Kornel Makuszyński


List z tamtego świata

  

ROZDZIAŁ DRUGI
w którym zaczyna się oczekiwanie prawowitych potomków rejenta

    W starym rodzinnym modlitewniku, będącym w posiadaniu pani Marty, znaleziono wiele cennych dat, dawnym bowiem obyczajem na wewnętrznej stronie okładki wpisywano imiona nowo narodzonych i dzień zjawienia się ich na bożym świecie. Kto nie posiadał takiej świętej księgi, pisał kredą na drzwiach, kto zaś pisać nie umiał, co się często w lechickiej zdarzało ziemi, ten nigdy nie umiał powiedzieć, kiedy się urodził, i nigdy nie wiedział, ile ma lat. Starzy ludzie liczyli niekiedy do pewnego czasu, a kiedy rachunek im się zmącił, przestawali liczyć i mieli zawsze lat „około stu”. Głęboka w tym tkwiła filozofia, albowiem bardzo starym ludziom staje się to z czasem obojętne, czy mają pięć lat mniej, czy też więcej.
    Babki pamiętały zazwyczaj lepiej niż dziadkowie, chytrym babkom jednakże dowierzać nie było można, od niepamiętnych bowiem czasów zawsze były młodsze niźli starsze, niekiedy zaś - zatrzymawszy rwący bieg czasu - trwały jak kamień na jednym miejscu i poza lat siedemdziesiąt za żadne skarby ruszyć się nie chciały. Nikt kontrować temu się nie ważył, albowiem babki pływały zawsze we wielkiej czci, poza tym zaś nawet najlepsze wśród nich gwałtownego były usposobienia i miały zawsze pod ręką giętki kij, straszny niesfornym wnukom.
    Pani Marta, sprytnie nagabywana przez łajdackich bratanków, wyłowiła w czarnej wodzie pamięci wiele opowieści, zasłyszanych w młodości, i wiele rodzinnych legend. Młodzi Mościrzeccy dodawali jedno do drugiego i dowiedzieli się niemało i o rodzie, i o rejencie.
    Ród Mościrzeckich był rodem omszałym od dawności. Nie mógł wprawdzie najchełpliwszy nawet z Mościrzeckich powiedzieć tak, jak to podobno butny jeden szlachcic głosił, że Ewa z raju była de damo Pierożyńska - (tak się zwał!) - lecz początek tego rodu ginął w mrokach. Kiedy pani Marta z dumą o tym wspomniała, szepnął Jan Józefowi, że dawność ich rodu jest tak niezmierna, iż niewątpliwie od nich to dopiero małpy pochodzą, które znacznie później doszły do ludzkiej godności. W herbie mieli Mościrzeccy wiewiórkę i zdarzały się czasy, że miłe to stworzenie było ich jedynym żywym inwentarzem, albowiem zacny ten ród chudy był ponad wszelkie pojęcie. Musiał kiedyś jakiś Mościrzecki przehulać albo przeprocesować fortunkę, nie pozostawiwszy nawet mizernego orzeszka dla nieszczęsnej wiewiórki.
    Niewiele też ród ten znaczył i do nadmiernych nie doszedł godności. Raz jeden się zdarzyło, że kanonik Zygmunt August Mościrzecki mógł był zostać infułatem, lecz nie doczekał tego niestety, zjadłszy na odpuście dwanaście kóp kołdunów; co go miłego pozbawiło żywota. Opowiadano też, że jedna Mościrzecka omal nie poślubiła wojewodzica, tak wielkiej była piękności, wojewodzina jednakże miała sen, w którym ją święty Marcin ostrzegł przed zamiarami syna, przeto nie dopuściła do tego małżeństwa. Nie było przeto zbyt wiele szczęścia w tym rodzie, skoro przeciw niemu okoniem stawał nawet tak dobrotliwy i łaskawy święty.
    Dopiero rejent Apolinary zaczął dorabiać się fortuny, łowiąc, co się dało, w mętnej wodzie stanisławowskich czasów, i odkupił Przypłocie, majętność rodową, w której od niepamiętnych czasów na cześć herbowego klejnotu hodowano wiewiórki. One zaś, jak gdyby pomne tego, że do Mościrzeckich z prawa należą, sprawiły, że szlachcic, co majętnością władał, za pół darmo odsprzedał ją rejentowi, nie mogąc zdzierżyć temu rudemu tałatajstwu, co w niepoliczonej ilości gziło się na każdym drzewie, wciskało się bezwstydnie do komnat, do czeladnej, do spiżarni i do spichrzów, gryząc wszystko, co się ugryźć dało. Szlachcic długo cierpiał, gdyż lubił zwierzęta, wreszcie ręce opuścił, widząc, że z torbami pójdzie.
