątając się bowiem przez całe życie w pobliżu śmierci, stali się na poły filozofami. Na dzień następny zapowiedziała się na godzinę dwunastą wdowa, Zofia Klementyna Mościrzecka, zgłaszająca się w imieniu małego synka, Macieja.
    - A kiedy walne zgromadzenie? - spytał Ralf.
    - Jeśli się w ciągu tygodnia nikt więcej nie zgłosi - odpowiedział Jan - to za tydzień. Przyjdziesz jutro?
    - Oczywiście, o dwunastej!
    - A jak ci się mieszka?
    - Jak u Pana Boga za piecem. Nie wiecie, czemu się tak mówi? Czy u Pana Boga jest piec?
    - Musi być - rzekł Józef. - Skąd pada śnieg? - Z nieba. Więc i w niebie musi być czasem zimno.
    - Nie gadajcie głupstw! - wtrąciła się ciocia. - Za takie gadanie będzie wam gorąco, ale w piekle.
    - Będziesz najwyższym diabłem, przyjacielu Ralfie - szepnął Jan.
    Nazajutrz, punktualnie o godzinie dwunastej, ozwało się nieśmiałe pukanie do drzwi. Ralf, który się usadowił naprzeciwko konterfektu rejenta, uśmiechnął się szeroko, gdyż mu się wydało, że ze wszystkich oczekujących zjawienia się nowych Mościrzeckich najżywsze zajęcie okazywał rejent. Ralf byłby przysiągł, że zastrzygł uszami i uporczywe namalowane oczy zwrócił w stronę wejścia. Ubawiony śmiesznym złudzeniem zaśmiał się - głośno wprawdzie, ale jakoś niepewnie. Ten donośny śmiech powitał wchodzących, Jan bowiem zdążył już otworzyć drzwi.
    Do pokoju weszła pani jeszcze młoda, a już zupełnie siwa. Na pięknej, nieomalże bardzo pięknej twarzy, znać było jak gdyby na zawsze zrosłe z nią cierpienie. Nieuchwytny smutek, jak cieniutka, pajęczej misterności zasłona, przesłaniał jej jasne, szczere spojrzenie i bladą twarz o zarysach najszlachetniejszej kamei. Widać było, że przybywając do grona nie znanych ludzi, pragnie z dużym trudem zdobyć się na uśmiech, uśmiech ten jednak bledziutki i ledwie widoczny wyglądał jak nikły kwiat w łodydze smutku, kwiat, co się rozwinął i natychmiast opadł, zwiędnięty. Uśmiechnęły się zaledwie jej drobne usta, twarz jednak owita była jakby tchnieniem mroku. Poznać było można od pierwszego wejrzenia, że jakieś wielkie przeorało ją cierpienie.
    Weszła, wiodąc za rękę chłopczynę, co mógł mieć lat dziesięć. Był to piękny syn tej pięknej matki, a urok dziecka pomnażał jeszcze tę niezwykłą piękność. Chłopak był dosłownie prześliczny, dorodny i zgrabny. Płowe włosy Ziemowita, Piastowego syna, miał równo obcięte nad czołem. Wydawał się cudownym hetmańskim pacholęciem. Odziany był w ubranko schludne, lecz wytarte i wypłowiałe. Niemal kurczowo trzymał się matczynej ręki i stąpał jakby niepewnie.
    Młodzieńcy skłonili się nisko, a ciocia Kasia, zerwawszy się szybko z krzesła, wyciągnęła rękę do pięknej pani, wymawiając swoje nazwisko i zaczęła wyliczać imiona trzech młodzieńców, położyła rękę na jego płowej głowie i rzekła tkliwie:
    - Jak się masz, maleńki!
    Chłopak drgnął i przylgnął nagłym ruchem do boku matki, a jej twarz w tej chwili stężała. Westchnęła i rzekła cicho:
    - Maciusiu, przywitaj się z tą dobrą panią… Podaj jej rączkę…
    Ciocia Kasia przyjrzała się pilnie twarzyczce dziecka i nagle wyszeptała zdławionym głosem:
    - O Matko Święta!
    Matka chłopaka położyła ostrzegawczo palec na usta, błagając o milczenie. Tak. Ciocia Kasia zdołała spostrzec, że chłopczyna jest ślepy, choć oczy ma otwarte. Zaczęło ją coś dławić w gardle i w jej widzących oczach ukazały się wielkie łzy. Załamała ręce w bezgłośnej rozpaczy na widok tej grozy. Stali tak wszyscy oniemiali i jakby porażeni. Po dłuższej dopiero chwili panna Katarzyna drgnęła, nagłym, energicznym ruchem otarła łzy i przyklęknąwszy objęła chłopca ramionami. Usiłowała przemawiać łagodnym szmerem głosu, najpierw niepewnie, potem coraz żywiej, pragnąc każde obolałe słowo ozłocić uśmiechem.
