Kornel Makuszyński


List z tamtego świata

  

ROZDZIAŁ PIERWSZY
w którym pradziadek zleciał ze ściany, co dwóch młodzieńców wprawiło w zdumienie

    Pani Marta Cegłowska, z domu Mościrzecka, była od niewielu lat wdową. Nieboszczyk mąż, pragnąc jej jako tako osłodzić gorycz samotności, pozostawił jej na otarcie łez maluteńki mająteczek, w którym tęsknie ryczały liczne krowy i rzewnie beczały cielęta. Wszystko kwitło tam na wiosnę i dojrzewało w lecie. Pani Marta dawno już przekwitła i dojrzewała coraz to piękniej. Była to osoba pulchna i łagodnego usposobienia, zawsze wesoła i uśmiechnięta jak pogodna niedziela. Wielcy myśliciele, a sam Szekspir pośród nich, stwierdzili niejednokrotnie, że złe namiętności, skryte gniewy i podstępne żądze obierają sobie siedlisko w ludziach chudych. Nie dzieje się tak zawsze, lecz dzieje się dość często. Pulchna jak pączek pani Marta nie wiedziała nic o złośliwościach żywota i o zdradach, czyhających na każdym zakręcie dnia. Wierzyła wszystkiemu i wszystkim, kochała Boga, ludzi, las, zwierzęta i kamienie, zawsze była gotowa do usług i biegła szybko z pomocą, ledwie posłyszawszy cichy jęk lub wezwana spojrzeniem milczącym, lecz boleśnie wymownym. Odmieniając roztropnie pokorne słowa Hioba, mówiła sobie często, patrząc na swój dobytek: „Bóg dał, niech wezmą biedni i głodni ludzie!”
    Jeżeli jednak grzechem jest nadmierna ciekawość, przyznać należy z odrobiną smutku, że zacna, przedobra, rumiana, pulchna, wesoła i serdeczną radością nadziana pani Marta wielką była grzesznicą. Działo się to bez wątpienia z niezmiernej życzliwości dla świata i ludzi, że miła ta niewiasta usiłowała przy każdej sposobności „sięgać tam, gdzie wzrok nie sięga”, i dowiedzieć się o wszystkim, co się odbywa na niebie, na ziemi i pod ziemią. Nie stała się przez to filozofem, musiałaby bowiem schudnąć od wielkiego wysiłku myśli, a tego nikt z jej otoczenia nie zauważył. Ciekawość jej była szczególnego rodzaju: zawsze zadawała pytania, wcale nie oczekując odpowiedzi. Gdyby nie była taka pulchna i okrągła, powinna była przybrać kształt znaku zapytania - ? -. Gdyby na wszystkie jej pytania odpowiadano dokładnie i wyczerpująco, nie starczyłoby jej pogodnego żywota na wysłuchanie miliarda trzystu siedemdziesięciu trzech milionów słów. Przy tym pytania przez nią zadawane nie różniły się zbytnio od pytań zachłannie ciekawych dzieci, chcących na ten przykład dowiedzieć się koniecznie: „z czego się robi słońce?” Pani Marta miewała podobne zmartwienia. Gdy ktoś stwierdził w jej obecności z niezachwianym spokojem i z należytą wiarą w swoje słowa, że dzisiaj jest sobota, zapytywała ciekawie: „Dlaczego dzisiaj jest sobota?” Człowiek anielsko cierpliwy byłby jej odrzekł snadnie, że dzisiaj dlatego jest sobota, gdyż wczoraj był piątek, mógłby się jednakże nadziać na pytanie: „A dlaczego wczoraj był piątek?” Ci przeto, którzy mieli niewątpliwy zaszczyt i szczęście przebywania w jej pobliżu, nie odpowiadali nigdy, i to nie tylko na pytania bez sensu, ale i na pytania z jakim takim sensem, co się wreszcie stało źródłem utrapień dla tej ciekawej osoby. Otaczało ją jednak zawsze wiele miłości, chociaż i na ten temat zapytywała w braku kogo innego - własnego serca:
    - Dlaczego mnie ludzie tak kochają?
    Pulchne serce też jej nie odpowiedziało.
    Pani Marta czytała właśnie ulubioną książkę pt. Sto tysięcy - dlaczego? - kiedy do pokoju weszła miła Kasia, dziewoja takiej postury, że gdyby w kącie nie było pieca, można by mniemać, że piec był wyszedł na chwilę i teraz właśnie powraca.
    - Proszę pani! - oznajmiła głosem czarnym i wróżącym nieszczęście. - Listonosz przyszedł.
    - O! - zdumiała się pani Marta. - A dlaczego przyszedł?
    Żywy piec wzruszył ramionami, albowiem od czasów wprowadzenia poczty wiadomym się stało dość pokaźnej liczbie ludzi, dlaczego przychodzi listonosz.
    Pani Marta rzadko otrzymywała listy, nie mając wielu osób bliskich, z najbliższą zaś, a w tej chwili przebywającą w zaświatach: z nieboszczykiem mężem, porozumiewała się w sposób rzewny i jej tylko wiadomy. Nie należy się przeto, w drodze wyjątku, dziwić zbytnio jej ciekawości. Listonosz, posłaniec bogów, tym tylko różnił się od Merkurego, że miał ogromne wąsy i palił fajkę. Wydobył z torby podłużne zawiniątko, opatrzone pięcioma ogromnymi pieczęciami, czerwonymi znakami czarnej tajemnicy.