    Pan rejent, niewiele mając sentymentu dla ogoniastych, na nic niepomny, zaledwie majętność odzyskał, zabrał się do wiewiórek, które piszcząc z radości, ufnie witały pana rodzonego. O nieszczęsne! Zgubiła je nadmierna ufność i małowiele upłynęło czasu, a wszyscy okoliczni Żydowie nosili bekiesze podbite wiewiórczym futerkiem, a na dziesięć mil dokoła grodeturowe jubki klucznic i gospodyń też nim były przystrojone. Rejent był człowiekiem zmyślnym i tym tylko był zmartwiony. że wiewiórki nie dają mleka, tylko nikczemne futerko.
    Rejent urodził się w 1760 roku. Już w bardzo młodych leciech począł łysieć, z czego prorokowano roztropnie, że będzie kauzyperdą albo rejentem, co się stało. Ożenił się, długo przedtem penetrując, czy panna, którą zamierzał poślubić. nie jada nadmiernie i nie jest z liczby tych, o których powiadano, że - „majątków, pasz a fonfrów dużo”. Wziął pokaźny posag, który rozpożyczył na srogie procenty lekkomyślnej młodzieży, co w szalonej wonczas stolicy wiodła żywot mizeracki, jedząc, pijąc i grając w karty. Wszędzie miał jakieś sumy, legaty, zastawy i dożywocia. Łupieżcą był wielkim i wcale niemałym. Jak drapieżny szczupak w stawie krążył milczkiem, wypatrując zdobyczy, o którą było łatwo w czasach, kiedy się już „pod koniec miało staroszlacheckiemu światu”, gdy magnaci w jedną noc trwonili fortuny w spelunkach u podejrzanych Włochów, z których się każdy mianował „neapolitańskim hrabią”. Rejent wiedział wszystko o wszystkim i jak sęp krążył ostrożnie i czujnie. Pożyczał, potem dławił, cisnął i brał łup, że zaś był nabożny, gorąco dziękował Bogu, że stworzył tylu głupich, a jemu dał rozum bystry i przemyślność lisa.
    Był już - jak wonczas mówiono - „pod siwizną”, kiedy mu się syn narodził, po czym trzy córki, po czym znowu syn. Po pierworodnym wpadł w humor tak przedni, że ukochanej małżonce ofiarował toruński pierniczek, wyobrażający króla Zygmunta Wazę, od lat dziesięciu przechowywany w kantorku na radosne i szczęśliwe okazje. Małżonka wyłamała sobie na pierniczku dwa zęby, wdzięczna jednak była szczodremu mężowi, nie nawykła do tak wspaniałych hojności. Zmarła na św. Michała bez gromnicy, bo rejent nie pozwalał na zbytki. On zaś oddał Bogu ducha w roku sławnym 1830. Uczynił to niechętnie, Pan Bóg zaś równie niechętnie, niemal że z abominacją, ducha tego przyjął.
    Ten ważny rok odnaleziony został w księdze pani Marty. Jasnym było tedy, że list pośmiertny czy też testament rejenta łupiskórcy powinien był być odczytany w roku 1880, kiedy to nawet jej nie było jeszcze na świecie. Widać jednak, że rejent nieco przesadnie „bryknął rozumem”, ukrywszy pismo za ramą, przekonany, że ciekawość ludzka wszędzie zajrzy, gdyż on właśnie tak byłby uczynił. Młodzi Mościrzeccy, rzecz całą głęboko i wszechstronnie rozważywszy, doszli do przekonania, że tajemnicze owo pismo musiało mówić o czym innym, nie o majętnościach pozostałych po rejencie. Żadna z rodzinnych opowieści nie wspominała o sprawach majątkowych po jego śmierci. Schedą podzielili się dwaj synowie, byle czym zbywszy nieśmiałe siostry, a w tej chwili - w roku 1936 siedzi na Przypłociu potomek rejenta w najprostszej linii, nikomu zresztą, nawet pani Marcie nie znany.
