Kornel Makuszyński




Rozdział VIII

Umarli piszą listy

    On wiedział, że ja coś wiem - mówił Adaś na radzie gabinetowej pod przewodnictwem pana profesora. - Wywnioskował, że jakichkolwiek wieści należy szukać w moim pokoju. Ja pragnąłem schwytać Tatarzyna, a Tatarzyn był mądrzejszy. Panie profesorze! Jestem niepocieszony...
    Rada gabinetowa, w której udział brała poza nimi tylko Wandzia, uchwaliła dwoma głosami, aby się jednak dał pocieszyć, nic bowiem groźnego się nie stało. Spokojnie rozważywszy nie było powodu do niepokojów. Napastliwa szajka przeczytała łapczywie opowieść księdza Koszyczka i nie będzie mądrzejsza, niż była przedtem. Dowie się, oczywiście, że "francuska tajemnica" została powierzona drzwiom z domku ogrodnika, lecz gdzie są te drzwi? Tego nie wiedza obie strony. Ta będzie na wierzchu, co je zdoła odnaleźć. Gdyby fałszywy malarz nie był zabrał rękopisu, rada gabinetowa rozporządzałaby dowolnym czasem na poszukiwania, podczas gdy tamci tłukliby się w ciemności. Teraz należy się śpieszyć, aby nie dać się ubiec. Byłoby lekkomyślnością liczenie na grubą niedomyślność wrogów: wzmianka o drzwiach w relacji księdza jest tak wyraźna, że im się rzuci w oczy. Już ten quasi-malarz dowiódł ogromnego sprytu pogardziwszy stertą książek i papierów i chwyciwszy ten łup, który należało porwać. A porwał go jedynie dlatego, że był starannie owinięty odłożony i ukryty w szufladzie. Tego właśnie Adaś nie mógł sobie przebaczyć. Znał doskonale głęboko mądrą i przenikliwą opowieść wielkiego pisarza amerykańskiego, Edgara Allana Poego, w której wszyscy poszukują ważnego dokumentu, prując meble, zrywając deski podłogi, zaglądając do najciemniejszych zakamarków, podczas gdy dokument sterczał na widoku, tak że należało jedynie sięgnąć ręką, ten bowiem, co go chciał ukryć, wnioskował przemyślnie, że najtrudniej jest znaleźć coś, co nie jest ukryte. Powiedział jeden roztropny Chińczyk: "Najciemniej jest zawsze pod latarnią!" Gdyby rękopis księdza Koszyczka leżał na widoku, wśród sterty szpargałów, sterczałby tam do tej chwili. Opryszek byłby przetrząsnął szafę i stół byłby może rozpruł poduszkę, nie byłoby mu jednak przyszło na myśl, że ważne papiery zostały niedbale porzucone.
    - Należy się zastanowić - rozprawiał Adaś chmurnie - co oni teraz poczną?
    - Dlaczego powiadasz: "oni"? - zapytał profesor.
    - Rzecz jest jasna - odrzekł Adaś - że w tej awanturze bierze udział kilku. Głową jest ów Francuz, co się tu zjawił pierwszy. On trzyma w ręku początek czarnej nici. Próbował z początku sam, lecz mu się nie udało i ponieważ zapewne nie zna języka, więc sobie dobrał wspólników. Musi to być gruba jakaś sprawa, skoro usiłował kupić wasz majątek i skoro nie waha się opłacać tych wspólników, którzy zapewne każą sobie płacić słono za narażanie się na niebezpieczeństwo. Stróż nocny opowiada, że ukradzione drzwi wynosiło z domu dwóch. Ze wszystkiego przeto wynika, że musi być ich kilku, dlatego mówię: "oni". Więc co oni teraz poczną? Ja myślę tak: odczytają rękopis i albo Francuz, główny wspólnik, dowie się prawdy, albo się nie dowie...
    - Dowie się, bo przeczyta...
    - Bynajmniej! Sam nie przeczyta, bo nie rozumie, a wspólnicy mogą przed nim zataić wszystko, co zechcą, i zaczną działać na własną rękę. Być może, że go oszukają, co - sądząc z widoku fałszywego malarza - jest bliskie prawdy. Dotąd wynajęci wspólnicy wykonywali zapewne na ślepo jego zlecenia. Wątpię o tym, czy Francuz zwierzył się przed nimi, o co toczy się gra? Oświadczył im zapewne, że grubo zapłaci za odnalezienie drzwi, na których znajduje się jakiś napis lub znak. Być może, że ich objaśnił o starodawnym rodowodzie całej awantury i dlatego sprytny nasz gość porwał stary rękopis pomyślawszy mgliście, że może on mieć jakiś związek ze sprawą.