    - O Boże! Co to jest? - zdumiała się pani Marta.
    Ponieważ żywi i umarli mogli poświadczyć z ręką na sercu, że jest to paczka, wysłana przez pocztę, listonosz nie kwapił się z odpowiedzią, tej zbędnej operacji wyjąć fajkę z ust. Z wielką, lecz milczącą powagą wskazał pani Marcie palcem miejsce, w którym powinna położyć swój podpis, za czym wręczył jej zawiniątko.
    - Czy pan by się czego nie napił? - zapytała ona ciekawie.
    Listonosz drgnął, wyjął fajkę z gęby i odrzekł z tłumionym wzruszeniem.
    - O, i jak jeszcze!
    Jest rzeczą godną podziwu, że pani Marta zadawała czasem i takie pytania, na które otrzymywała odpowiedź szybką, pewną i pełną zapału. Nie mogła jednak znaleźć dość prędkiej odpowiedzi na własne, gorączkowe pytania:
    - Co to być może? Co to być może?
    Zdrowy rozum podszepnął jej roztropną radę, żeby pokruszywszy krwawe pieczęcie i potargawszy pogmatwane sznurki, zajrzeć do wnętrza tajemnicy.
    Zdumionym jej oczom ukazała się butelka, a sądząc z treściwych na niej napisów, wdowa po wódce, zwanej „wyborową”. Nie było w niej bowiem wódki. W butelce, starannie zakorkowanej i zalakowanej, tkwił papier, zapewne list.
    - Ale dlaczego w butelce? - szeptała zdumiona pani Marta.
    Spojrzała dookoła, jak gdyby szukając tego, co jej miał na to odpowiedzieć. „Cicho wszędzie, głucho wszędzie…”
    - Czy ja mam to otworzyć? - zapytała pani Marta panią Martę.
    Pani Marta odpowiedziała rozsądnie pani Marcie, że jeśli tego nie uczyni, nie dowie się nigdy o dręczącej tajemnicy butelki.
    Stało się!
    Z trudem, drżącymi rękami, wydobyła papier, wygładziła go i zaczęła czytać. Blask słońca wpadł przez otwarte okno i pełzał po liście, jak gdyby chciał go odczytać również.
    List brzmiał:
    „Najdroższa, uwielbiana, wzniosła, jedyna, promienista ciociu!...
    - Dlaczego „promienista”? - szepnęła ciocia.
    „Niech Cię nie zdziwi nasza niezmierna przezorność, która nam kazała ważny ten list zamknąć we flaszce. Jak o tym wszyscy wiemy, w tych okolicach, w których leżą Twoje włości, zdarzają się dwa razy do roku ogromne powodzie. Gdyby się to właśnie teraz stało, list nasz byłby narażony na wielkie niebezpieczeństwa, przeto zwyczajem rozbitków, powierzających ważne pisma burzliwemu morzu, staramy się list nasz zabezpieczyć na wszelkie sposoby. Stąd ta flaszka po wódce. Nie my jednak wypiliśmy jej zawartość. My pijamy jedynie wodę źródlaną, sok z marchwi, a w dniach obfitych kwaśne mleko. Pustą butelkę otrzymaliśmy w podarunku od pewnego znakomitego pisarza, który w ten sposób chciał wesprzeć naszą młodość. Teraz Ty butelkę tę racz przyjąć, o promienista ciociu!
    - Ale dlaczego „promienista”? - zdumiała się ciocia po raz drugi.
    „…Wysyłając w takim zamknięciu to pismo, też w sposób jak najpewniejszy jego głęboką tajemnicę, o trzykroć wspaniała ciociu! Błagamy Cię, abyś w tej jeżeli bowiem będziesz czytać może się zdarzyć, że upadniesz ze zdumienia. Zdarzyło się bowiem coś, czego rozum ludzki wyjaśnić nie zdoła. Z trwogą powierzamy to papierowi, który się może dostać w niepowołane ręce. Spal przeto to pismo natychmiast po przeczytaniu, a popioły porozrzucaj we cztery strony świata! A zanim papier spalisz, zajrzyj wpierw do pieca…”
    - Dlaczego ja mam zaglądać do pieca? zakrzyknęła zdumiona pani Marta.
    A list odrzekł:
    „…bo może i tam siedzi kto ukryty, ktoś, co czyha na tajemnicę! Czuj duch! Miej sto par oczów i jeszcze więcej uszów! Stań się lisem i wężem! Pamiętaj, wspaniała ciociu, że pochodzisz z rodu Mościrzeckich! A dlaczego?”
    A dlaczego? - powtórzyła ciocia jak echo.
    „Dlatego, że w ubiegły piątek, w dniu szóstym sierpnia o godzinie jedenastej minut 59, a więc na minutę przed północą, jeden z Mościrzeckich, rejent Apolinary Mościrzecki, dał znak spoza grobu. Jak o tym wiesz, jest to nasz przodek. Był łysy i miał wielką brodawkę po lewej stronie nosa. otóż, kiedyśmy właśnie klęczeli przy wieczornej modlitwie, stało się coś, co nas przejęło grozą i największym zdumieniem: nasz prapradziadek bez żadnego powodu zleciał z wielkim trzaskiem ze ściany. Ani nie było trzęsienia ziemi, ani żaden tramwaj nie przejeżdżał w pobliżu, a jednak praszczur spadł i legł na podłodze…”
    - Ale dlaczego spadł? - zapytała z trwogą pani Marta.