    Rodzina Mościrzeckich rozmnożyła się jak ongi herbowe wiewiórki, rozsiała się po Polsce i po szerokim świecie i jeden o drugim mało wiedział. Czego tedy chciał rejent z tym swoim pismem, zwróconym do wszystkich Mościrzeckich - Bóg wiedzieć raczy? Albo mu się na starość wielki rozum pomieszał, albo jakąś zbrodnię popełnił i chciał ją po pół wieku naprawić, albo też go sumienie ruszyło i oddawszy majętność dzieciom, cały ród zapragnął skarbami ukrytymi obdarzyć.
    Wszystko to być mogło i nad tym właśnie pani Marta i dwaj młodzieńcy na próżno łamali sobie głowy. Skutek tych wielkich duchowych utrapień był zgoła różny, gdyż pulchna ciocia od nadmiernego myślenia gwałtownie chudła, młodzieńcy zaś obficie tyli. Opowiadają, że ile razy ktoś na świecie dokona znakomitego odkrycia, wtedy z niezmiernej trwogi ryczą wszystkie woły, stu bowiem ich braci kazał zakatrupić Pitagoras na ofiarę bogom, kiedy ułożył swoje twierdzenie o trójkątach. Kiedy na gospodarstwie pani Marty rozmyślali Mościrzeccy - gęsi, kaczki i kury objawiały obłąkaną trwogę, nic bowiem skrzydlatego nie mogło się ostać przed ich demoniczną żarłocznością.
    Być może, że i z tego powodu roztropni młodzieńcy przedłużali nadmiernie narady, coraz to nowe i coraz śmielsze snując domysły, tym bardziej że ciocia coraz to dziwniejsze zadawała pytania, na które nie mogłoby odpowiedzieć siedmiu mędrców greckich i stu najtęższych filozofów wszystkich czasów. Muzyk Jan powiadał do malarza Józefa, że ciocia nie modli się: „ojcze nasz, któryś jest w niebie…”, lecz zapytuje pokornie: „Ojcze nasz, czy jesteś w niebie?” - na co Pan Bóg, wszystko rozumiejący, łagodnie się uśmiecha. Wreszcie jednak trzeba było coś postanowić, aby nie niecierpliwić pana rejenta, który ze swej strony - i za życia, i po śmierci - wszystko uczynił, co do niego należało. Dał znak gwałtownym sposobem i nie należało drażnić ducha. Rejent nieboszczyk może się stać groźniejszy niż rejent żywy. stanęło przeto na tym, że dobrotliwa ciocia wyłoży pieniądze dla wspólnego dobra, niewątpliwie bowiem cały ród coś na tym zyska, a młodzi Mościrzeccy przypilnują całej sprawy.
    W roku 1936 - w dniu św. Kornela, jednego z najpogodniejszych świętych - 16 września, ukazało się w trzech gazetach stołecznych i kilku prowincjonalnych ogłoszenie, wzywające wszystkich, od rejenta Mościrzeckiego z Przypłocia wywodzących się obojga płci Mościrzeckich, aby we własnym interesie weszli niezwłocznie w ciągu miesiąca w porozumienie z Janem i Józefem, przedstawiwszy równocześnie dokumenty, niezbicie stwierdzające prawdziwość pochodzenia. Słowa: „we własnym interesie” były podkreślone, nie wspomniano jednak w wezwaniu o celu rodzinnego zlotu.
    - Nie należy budzić w nikim niezdrowych nadziei! - orzekł muzyk.
    - Nadzieje budzą się same - odpowiedział malarz. - Nadzieja jest jak mucha. Ledwie promień słońca zabłyśnie, już zaczyna bzykać.
    - Ilu może być na świecie Mościrzeckich? zapytała pani Marta.
    - Pewnie tyle, co much. Chociaż my dwaj przypominamy raczej pracowite pszczoły.
    Pan Bóg, widać, nie usłyszał tych słów, bo nie zagrzmiało.