    - Ja jestem twoją ciocią, Maciusiu… Ty mnie nie znasz, ale ja ciebie znam… Ty jesteś nasz kochany Maciuś… Prawda? Nie bój się, synku drogi!… Mamusia po to cię przyprowadziła, abyś mnie poznał i trzech bardzo śmiesznych twoich kuzynków… Wszyscy są strasznie dobrzy i wszyscy się w tej chwili do ciebie uśmiechają…
    Tyle było tkliwości, rzewności i słodkiej dobroci w głosie tego dragona, jej dotyk był tak łagodny i miękki, że chłopczyk odjął powoli jakby i ostrożnie ręce, które wpił w suknię matki, i począł prawą ręką dotykać szorstkiej, kościstej twarzy tej dziwnej kobiety . która przemawia tak czule. Błądził palcami po włosach i po jej policzkach, a nagle się wzdrygnął i powiedział cicho:
    - Masz mokre oczy…
    - To nic, to nic… - mówiła zdyszanym, gorącym szeptem ciocia Kasia. - Rozpłakałam się z radości, że cię widzę, mój maleńki… A teraz twoja mamusia usiądzie, a ty, Maciusiu, przywitasz się z trzema panami, którzy się tak nazywają, jak i ty. Jeden przyjechał aż z Ameryki…
    - O, z Ameryki! - uradował się chłopak. Proszę pani, gdzie on jest?
    - Tutaj, tutaj! - zawołał zdławionym głosem Ra1f. - Tutaj jestem!
    Drżał zacny Ralf Piegowaty, zbliżając się do chłopca. Śmiał się całą gębą, ale dziwnym, cokolwiek pomylonym śmiechem.
    - Musisz wiedzieć, Macieju dobrodzieju, że ja jestem strasznie wysoki. Cha, cha! Gdy mi kto chce coś szepnąć do ucha, musi przystawić drabinę.
    - Nie może być! - śmiał się chłopczyk. - i co jeszcze? Jaki jesteś wysoki?
    A wielkolud zaczął bredzić:
    - Jaki wysoki? Straszliwie! Raz jeden niemądry bocian chciał na mojej głowie uwić gniazdo, bo myślał, że to szczyt drzewa.
    - Bocian?
    - Tak, bocian! A innym razem, kiedy spałem w Ameryce na łące, przyszli jacyś ludzie i chcieli mnie śpiącego wkopać do dołu, bo myśleli, że znaleźli słup.
    - A ty uciekłeś?
    - Ja nie, tylko oni uciekli, kiedy słup do nich zagadał.
    - To świetnie! Ale czy ja mogę dotknąć twojej twarzy?
    - Oczywiście…
    - A czy tu jest drabina? - zapytał śmiejąc się chłopczyk.
    Wszyscy się uśmiechnęli, a najgłośniej, zaraźliwym śmiechem, śmiał się Ralf.
    - Drabiny nie ma, ale ja przyklęknę… Nie, to nic, bo choćbym ukląkł, jeszcze będę taki wysoki jak piec. Ale ja się położę! Będę leżał przez całą długość pokoju, a nogi wyciągnę do przedpokoju. Proszę o miejsce, panie i panowie.
    Z rumorem i trzaskiem zwalił się na podłogę i wyciągnął ręce w stronę chłopczyka.
    - Oto masz moją gębę! - wołał ze śmiechem.
    Maciuś lekko przebiegł po niej palcami, dotknął ust i oczów, a po niejakiej chwili rzekł z powagą:
    - Ale ty musisz być śliczny!
    Ralf Piegowaty zaczerwienił się jak panienka, tak że nawet sto tysięcy trzysta pięćdziesiąt pięć piegów znikło pod tą czerwienią.
    - Owszem - mówił - są tacy, którzy też są zdania, że jestem śliczny. Ale tylko w Ameryce - dodał z żalem. - Ha, Maciusiu najdroższy, pójdź w moje objęcia!
    Chwycił uszczęśliwionego chłopca w objęcia i począł go całować.
    - Znajdujesz się na straszliwej wysokości, bo ponad piecem!
    - Nie może być! - śmiał się Maciuś.
    - Mógłbym cię podnieść wyżej, ale nie można, bo powała przeszkadza.
    - Maciusiu, męczysz pana… - rzekła matka.
    - Wcale nie! - wołał Ralf z wysokości.
    A teraz, drogi przyjacielu, przybliżę cię do dwóch straszliwych gęb. Daj rączkę! Dotknij… To oblicze, które nie jest ani w części tak nadobne, jak moje, należy do jakiegoś Józefa, który mi sięga do brzucha. To bardzo dobry twój wujaszek. Wiesz, co on zrobi? Namaluje twój portret, bo to malarz.
    - Co to portret? - zapytał niepewnie chłopczyk.
    - On tak zrobi, że jeden Maciuś będzie żywy, a drugi, zupełnie taki sam, namalowany na płótnie.
    - To bardzo śmiesznie!
    Ralf uczynił krok i gadał dalej, szczęśliwy jak nigdy.