    „…Nie wiemy, dlaczego! Obraz wisiał na mocnym gwoździu, a ściana nie pękła. Pękły natomiast stare, złocone ramy, spoza których wypadło zapieczętowane pismo. Nie otwarliśmy go dotąd, albowiem nie posiadamy do tego prawa. Pismo to jednak wygląda na testament, który przez wiele lat przeleżał w ukryciu za ramą.
    Czy zdajesz sobie sprawę, wzniosła ciociu, jakie mogą być następstwa tego przedziwnego zdarzenia? My jesteśmy oszołomieni i pełni przeczuć. Nie co dzień się zdarza, aby czcigodny praszczur bez żadnego powodu spadał ze ściany. Coś w tym być musi! Ale co? Nie wiemy. Nie możemy Ci w tym krótkim liście pisać wszystkiego i dlatego błagamy Cię na czterech kolanach, abyś przyjechała natychmiast. Wiemy o tym doskonale, że wcale nie jesteś ciekawa…”
    Ciocia Marta wzruszyła ramionami.
    „…lecz obecność Twoja, ciociu z rodu Mościrzeckich, jest nieodzowna. Opasz więc swoje biodra, wdziej sandały, weźmij kij pielgrzymi i przybywaj niezwłocznie! Skoro przybędziesz do Warszawy, udaj się na ulicę Zawiłą nr 16. Dom, w którym mieszkamy, znajduje się po prawej stronie .ulicy - jeżeli wkroczysz w nią od strony zachodniej, po lewej natomiast - jeśli zdążać będziesz od wschodu. Rozpoznasz go zresztą dość łatwo, ulica bowiem jest nie zabudowana i dom ten jest jedynym przy niej budynkiem. Oznaczony jest wprawdzie numerem 16, lecz inne jeszcze nie istnieją. Gdybyś mimo tego nie mogła go odnaleźć, zapytaj jakiegoś przyzwoicie wyglądającego przechodnia. Czasem się taki przypadkiem zabłąka do naszej dzielnicy . Znają nas tu zresztą dość dobrze, bo mamy długi w sześciu sklepikach, w jednej pralni i u jednego szewca. Tak się nam jakoś zdaje, że czcigodny przodek zleciał ze ściany w samą porę. Postawiliśmy go pod ścianą, skoro wisieć na niej nie chce, i przystroiliśmy obraz kwiatami z naszych pól i łąk. Jeśli jest tak, jak myślimy, zdobędziemy się na ogromny wydatek i okadzać go będziemy wschodnimi wonnościami.
    Nie możemy pisać dalej, bo pradziadek wodzi za nami spojrzeniem. Zdaje się, że jest zadowolony, widząc, że piszemy do jednej z Mościrzeckich, szanownej, czcigodnej, wspaniałej, dobrej i kochanej. Stanie się coś wielkiego! przybywaj przeto na familijną naradę, pożyczywszy skrzydeł od orła lub sokoła, bo o łabędzie u nas trudniej. A gdybyś mogła przywieźć z sobą nieco spyży: kasz, mąki, masła, sera, jajek, kawy, herbaty, słoniny, salcesonu i kiełbasy, słowem wszystkiego, w co obfituje bujna Twoja ziemia, będzie to rzeczą roztropną, albowiem my, jako oddani ćwiczeniom duchowym, nie myślimy zbytnio o sprawach ziemskich.
    Całym sercem Twoi Jan i Józef Mościrzeccy.
    Pradziadek łączy pozdrowienia”.
    Ciocia Marta dawno już była rozrzewniona, w tej zaś chwili czuła, że dwie kryształowe łzy usiłują gwałtem wydobyć się na świat. Ciocia Marta była bowiem kobietą czułego serca. Płakała często, nigdy jednak ze zmartwienia, lecz zawsze z rozczulenia. Płakała na chrzcinach, weselach, pogrzebach, jubileuszach, przy czytaniu wzruszających książek i serdecznych listów. Listy wzruszały ją dlatego, że otrzymywała je nieczęsto, a nigdy w butelce po wódce. Dzisiaj taki wypadek zdarzył się po raz pierwszy. Rozczuliły ją słowa dwóch bratanków, skierowane wprost do niej.
    Miała słabość do tych dwóch dorodnych młodzieńców, którzy od wielu lat przyjeżdżali do niej na czas wakacji. Wprawdzie kilkotygodniowe te wizyty przypominały nalot szarańczy, tym się jednak nie przejmowała zbytnio dobra i gościnna ciotka. Pułk wygłodniałego wojska nie mógłby zjeść więcej niż panowie Jan i Józef Mościrzeccy. Było w nich coś z niedźwiedzi, tuczących się przezornie i zdobywających sadło na zimowe głody. Ojca już nie mieli, matka zaś wyszła za mąż po raz drugi i mieszkała za granicą, oni zaś z dobrotliwą pomocą Pana Boga, który mianował swoim ambasadorem panią Martę, wiedli żywot pogodny, chociaż chudy, wesoły, chociaż często głodny. Obaj mieli głowy otwarte, dlatego widać było wyraźnie, że są nadziane dynamitem. Nikt nigdy nie mógł przewidzieć, co się w tych pomylonych łbach wylęgnie i jakie się w nich zrodzą pomysły.