    - Ale i Francuz przecie nie wie, o co idzie?
    - Może nie wie wszystkiego, lecz z wszelką pewnością wie więcej niż my z pamiętnika księdza. Ksiądz Koszyczek zapisał jedynie domysły, napoleoński oficer musiał jednakże w liście do brata napisać, choćby najostrożniej, dlaczego go wzywa do odbycia opętanej podróży przez połowę Europy? Musiał mu podać powód ważny, konieczny i warty ogromnego zachodu. Z Paryża do Wilna - daleka droga, a do tego droga przez wojnę, co się paliła wielkim pożarem. Ów Francuz coś wie... Jeżeli się teraz dowie od wspólników o tych drzwiach z małego domku, rzucą się wszyscy na poszukiwania. Jeżeli wiadomość tę przed nim zatają, porzucą Francuza i zaczną szukać sami, a wtedy może się zdarzyć rzecz najbardziej spodziewana.
    - Jaka? Jaka?
    - Może się zdarzyć, że opuszczony Francuz, zrozpaczony i bezradny, "od dworaków opuszczony" przyjdzie pokornie do nas i zaofiaruje nam wspólne i zgodne poszukiwania. Może się to zdarzyć, może się jednak nie zdarzyć. Raczej nie niż tak. Rzecz w tym, co my mamy robić?
    - Szukać drzwi! - zawołał profesor.
    - Tak, szukać drzwi, oczywiście! Ale jak i gdzie? Czy te drzwi jeszcze istnieją? Jeżeli istnieją, mają już więcej niż sto dwadzieścia lat, Gdyby, jak i Pan Bóg przykazał, wisiały na zawiasach, na których wisiały do pierwszego swego dnia, mogłyby łatwo przetrwać ten sędziwy wiek, jak go przetrwał cały domek. Ale to są pomylone jakieś drzwi! Same jednak nie wywędrowały, ktoś je wyniósł... Może je spalono podczas wielkich mrozów?
    - Nie zdaje mi się - rzekł profesor. - Las rośnie dookoła drzewa są w parku... Raczej by tu zresztą palono w piecu książkami nie marnowano by jednak pożytecznych drzwi.
    - Nie odgadniemy tego nigdy - rozmyślał Adaś głośno, mówiąc jak gdyby sam do siebie - Czysta rozpacz!
    - A czy nie wydaje ci się, luby Piotrusiu...
    - Adasiu... - poprawiła Wandzia.
    - Można tak i można tak - mówił profesor machnąwszy ręką. - Nie przeszkadzaj! Otóż czy ci się nie wydaje, że ta cała sprawą tak na pozór tajemnicza, jest jakimś urojeniem, jakimś przywidzeniem? Oficer mógł porobić nieprzytomne historie, pisać listy, gadać o drzwiach, nawoływać brata, a wszystko dlatego, że był w malignie?
    - W takim razie gdzie jest zawiniątko, które niósł spod Moskwy? Zapytany o nie przez pańskiego pradziadka - skłamał. Dlaczego skłamał? A dlaczego wymykał się nocami z domu, chociaż bezsilny i chory?
    Zamyślili się wszyscy rozważając, co się mogło stać z zawiniątkiem? Rozmyślanie było w owym dniu ciężką pracą, gdyż upał lał się z nieba ciężką srebrzystą strugą. Nawet w cienistym parku, w którym odbywali naradę, było gorąco.
    Ciszę przerwał turkot wózka.
    - Ktoś zajechał przed dom! - oznajmiła Wandzia.
    - Francuz! - zawołał z najwyższym zdumieniem pan profesor.
    "Francuz" jednakże zakrzyknął po polsku w stronę domu:
    - Panie Gąsowski! Moje uszanowanie!
    Adaś spojrzał ponuro.
    - Czy państwo znają tego pana? - zapytał.
    - Nie. Jakiś obcy...
    - Czegóż on tutaj chce? Nie dowierzajmy obcym ludziom... Pójdźmy przyjrzeć mu się z bliska.
    Przybysz z trudem wygramolił się z wózka, widać było bowiem, że jest znużony drogą, pełną upału i kurzu.