    Po długich i roztropnych rozważaniach postanowiono, że miejscem walnego zjazdu będzie Warszawa, a mianowicie ulica Zawiła nr 16, o czym wyraźnie napisano w ogłoszeniu. Mogło się jednak zdarzyć, że wojowniczy burgrabia tego domu rzuci się sam jeden na czeredę Mościrzeckich jak Samson na Filistynów i swą własną porazi ich szczęką, pomyślawszy ponuro, ze będzie musiał sprzątać schody po licznych gościach nie płacących lokatorów. Należało go przeto ułagodzić i tak chytrze omamić, aby jak przeklęty Siciński z Upity nie zerwał sejmu Mościrzeckich. Ponieważ ludzie, znający czarny kunszt i tajemnice magii, wchodzili w układy z samym diabłem, można było żywić nadzieję, że chytrych zażywszy sposobów, okiełzna się straszliwca. Gdy pan Twardowski, niepospolity czarownik, w balladzie Mickiewicza „zadzwonił kieską pomału, z patrona zrobił się kondel” taka jest bowiem przeklęta moc złota. Młodzi Mościrzeccy użyli tego samego środka z własnego wprawdzie natchnienia, lecz złoto wycyganiwszy od ciotki. Burgrabia domu przy ulicy Zawiłej, ujrzawszy pieniądze, najpierw zdębiał i tak się jakoś zdawało przez krótką chwilę, jak gdyby mu na zawsze odjęta została mowa i zdolność poruszania się. Oczy mu wyszły na wierzch, jak gdyby ujrzał coś przeraźliwego i ponad ludzkie pojęcie. Potem dopiero krzyknął potężnie i z szybkością maratońskiego posła pobieżał do najbliższego szynku, aby ukoić radosne szaleństwo.
    Trójce Mościrzeckich nic innego nie pozostało nad cierpliwe oczekiwanie krewnych, bliskich i dalekich. Ponieważ dziwne zdarzenie wzięło rzec można - swój początek w zaświatach i pochodziło w prostej drodze od nieboszczyka, należało oblec się w jaką taką powagę. Jan uważał za przesadny pomysł Józefa, aby w samym środku pracowni ustawić katafalk na cześć arcyprzodka, co pisze listy spoza grobu, i otoczyć go lasem płonących świec, aby przed takim castrum doloris każdy ze zgłaszających się składał uroczystą przysięgę, że nie jest samozwańcem. Godził się natomiast na obicie czarnym papierem jednej ściany i na zawieszenie na niej ruchliwego portretu, ale na bardzo mocnym haku, słusznie mniemając, że rejent, raz zażywszy wesołej rozrywki, zechce ją powtarzać, zmierziwszy sobie nieruchawą bezczynność. Tak też uczynili i łysy rejent spoglądał z wysoka i czekał wraz z nimi na tych, którym pozostawił tajemnicze dziedzictwo.
    Nagle Jan uderzył rozwartą dłonią w czoło tak gwałtownie, jak gdyby chciał na nim zabić dokuczliwą muchę.
    - Drzwi! - krzyknął rozdzierającym głosem.
    - Jakie drzwi? - odkrzyknął Józef.
    - Nasze drzwi! Przecie może się u nas zjawić jakiś ksiądz Mościrzecki albo senator Mościrzecki, albo hrabina z domu Mościrzecka. Wyobraź sobie, co się stanie, gdy odczytają literaturę na naszych drzwiach! Ha! Ksiądz zawróci i ucieknie, a hrabina zemdleje.
    - Ciocia Marta czytała i nic! - zaśmiał się Józef.
    - Ciocia hoduje świnie i nic jej nie może zdziwić. Ale hrabina… Bierz szczotkę i wodę i chodźmy myć drzwi!
    Józef westchnął ciężko i mruknął:
    - Czego człowiek nie zrobi dla rodziny!…
    Ale, ale… Woda jest, ale nie mamy szczotki.
    - Masz jednak pędzel i farby. Weźmij najgrubszy pędzel i najczarniejszą maź, najlepiej zwyczajną smołę, i zasmaruj wszystko, ale tak, aby ślad nie pozostał.