    Zdolne były szelmy, niepospolicie inteligentne i nadzwyczaj obrotne. Jan Mościrzecki postanowił być muzykiem, Józef zaś malarzem. obaj uczyli się pilnie i namiętnie, przeto wielkie żywiono nadzieje, że Mościrzeccy staną się kiedyś ozdobą rodzimej sztuki. Przyszłość była nieznana, teraźniejszość natomiast pełna była burzliwych niepokojów, awantur, hałaśliwej radości, wspaniałych okrzyków, śpiewów i pląsów, stawania na dwóch głowach, zjadania tego, czego by się nie odważył połknąć uczciwy struś, i wiecznych przeprowadzek. Szanujący się, choć ciemny, ponury i wilgotny dom nie mógł na dłużej niż na dwa-trzy miesiące ofiarować gościny tym dwóm szaleńcom. Albowiem, choć ich było tylko dwóch, nigdy nie było ich dwóch, lecz zawsze najmniej czterech lub sześciu. Nocowało u nich zawsze ze trzech młodych poetów, malarzów lub muzykusów, tałatajstwo spod ciemnej gwiazdy i umarłego księżyca. Zjawiają się niespodzianie, potem „jedzą, piją, lulki palą”, grają, śpiewają i krzykiem urągają poważnej nocy. Panowie Mościrzeccy nie dziwili się bynajmniej, kiedy dom oświadczał im, aby też i innej dzielnicy i innemu domowi umilili życie. Z uśmiechem, bez żalu, z pogodnym zrozumieniem ponurej ludzkiej natury, nie znoszącej śpiewu, muzyki, kolorów i radości, zwoływali gromkim głosem kilku zaprzysięgłych przyjaciół. Przyjaciele, w sprawach tych już mocno zaprawni, zjawiali się licznie i wkrótce szli wesołym pochodem przez zdumione miasto. Dwaj nieśli łóżko, dwaj wyliniałą kanapę, inni sztalugi, ten lampę, tamten miednicę, obraz lub krzesło. Do tej wielbłądziej karawany przyłączały się wyrostki i rozmaite wolne zawody, tak że wkrótce pochód stawał się triumfalny. W ten sposób zjawili się przy ulicy Zawiłej, w jedynym domu, samotnym jak pustelnia. Zajęli apartament pod dachem, w pobliżu nieba i gwiazd.
    Tam to zleciał ze ściany rejent Apolinary wyobrażony na konterfekcie poczerniałym, popękanym i popstrzonym przez muchy. Było to bez wątpienia malowidło cenne jako rodzinna pamiątka, nikt jednak nie zgłaszał do niego pretensji. Tułała się we wspomnieniach legenda, że nieboszczyk rejent, łupiskórca, pieniacz i ciułacz, po śmierci ani grosza ukochanym spadkobiercom nie zostawił i nigdy nie było wiadomo, co począł z majątkiem. Pochowano go wprawdzie w poświęconej ziemi, lecz jego portretu nikt brać nie chciał. Namalowany rejent wędrował ze strychu na strych, aże go wreszcie z pajęczyn odkrył prawnuk, który zostać malarzem. Przytulił pradziadka, oczyścił mu oblicze gorącym mlekiem, potem zawiesił na ścianie.
    Weseli bratowie patrzyli często na portret rejenta w ciężkiej zadumie. Wtedy mówił Jan do Józefa:
    - Jak myślisz, czy rejent w dawnych czasach mógł zrobić majątek?
    - Oczywiście, że robił!
    A w jaki sposób?
    - W bardzo prosty sposób. Gdzie dwóch sprzedaje lub kupuje, tam rejent korzysta. Nie można ani pożyczyć, ani oddać, nie można się ożenić ani nie można umrzeć bez rejenta. To znaczy umrzeć można, lecz bez testamentu, co jest niewygodne i przysparza żywym mnóstwo kłopotów.
    - Ja umrę bez rejenta! - rzekł z mocą brat Jan.
    - Nikt ci tego zabronić nie może, nie było zresztą wypadku, aby muzyk musiał sporządzać testament ze względu na majątek. Ale że rejent odszedł z tego świata bez testamentu, jest to sprawa dziwna i niesłychana. Ha!
    - Co ci się stało?
    - Patrz, patrz!… Rejent!
    Jan spojrzał z przestrachem na poczerniały portret pradziadka, który się najwyraźniej przez krótką chwilę uśmiechał. Potem twarz znowu zamarła i patrzyła srogo i surowo.
    - Przywidzenie!… - szepnął Jan.
    - Być może… być może… Nie dowierzam rejentom - szeptał Józef. - Sam Fredro był o nich nieszczególnego mniemania.
    - Nie gadaj tyle! - ostrzegł go Jan. - To jakiś bardzo dziwny portret.