    - Czy pan Gąsowski jest w domu? - zapytał uprzejmie, podnosząc rękę do kapelusza.
    - Zdaje się, że go nie ma, bo niedawno poszedł w stronę lasu - odrzekła Wandzia.
    - Poczekam! - oznajmił krótko przybysz.
    Widać było, że go coś ubawiło, bo ze źle ukrywanym uśmieszkiem spojrzał na trzy oblicza, ponuro na niego spoglądające.
    - Nigdzie mnie, proszę państwa, nie witają kantatą! - rzekł im dobrodusznie. - Ale nie taki diabeł straszny... Czy mogę spocząć na ganeczku? Proszę mnie nie pilnować - dodał z głośnym śmiechem - bo nie zabiorę drzwi...
    Pan profesor zatrząsł się i zapytał zduszonym głosem:
    - Drzwi?! Pan, zdaje się, mówił coś o drzwiach... Co pana obchodzą drzwi? Piotrusiu, baczność, baczność! - dodał szeptem...
    - Jeszcze jeden!
    - Drzwi nie obchodzą mnie wcale - odrzekł przybysz wesoło zdumiony. - Przynajmniej bardzo rzadko... Czasem muszę przybić na nich groźny papier. Mnie, proszę państwa, obchodzą konie, krowy, świnie i zboże. Prawdę mówiąc przyjechałem, aby obejrzeć żywy i martwy inwentarz.
    - Czy pan jest kupcem? - zapytał Adaś spoglądając podejrzliwie.
    - Jestem złym kupcem, młody panie... Zdaje mi się jednakże, że ta śliczna panienka widziała mnie tu już nie raz jeden... Jeśli się nie mylę: panna Wanda?
    - Pan komornik! - zawołała cicho Wandzia bacznie mu się przyjrzawszy.
    - Do usług... - rzekł przybysz z wdzięcznym ukłonem.
    Trzy serca jęknęły w jednej molowej tonacji.
    - Mamie znowu zrobi się słabo! - szepnęła dziewczyna i wbiegła do domu.
    Domniemany zbójca oznajmił strapionemu panu profesorowi, że Bejgoła znajduje się u schyłku. Na mająteczku więcej wisi długów niż suszących się na płocie płacht; wedle pobieżnego obliczenia, z żywego inwentarza można ocalić jedynie muchy wewnątrz domu i motyle na łąkach.
    - Brat pański - mówiła urzędowa osoba poznawszy, z kim ma do czynienia - jest najmilszym człowiekiem, a bratowa pańska jest świętą kobietą. Jej tylko możecie państwo zawdzięczać, że w waszym odwiecznym domu nie siedzą jeszcze obcy. Ja znam dobrze każdy dzień, każdą chwilę tego domu. Serdecznie mi żal pana Gąsowskiego. To podobno genialny człowiek, tylko że mało zna się na gospodarstwie.
    - Z czym pan teraz przyjechał, szanowny panie? - pytał smutno profesor.
    - Nie mam zamiaru ukrywać, że z wyrokiem śmierci. Odwlekałem, jak długo mogłem... Robiłem, co mogłem, nie da się jednak dłużej. Jest źle, jest bardzo źle! Przepraszam, że opowiadam to przy młodym człowieku...
    - To serdeczny przyjaciel - mówił profesor. - Panie kochany! Czy nie byłoby sposobu odwleczenia ostateczności?
    Urzędnik zamyślił się.
    - Gdyby brat pański zapłacił w tej chwili jakąś sumę...
    - Powiedzcie mu, że mnie nie ma w domu! - huknął z wnętrza domu zawiesisty bas matematyka.
    - Słyszy pan, panie profesorze? Brata pańskiego nie ma w domu... Niestety, jest jednakże dom, są stajnie i obory.
    - Ale i ja jestem - rzekł staruszek z mocą. - Niech pan będzie tak dobry i pójdzie do mego pokoju. Piotrusiu, idź uspokój Wandzię i jej matkę... Służę panu!
    Podczas obiadu oznajmił matematyk zdumionej ziemi rodzinnej:
    - Był tu podobno komornik... nudna figura... Ale odjechał nic nie wskórawszy. Zdumiewającą jest rzeczą, jak ja onieśmielam tego człowieka!
    Pani Gąsowska spojrzała w tej chwili na profesora oczami tak jeszcze mokrymi po niedawnych łzach jak niebo po gwałtownej burzy.