    Wandalski ten postępek nie tylko, że zniszczył niebotyczne pomniki wzniosłej myśli ludzkiej i arcydzieło malarstwa, wyobrażające złego psa, lecz sprawił zarówno, że wesołe dotąd wejście do przybytku młodości zaczęło przypominać odrzwia do rodzinnego grobowca. Dwaj młodzieńcy wzdrygnęli się, patrząc na ponure dzieło, lecz jedna w nich i tejże samej chwili zaczęła kiełkować nadzieja, że skoro tylko piekielna awantura szczęśliwie się zakończy, nowe ich drzwi będą nabijane diamentami słów i lśnić będą siedmiorako tęczami rozkosznych sentencji. Znacznie ich to pocieszyło i pokrzepiło w nich serca. Należało jedynie pilnie czuwać nad tym, aby któryś z przyjaciół nie zjawił się w złą godzinę, zanim się zaczną tłoczyć Mościrzeccy, i by na czarnej tablicy drzwi nie napisał czegoś, co by pierwszego ze zjawionych krewnych mogło przyprawić o nagły obłęd. Każdego wieczora oglądali drzwi starannie, aby je utrzymać w czcigodnym stanie. Uczynili też walny przegląd mieszkania i po głębokiej rozmowie z sumieniem przypomnieli sobie wyborną radę księdza Robaka, który orzekł, że przed zjawieniem się cesarza Napoleona - „trzeba wymieść śmiecie”. Wymiatali je starannie z każdego kąta, uczyniwszy przy tej sposobności dziwne odkrycia, a mianowicie: kołnierzyki na piecu i poza piecem, jakieś stare, sieroce spodnie pod szafą, trzysta siedemdziesiąt siedem niedopałków papierosów pod paką, udającą czwartą nogę fotela, a sześć żywych pająków w pudle klawicymbała. Po dość uciążliwej pracy człowiek mógł w tym mieszkaniu spędzać jakąś godzinę bez abominacji.
    Młodzieńców trapić zaczęła niecierpliwa myśl, kiedy się zaczną zjawiać pierwsi goście. Płonęli z wielkiej ciekawości jak łojowe świece i coraz to spoglądali na tajemnicze pismo, lecz ani z niego, ani z zimnej twarzy rejenta nie można było niczego odczytać.
    - Jak myślisz? - mówił Jan. - Kiedy się zjawią?
    - Ci, co mieszkają w Warszawie - odrzekł roztropnie malarz - powinni się zgłosić jutro, pojutrze. Nie wiem jednak, czy są tu jacy Mościrzeccy, bo bylibyśmy o nich coś wiedzieli. A jeżeli nie my, to ciocia… W spisie telefonicznym nie ma ani jednego, mogą jednak tkwić w okolicach Warszawy.
    - A co będzie, jeśli się nikt nie zgłosi?
    - Jeżeli będą myśleli, że to jakaś podrywka, i dowiedzą się ubocznymi drogami, że poszukiwani są przez dwóch gołych drapichrustów, wtedy się przyczają. poczekamy miesiąc, dwa, potem we troje: ciocia i my, otworzymy pismo. Tres faciunt collegium. Nie myślę jednak, aby się tak stało. Sądząc po nas dwóch, Mościrzeccy odznaczają się wspaniałą inteligencją, szybko więc zwietrzą, że stało się coś nieoczekiwanego i wielkiej wagi. Każdy z nich pomyśli, że skoro tyle pieniędzy wydano na ogłoszenia w gazetach, nie uczyniono tego bez znakomitego powodu. Czy mówię roztropnie?
    - Siedmiu mędrców nie mogłoby tego uczynić lepiej. Od razu widać, że jesteś potomkiem rejenta…
    - Mów: „pana rejenta” - szepnął brat ostrzegawczo. - Mam niejasne wrażenie, że pradziadek podsłuchuje.
    - …pana rejenta! Czcigodnego pana rejenta! - wrzasnął Józef.
    - Doskonale. Jak myślisz, kto się zjawi pierwszy? Mężczyzna czy kobieta?
    - A czy to nie jeden diabeł?
    - Odpowiadasz pytaniem na pytanie, jak ciocia Marta. To wcale nie wszystko jedno, bo moim zdaniem, jeśli do naszej jaskini wejdzie najpierw kobieta, z całej sprawy będzie figa z makiem. Pamiętaj o tym, że jeśli myśliwy spotka przed polowaniem na swej drodze kobietę, od razu zawraca do domu, bo doświadczenie wieków wykazało, że po spotkaniu kreatury damskiego rodzaju nikt nigdy niczego nie upolował.
    - Patrzcie, patrzcie!… Trzeba przeto, żeby się pierwszy zjawił jakiś szlachetny mąż. Powiedz mi jednak, bracie rodzony, co się stanie, jeśli pierwszy przyjdzie ksiądz?