    Od tej chwili spoglądali na pradziadka spode łba, szczególnie nocą. Skoro sobie raz ubrdali, że portret się uśmiechnął, jak im się wydało trochę złośliwie i trochę jadowicie - już nie zaznali spokoju. Jan doradzał nieśmiało, aby malowidło zawiesić obliczem do ściany, Józef natomiast był zdania, że za taką niewątpliwą obrazę nieboszczyk może się zemścić na rodzonych prawnukach, mało bowiem przemawia. za tym, by rejenci mieli nadmiar serca. Łysy nieboszczyk z brodawką koło nosa wisiał przeto dalej, spoglądając na nich wzrokiem nieczułym i zimnym.
    - Może jego drażni twoja muzyka i twój klawicymbał? - rzekł Józef.
    - Jeżeliby był rozdrażniony, toby się nie uśmiechnął. Czy nie myślisz, że ten niepospolicie rozumny człowiek śmieje się z twoich obrazów?
    - I to nie! Mam wrażenie, że tego szlachcica w kontuszu gniew chwyta, bo jego ród szlachecki został zhańbiony i sponiewierany. Jeden prawnuk muzyk, a drugi malarz! Ha! Żebyśmy handlowali końmi… Ale muzyk, ale malarz! Ja bym się nie dziwił, gdyby z wielkiej abominacji zleciał ze ściany.
    Brat Józef wypowiedział to w złą godzinę.
    Okazało się, że pradziadek rejent nie uczynił tego bynajmniej ze złośliwości. Miał w tym cel rozumny i ważny, wskutek czego oszołomieni bracia napisali czym prędzej do ciotki Marty, jedynej bliskiej duszy, na którą zawsze można było liczyć.
    Ciocia Marta istotnie postanowiła natychmiastowy wyjazd do zatroskanych bratanków. Ciekawość rozparła ją do tego stopnia, że spulchniała jeszcze bardziej, odczytała list siedem razy, usiłując w nim odnaleźć sprawy ukryte i nie domówione. Bracia Mościrzeccy o wszystkim pisali dość mglisto, wyraźnie natomiast o maśle i kiełbasach. Poprzez dobre jej serce przemknęła smuga zwątpienia i kilkakrotnie zapytywała własnej duszy, czy też ten cały tajemniczy list nie jest podstępem w celu zdobycia większej ilości produktów jadalnych, szybko jednak zdławiła tę myśl jak czarną wronę. Bratankowie miłowali ją miłowaniem wielkim i nie ważyliby się dla mizernej kiełbasy z odrobiną czosnku narażać ją na niepokoje i na trudy podróży. Postanowiła przeto wyruszyć natychmiast.
    Zwróciła się do Kasi z rozsądnym pytaniem:
    - Czy Kasia wie, że ja wyjeżdżam?
    Dziewoja nie mogła o tym wiedzieć, bo i skądże?
    - A czy Kasia powie w stajni, aby konie były na szóstą?
    Owszem, Kasia powie, gdyż nie jest to połączone ze zbytnim trudem.
    - A czy Kasia wie, dlaczego ja wyjeżdżam?
    Dziewoja zamyśliła się głęboko, westchnęła kilka razy z wielkiego wysiłku, ale nie mogła dojść rozumnej przyczyny wyjazdu.
    - A czy Kasia może pójść do spiżarni i przygotować szynkę i kiełbasy, i masło?
    - Pani jedzie do panów Mościrzeckich! krzyknęła dziewoja w nagłym natchnieniu.
    - O, Boże! - rzekła zdumiona pani Marta. - A jak Kasia na to wpadła?
    Nawet dla wiejskiej dziewoi wniosek był prosty, że tam, gdzie się pojawi szynka, tam się zjawi natychmiast jeden Mościrzecki, a gdzie zapachnie kiełbasa, pojawi się drugi. Sława młodych głodomorów zawędrowała pod strzechy.
    Ciocia Marta powędrowała przeto do Warszawy, objuczona taką ilością jadła, jak gdyby miała odbyć podróż od równika do bieguna. W pociągu zadała wielką ilość pytań rozumnych. Wypytywała wszystkich żywych: dokąd jadą, po co, na jak długo po przyjeździe? Konduktor musiał jej odpowiedzieć na pytania, czy pociąg zdąża we właściwym kierunku, czy przybędzie na czas, czy nie zabraknie węgla i wody, ile lat ma pan konduktor, czy jest żonaty i czy ma bliską rodzinę. Jedni odpowiadali, inni nie odpowiadali, dziwili się jednak wszyscy. Zwyczajnie - jak to ludzie: jeden w drugim rad widzi idiotę, a sam jest niezmiernie mądry. Nie było jednak takiej siły, która by mogła panią Martę od zadawania pytań, iż kto pyta, ten nie błądzi. Marta zajechała wedle tej metody do Warszawy bez wypadku, rzec można szczęśliwie. Mogłoby się bowiem zdarzyć, że jakiś człowiek nazbyt niecierpliwy, popędliwy i działający bez głębszego zastanowienia mógł chwycić dobrą ciocię i cisnąć ją przez okno pędzącego pociągu, a struchlały świat byłby usłyszał ostatnie jej pytanie: „Dlaczego wyrzuca mnie pan przez okno?”
    Pytając wytrwale dotarła równie szczęśliwie na ulicę Zawiłą, do domu, na którym wedle wszelkiego prawdopodobieństwa za lat sto jaśnieć będzie prawdziwa tablica z fałszywego marmuru z promiennym napisem: „W tym domu przed wiekiem mieszkali i tworzyli Jan i Józef Mościrzewscy.