    - A tu jest druga twarz. To wujaszek Jan. Nie bój się, możesz go dotknąć, bo on nie kąsa. Czasem tylko zgrzyta zębami, ale przez sen. Wujaszku Janie, czy nie ugryziesz naszego Maciusia?
    - Nigdy! - wrzasnął Jan.
    - I kochasz go?
    - Strasznie go kocham, więcej niż ty!
    - To niemożliwe! - zawołał Ralf. - Słyszysz, złoty Macieju? On twierdzi, że kocha ciebie więcej niż ja.
    Ślepy chłopczyk zmarszczył na chwilę czoło, jakby nad czymś rozmyślał, po czym nagłym ruchem otoczył rękami szyję nowego, takiego cudownego przyjaciela, i zaczął go całować. Błyskawica szczęścia przewinęła się złotym błyskiem wśród piegów Ralfa. Przycisnął dziecko do chudych piersi i tak trwał.
    - Maciusiu… - szeptał. - O, mój Maciusiu…
    Potem, jakby go lekki chwycił obłęd, począł tańczyć ze swym brzemieniem i pląsać jak Dawid przed Arką.
    - Zagraj im, Jasiu! - krzyknął ze śmiechem malarz.
    Jan podskoczył do fortepianu, dosiadł go jak rumaka i zdawało się, jakoby wbił w niego ostrogi. Klawicymbał, poznawszy jeźdźca, runął w cwał z grzmotem dźwięków.
    W tejże chwili Ralf poczuł, że z dzieckiem dzieje się coś dziwnego: chłopczyk rozluźnił ręce i jakby odrętwiały skierował martwe oczy w tę stronę, w której wytryskała muzyka. Zdumiony Ralf spojrzał pytająco na jego matkę, a pani Zofia dała mu szybki, milczący znak, aby usiadł przy niej. Uczynił to natychmiast, nie wypuszczając dziecka z ramion.
    Maciuś miał w tej chwili twarz skupioną, zasłuchaną i wniebowziętą. Zdawało się, że zapomniał o wszystkim i o wszystkich. Rozchylił usta, jak gdyby i ustami łowił każdy dźwięk.
    Jego matka podniosła się, zbliżyła się na palcach do fortepianu i nachyliwszy się szepnęła kilka słów do grającego Jana. Jan skinął głową i z niezwykłą biegłością ściszył skoczną melodię, potem jak gdyby ją zdmuchnął. Po kropce milczenia zaczął grać znowu.
    Ra1f poczuł, że chłopczyna drgnął. Spojrzał na jego twarzyczkę, w tej chwili anielsko piękną. Maciuś zakrył powiekami zamarłe oczy, przechylił w tył głowę i słuchał całym sobą.
    Nie było większego szczęścia na ziemi ani na niebie. W tym dziecięcym, upojonym zasłuchaniu było coś tak pięknego, że Ralf nie śmiał oddychać i usiłował uciszyć mocno bijące serce.
    Malarz stał nieruchomo oparty o fortepian i nie mógł odjąć wzroku od tego zasłuchanego dziecka. Jakież to nieszczęśliwe dziecko i jak bardzo w tej chwili szczęśliwe! Pan Bóg chciał mu widać wynagrodzić rozpacz ciemności i na tej duszyczce złote struny jak na lutni, a każda dźwięczała tym samym dźwiękiem, co drżał w powietrzu.
    Muzyk jak gdyby przeczuwał, że gra przed niezwykłym słuchaczem, dla którego muzyka jest całym ogromnym światem, pełnym cudów, grał jak nigdy. Skupiony i blady dotykał klawiszów jakby z czułą miłością. Zdawało mu się, że gra na sercu tego najbiedniejszego dziecka, więc go nie może zranić uderzeniem fałszywym ani nutą dręczącą. Grał melodię własną, narodzoną w tej chwili, śpiewającą miękko jak wiosenny wiatr.
    Słuchaj, słuchaj, biedny chłopczyno! I ty, który nie widzisz, zobaczysz: trawy szmaragdowe, pośród których wije się gadający strumień, złote blaski na wodzie, rozszumiane drzewa, usłyszysz cichutkie głosy z niebieskiej oddali, niosące się przez powietrze.
    Ciocia Kasia, siedząca nieruchomo, głęboko zadumana, położyła w pewnej chwili kościstą rękę na ręce biednej matki. Pogładziła ją leciutko i miękko. Obie kobiety znały się zaledwie od godziny i nie wiedziały o sobie nic ponad to, że jedna z nich jest bardzo nieszczęśliwa. Ale tego było dość, bo i po cóż więcej? Pani Zofia spojrzała głęboko w szare oczy cioci Kasi i nie mogąc ukryć wzruszenia, załkała cicho.
    A stara panna szepnęła cichutko:
    - Nie płacz, biedactwo, nie płacz… Bóg jest bardzo… Bóg jest bardzo miłosierny.

następny Spis rozdziałów następny