    - Ha!
    - Dlaczego wydałeś dziki okrzyk: ha?!
    - Bo wbiłeś mi klina w głowę.
    - Jest nadzieja, że klin w wodnistej treści twojej głowy puści zielone pędy. Jakżesz więc będzie z księdzem?
    - Musielibyśmy w najbliższym maglu zasięgnąć opinii ludzi bywałych i doświadczonych. Ale, ale! Mam doskonały sposób, aby odczynić uroki i aby się tu zjawił pierwszy Mościrzecki, i do tego nie ksiądz!
    - Jakiż to sposób?
    - Poczekaj… Usiądź w fotelu i przygotuj się na niezwykłe odwiedziny. Siadasz?
    - Siadam.
    - Czekasz?
    - Czekam. Jak długo mam czekać?
    - Niedługo.
    Józio Mościrzecki wdział kapelusz i jedną rękawiczkę, gdyż drugą zgubił w zimie, i zniknął za drzwiami. Po chwili ozwało się pukanie.
    - Kto tam? - zawołał Jan.
    - Czy zastałem pana Mościrzeckiego? pytał brat Józef wchodząc z ukłonem.
    Jan podniósł się z godnością, odkłonił się i rzekł:
    - Miło mi pana powitać… Nazywam się Mościrzecki… Z kim mam honor? …
    - Ach! Ja nazywam się również Mościrzecki i przychodzę, wezwany przez ogłoszenie w gazecie. Myślę, że jestem pierwszy.
    - Istotnie… To dobry znak, proszę pana.
    Jedno tylko… Niech się pan nie obrazi, ale zmuszony jestem poprosić pana o jakieś dowody, że pan jest istotnie Mościrzeckim.
    - Zupełnie słusznie. oto są moje papiery!
    Jan począł pilnie badać podany mu rachunek z pralni i rzekł z godnością:
    - Starożytny ten dokument świadczy niezbicie o tym, że pan jest członkiem naszego rodu i potomkiem rejenta… Najczcigodniejszego pana rejenta!… W pierwszej chwili miałem niejakie wątpliwości, za co pana serdecznie przepraszam.
    - Jakież to pan miał wątpliwości? - zapytał „gość” wcale groźnie.
    - Niech to pana nie dotknie, ale nie podobała mi się pańska twarz… Bo widzi pan, Mościrzeccy odznaczają się wybitną szlachetnością rysów i tryskającą im z oczów inteligencja, tymczasem twarz pańska…
    - Kończ pan!
    - Dobrze. Otóż twarz pańska przypomina żywo zniekształcone oblicze małpoluda, który niedawno przestał być małpą, a jeszcze nie stał się człowiekiem. Wcale bym się nie zdziwił, ujrzawszy pana kołyszącego się na gałęzi kokosowej palmy i drapiącego się kosmatą ręką w polędwicę.
    - Ach, ty zatwardziały kretynie! - krzyknął „gość”.
    Rozejrzał się szybko dookoła, szukając jakiegoś ciężkiego przedmiotu. a nie znalazłszy niczego pod ręką, usiłował ściągnąć but z lewej nogi i cisnąć nim w brata Kaina. Nagle znieruchomiał i rozszerzonymi oczami wpatrzył się w portret pradziadka.
    - Widzisz? - szepnął.
    - Widzę…
    Nieboszczyk rejent spoglądał na nich ze zgrozą i najwyraźniej poruszał potężnym nosem na znak wielkiej alternacji.
    - Pradziadek nie zna się na żartach - rzekł cicho Jan. - Trzeba go ułagodzić cichym westchnieniem. Twój pomysł zażegnania uroków był dobry, ale przesadziliśmy nieco we wzajemnej adoracji. Chodźmy stąd, bo ja się naprawdę zaczynam bać.
    Wyszli na palcach, ścigani posępnym spojrzeniem rejenta. Postanowili, że w jego, chociaż tylko namalowanej, obecności, zachowywać będą śmiertelną powagę. A ponieważ tej nocy pradziadek nie zleciał ze ściany, był to znak, że niewątpliwie machnął ręką na te niemądre igraszki i już spokojnie czeka wraz z nimi na wielkie rzeczy, które się tu będą działy.

następny Spis rozdziałów następny