    Burgrabia domu, uprzejmie zagadnięty, objaśnił ciocię, że istotnie w przybytku tym mieszkają dwaj panowie tego nazwiska, że mieszkają od miesięcy trzech, nie płacą od miesięcy trzech, co się zresztą musi skończyć publicznym skandalem i wyrzuceniem dwóch młodych panów na zbity łeb. Zdumiał się jednakże, usłyszawszy pytającą odpowiedź, pełną szlachetnej dumy:
    - A jak pan myśli, po co ja jeszcze żyję na świecie?
    Tyle było w tym pytaniu utajonej godności i taka obfitość zażywnych obietnic, że mąż ten zdjął czapkę, skłonił się, po czym skwapliwie wyniósł toboły na wysokie Parnasy.
    Na wielu bramach rozmaite widnieją napisy.
    Na dantejskiej piekielnej bramie czernił się napis zgoła straszliwy i krew w żyłach mrożący. W każdym jednak wypadku były to napisy treściwe i wiele w nich było sensu. Na bramie, wiodącej do jaskini dwóch młodych zbójców, wypisana była cała literatura z dodatkiem ilustracji. Brama ta, właściwie drzwi, służyła poza tym za miejsce dla miejscowej korespondencji, którą prowadzili goście z gospodarzami tego podejrzanego lokalu. Gość pełen gniewu, nie zastawszy w domu panów Mościrzeckich, pisał uprzejmie i z wylaniem:
    „Byłem, nie zastałem, odszedłem. Na drugi raz wytłukę drzwi, a wam zęby!”
    Inny pisał tkliwie:
    „Małpy nie powinny opuszczać klatki!”
    A inny jeszcze:
    „Mądry nie zastanie w domu głupiego!”
    Wyborne te sentencje i złote myśli młodych pozostawili panowie Mościrzeccy w stanie nienaruszonym, ułatwiając tym sposobem zadanie gościom późniejszym, którzy nie trudząc się kładli jedynie swój podpis pod gotową sentencją, dodając jedynie na własny rachunek jakieś słowo mocno zawiesiste i pełne obelżywej treści.
    Od siebie wypisali gospodarze na drzwiach wiele haseł i zawołań, bez których nie można się było dostać do wnętrza siedziby:
    „Nie wchodzić bez zameldowania się u sekretarza!”
    „Pukać mocno, najlepiej pustą głową!”
    „Witaj, jeśli przynosisz pieniądze. Żegnaj, jeśli po nie przychodzisz!”
    „Kto tu przychodzi, sam sobie szkodzi!”
    „Świnia i gość nigdy nie mają dość!”
    „Żebrakom i muzykantom wstęp wzbroniony, gdyż jeden już tu mieszka!”
    „Pluć tutaj nie wolno, od tego jest pierwsze piętro!”
    „Nie ma noclegów bezpłatnych! Najtańsze miejsce kosztuje trzy papierosy!”
    „Tutaj można zamawiać marsze żałobne i portrety na katafalku!”
    „Psów, krów i koni wprowadzać nie wolno. Kozy w wyjątkowych wypadkach!”
    „Kędy wszedłeś, wychodź tędy, bo cię przeklnę w imię Boga!” (Mickiewicz).
    „Gościu, usiądź na schodach i odpocznij sobie!” (Prawie Kochanowski).
    „Panom złodziejom z góry wyraża się współczucie!”
    „Nie ma tego złego, co by tędy nie weszło!”
    „ Wejść albo nie wejść? Oto jest pytanie!” (Wedle Szekspira).
    „Najlepiej - nie wejść!” (Mościrzeccy).
    Ciocia Marta ze zgrozą czytała te napisy i przyglądała się złowrogiej psiej mordzie z wyszczerzonymi zębami, namalowanej kunsztownie zapewne przez bratanka Józia. Cerber ten miał odstraszać gości niepożądanych.
    - Dlaczego oni to wszystko napisali? - zapytała zdumionej duszy.
    A odpowiedział jej dozorca:
    - Bo są pomylone. A czasem to chodzą całkiem na goło!
    - Ach, ach! A dlaczego?
    - Bo pod dachem jest gorąco - odrzekł posępnie ten człowiek i odszedł, pozostawiwszy panią Martę przed piekielną bramą.
    Na to tylko czekali stęsknieni bratankowie.
    Widzieli ciocię, zajeżdżającą przed dom, słyszeli jej głos na schodach, nie mogli jednak powitać dostojnej osoby na granicy swego państwa, gdyż diabeł tak nie unika święconej wody, jak oni unikali dozorcy domu, śmiertelnego swego wroga, zawziętego i nieprzejednanego. Dopiero kiedy wróg zapadł się w czeluście, otwarli z nagła drzwi - które będą kiedyś umieszczone w muzeum - i przywitali ciocię zdławionym okrzykiem niebotycznej radości. Jan porwał toboły, Józef ciotkę. po czym zaczęli ją ściskać potężnie, ale już we dwóch, jeden bowiem nie mógłby pulchnej kobieciny objąć w całej pełni.
    - Czyście poszaleli? - zdyszanym, lecz wyraźnie szczęśliwym głosem pytała pani Marta.
    - O królowo! - wołał Jan.
    - O cudzie świata! - wołał Józef.
    - Ach, to wy tutaj mieszkacie? - pytała królowa, będąca cudem świata, odetchnąwszy. Mogła zapytać równie roztropnie, czy ten dom został zbudowany na miejscu, czy przywieziony z Ameryki.
    - A to co takiego? Zielone Święta?
    To pytanie było słuszne, albowiem wytworny apartament panów Mościrzeckich przyozdobiony był na zielono mnóstwem gałęzi i szablami tataraku.
    - To na cześć cioci! - zgodnie obaj zakrzyknęli.
    - Och, czy ja jestem biskupem? - zawołała rozrzewniona.
    Nawet oni, szaleni z radości i pijani niezmiernym wzruszeniem, zdawali sobie sprawę, że ciocia nie jest biskupem. Usadowili ją jednakże na honorowym fotelu, który miał trzy nogi, a zamiast czwartej protezę z drewnianej paki, po czym stanęli po obydwóch stronach jako straż honorowa. Jan kładł wciąż rękę na serce, co w języku ludów pierwotnych oznacza wielką miłość, Józef zaś łypał oczami w stronę powały, co miało oznaczać, że jest w zachwyceniu. W cioci Marcie roztopiło się serce.
    A wtedy jeden z nich rzekł nieśmiało:
    - Ciocia zapewne jest zmęczona i zapewne głodna…
    - Czy jestem głodna? A co mi dacie jeść, złote chłopaki?
    - Mamy już gorącą wodę… - śmiertelnym głosem rzekł Jan.
    - I nieco soli… - dodał głucho Józef. Ale jeden z nas natychmiast wyskoczy do sklepiku i za momencik…
    - Po co ma wyskakiwać? - rzekła ciocia. A ja z czym tu przyjechałam? Z pustymi rękami?
    Mrugnęła wesoło, wskazując spojrzeniem toboły brzuchate i potężnie nadziane.
    Uczta była radosna i pełna okrzyków. Ciocia wciąż pytała, a oni jedli, niewiele czasu marnując na chude słowa. Ciocia zdołała jednakże pojąć, że zamieszka u nich, w malarskiej pracowni, w której z wszelką pewnością nie ma myszy, chociaż bowiem są to stworzenia słynne z wstrzemięźliwości i byle czym się żywiące, musiałyby tu skapieć głodową śmiercią. I mysz ma swój rozum i ucieka z mieszkania, do którego wprowadza się malarz, muzyk, rzeźbiarz, poeta lub też człowiek uczony. W pracowni tej nie ma też duchów, bo dom jest niedawno zbudowany, a cmentarza nigdy w pobliżu nie było. Stoi tam jedynie pradziadek oparty o ścianę. Jeśli o niego idzie, można by żywić niejakie obawy, że zechce dać znać o sobie, lecz uczyni to niechybnie w sposób przyjazny.
    Dreszcz wstrząsnął ciocią Martą.
    - To on tam jest? - spytała cicho, jak się mówi o kimś bardzo chorym.
    - Tam… A spadł z tego gwoździa!…
    - Z tego gwoździa? Czy to możliwe? A dlaczego on spadł? Czy powiecie mi wreszcie, co to wszystko znaczy?
    - Oczywiście, że powiemy, ale niech go ciocia wpierw zobaczy… - rzekł Józef.
    Procesją weszli do pracowni i stanęli na wprost portretu, który na nich najmniejszej nie zwrócił uwagi. Ciocia wpatrywała się pilnie w pana rejentowe oblicze, jak gdyby czekała, że czcigodny przodek do niej przemówi i wyjaśni, dlaczego takie przedziwne wyprawia awantury.
    - Dlaczego nazywacie go pradziadkiem? zapytała szeptem.
    - Dla wygody - odrzekł Jan. - Jest on naszym prapradziadkiem, a pradziadkiem cioci, po co jednak tracić czas na przydługie wyrazy? Wiemy o tym. A czy ciocia wie, kiedy on umarł?
    - A skąd ja mam o tym wiedzieć?
    - Bo to ważne!
    - A czemu to jest ważne?
    - Zaraz się ciocia dowie… Janek, zobacz, czy kto nie podsłuchuje pod drzwiami!
    - Nikogo nie ma… - szepnął brat powróciwszy. - Już można!
    Pan Józef Mościrzecki wyjął z czeluści pieca but, a z buta pożółkły papier. Ciocia patrzyła jak urzeczona.
    - Proszę spojrzeć - mówił malarz szeptem. - Gdy nasz przodek spadł ze ściany, rozleciała się rama, a spoza ramy wypadło to pismo!
    - Czy podobna?
    - Jak nas tu ciocia żywych widzi!
    - A co tam jest napisane?
    - Nie wiadomo! Pismo jest opatrzone pieczęciami…
    - Ach, ale dlaczego nie złamaliście pieczęci?
    - Bo nie wolno!
    - A czemu nie wolno?
    - To jest jakieś dziwne pismo… - objaśniał malarz. - Albo testament, albo coś podobnego. Niech ciocia posłucha, co rejent napisał na wierzchu.
    - Co? Co? Prędzej, bo czy myślisz, że ja mogę długo wytrzymać?
    Malarz czytał uroczyście, pilnie się zblakłemu przyglądając pismu:
    „Proszę i nakazuję, aby równo w lat pięćdziesiąt po mojej śmierci zgromadzili się wszyscy żyjący wonczas z rodu Mościrzeckich i po Mszy świętej za spokój mojej grzesznej duszy najstarszy z rodu pismo to odczytał. Jest cno wagi największej i nakazy zawiera, które gdy spełnione zostaną, potęgę i bogactwo rodowi mojemu zapewnią”.
    Apolinary Mościrzecki
    Po długiej chwili ciszy ozwało się ciche pytanie pani Marty:
    - A daty nie ma?
    - Dziwne to, ale nie ma. Data zapewne jest wewnątrz… Rozumie teraz ciocia, dlaczego to jest ważne, aby się dowiedzieć, kiedy rejent zszedł z tego świata. Czy ciocia w żaden sposób nie może sobie tego przypomnieć?
    - A dlaczego ja bym miała o tym pamiętać? I dlaczego ma to być takie ważne? Czy nie myślicie, że od jego śmierci minęło chyba ze sto lat?
    - Możliwe - rzekł malarz. - Dlaczego tedy już ktoś kiedyś tego listu nie otworzył?
    - A jak miał o nim wiedzieć? - spytała słusznie ciocia.
    - Istotnie… - mówił Józef zamyślony. W dawnych czasach chowano ważne dokumenty albo w książkach, dlatego że ich nikt nie brał do rąk, albo za obrazami, bo ich nikt nigdy nie okurzał i nie czyścił. Nasz pradziadek był jednak dobrej myśli i przekonany, że jednak w ciągu lat pięćdziesięciu zdejmie ktoś obraz ze ściany, ale się pomylił. Czekał, czekał, a nie mogąc się doczekać, wychylił się z niebiosów i zapewne nogą strącił własny portret.
    - Wiedział, że jest w przechowaniu u prawnuków mądrych i roztropnych - rzekł Jan z powagą.
    - I cóż my teraz zrobimy? - pytała w zamyśleniu ciocia.
    - Ja myślę - mówił Józef - że dla porządku musimy ustalić rok śmierci pradziadka. Następnie trzeba będzie w jakiś sposób zebrać razem wszystkich żyjących Mościrzeckich, aby w ich obecności odczytać to pismo.
    - A czy to warto? - zapytała ciocia z powątpiewaniem.
    - Cioteczko złota! - zawołał malarz. Myślę, że nasz pradziadek rejent, człowiek zapewne poważny, nie robi sobie spoza grobu igraszek. Pisze on o „potędze i bogactwie”. Wyraźnie i własnoręcznie napisał te wspaniałe słowa. Licho wie, co się do tego czasu mogło stać z tym bogactwem, ale czemu nie spróbować? Rejenci to chytrzy ludzie, więc i nasz przodek nie był zapewne w ciemię bity . Albo zakopał garnek z dukatami, albo je ukrył w inny sposób.
    - A czemu ich nie zostawił synowi?
    - Skąd to można wiedzieć? Starzy ludzie miewają najdziwaczniejsze pomysły. Może chciał, aby jego syn sam się dorabiał majątku?
    - Czy ciocia nie słyszała o jakichś wielkich majątkach Mościrzeckich?
    - Ja? Czy mój dziadek, którego pamiętam, musiałby ciężko pracować, gdyby Mościrzeccy byli bogaci?
    - W takim razie rejent miał jakieś ważne powody do ukrycia skarbu… Może czasy były niespokojne, może szalała wojna, może syn był daleko, gdzieś na obczyźnie? Dowiemy się o wszystkim! Czy ciocia nam pomoże?
    - Dlaczego o to pytasz, kochanie? Czy pochodzę z Mościrzeckich, czy nie?
    - Z wszelką pewnością! Czy ciocia ma jakieś rodzinne dokumenty?
    - Czy ja mam jakie dokumenty? A gdybym je miała, to co z tego będzie?
    - Coś będzie… Ustalimy daty i nazwiska, ile się tylko da, potem wezwiemy przez gazety wszystkich Mościrzeckich i wszystkie z domu Mościrzeckie na walny sejm. Przepraszam, kiedy się ciocia urodziła?
    - A co to ciebie obchodzi? - zdumiała się ciocia, oblewając się rumieńcem.
    - Nic, nic! - odrzekł szybko Józef. - Ja tylko tak sobie… Zrobimy przeto tak: jeżeli ciocia pozwoli, pojedziemy do cioci…
    - Za co? - mruknął muzyk.
    - O, Boże! - zawołała pani Marta. - Czy mnie na to nie stać?
    - Bardzo dziękujemy… Tam przejrzymy papiery… A potem zaczniemy poszukiwania. Coś mi się tak zdaje, droga ciociu, że będziemy gorąco błogosławić naszego czcigodnego przodka, rejenta Apolinarego Mościrzeckiego…
    - Chryste Panie! - krzyknęła pani Marta zdławionym głosem. - Czy mnie oczy nie mylą?
    - Ha! - zawołał cicho Jan.
    - Ha! - zawył cicho Józef.
    Rejent Apolinary, dotąd spokojnie sterczący pod ścianą, teraz jakby ruszony przyrzeczeniem, że będzie błogosławiony przez prawnuków, osunął się powoli i legł na podłodze, jak gdyby już uspokojony kładł się na spoczynek wieczny.

Spis rozdziałów następny