    Adaś zaś miał serce pełne, cichego smutku. Kochał tych wszystkich ludzi, prócz matematyka, co w nim dość niepewne budził uczucia. Z całej duszy polubił ten cichy zapadający się dom, z którym go dziwaczna związała przygoda. Mieszkała w nim dobroć i uczciwość. I ten śmieszny, basem gadający brodacz jest dobrym człowiekiem, opętanym przez dyletancką manię. Jak twierdzi pan profesor, jest on nawet dobrym matematykiem, lecz pragnie być geniuszem i to jest jego nieszczęście.
    Pan Gąsowski, który brata bardzo miłował, choć gorzkie na jego temat snuł żale, mówił:
    - Mój brat cierpi na polską chorobę, taką samą jak wielu innych: na przerost urojeń. Za wiele talentów, za mało męskiego, twardego charakteru! Ot, w czym rzecz... Robimy często to, co do nas nie należy, i robimy źle mogąc robić dobrze. Nudzi nas i niecierpliwi chodzenie po ziemi, więc chcemy latać po obłokach... Mnóstwo Jenialkiewiczów jest pośród nas... Jeszcześmy nie pojęli tej prostej prawdy, że jeden mocny, nieugięty i twardy charakter więcej wart niż rozwichrzone talenty; zresztą i najwybitniejszy, najprawdziwszy talent bez charakteru będzie zawsze bengalskim ogniem, co nie grzeje. Zawali się najświetniejszy dom, co nie posiada fundamentów. Tak, tak, miły chłopcze! Trudniej na tym świecie o niewzruszony dąb niż o trzciny, szumnie rozgadane na wietrze.
    Pan profesor długo jeszcze rozprawiał z dobrotliwą goryczą i przerwał dopiero wtedy, gdy zauważył, że Adaś , niby uprzejmie słuchający jego wzniosłych nauk, myślami krąży gdzieś daleko.
    Chłopak nad tym rozmyślał, że może przecenia sprytną przemyślność fałszywego malarza. Porwał on rękopis księdza Koszyczka nie dlatego, że o jego ważności wywnioskował ze starannego sposobu jego przechowania, lecz dlatego zapewne, że śledził dom. Wspiąwszy się nocą na jedno z drzew przed domem musiał widzieć, jak Adaś zachłannie do późna czytał, jak potem z gorączkowym pośpiechem zbiegł ze swego poddasza do pokoju profesora. Wtedy też mógł dojrzeć przez oświetlone okno, jak się naradzają. Mógł się domyśleć łatwo, że Adaś wyczytał coś wielce ważnego i wtedy "wziął na oko" ten rękopis.
    Adaś zaniepokoił się. Wyjaśniwszy profesorowi, do jakich doszedł wniosków, powiedział:
    - Panie profesorze! Nic nie będziemy mogli uczynić, jeżeli ci ludzie nas śledzą. My zaczniemy szukać drzwi, a oni ułatwią sobie robotę w ten sposób, że będą się za nami wtoczyli jak cienie. A w ostatniej chwili gotowi użyć przemocy. Nawet gdyby ten fałszywy malarz z łapami goryla był sam jeden, nie damy mu rady. Panny Wandy nie będziemy, rzecz prosta, zabierali na wojnę, a my obaj sromotnie zostaniemy pobici.
    - Ho, ho! - zakrzyknął profesor.
    Był to okrzyk bojowy, pełen zuchwałej wiary w zwycięstwo, którym drobna, zadzierżysta ptaszyna odstrasza krew pijącą kunę. Kuna jednakże, jak twierdzą wybitni naturaliści, mało na to zważa. Adaś skinął przeto głową z należytym uznaniem dla tej bojowej gotowości zacnego staruszka, lecz postanowił nie opierać na niej swoich planów.
    - Ja myślę - rzekł w zamyśleniu - że należy ich uprzedzić. Ci panowie muszą mieć gdzieś niedaleko swoje siedlisko. Wątpię, aby mieszkali w lesie, więc albo rozbili obóz w karczmie w miasteczku, albo ukrywają się w jakimś ustronnym domu. Zróbmy tak: pan profesor pozostanie tutaj z rodziną, a ja pójdę na zwiady...
    - Sam? Nigdy! - zawołał staruszek.
    - Tylko sam. Będę udawał, że się w ogóle wyniosłem z tego domu i że was pożegnałem. Niech się pan profesor o mnie nie lęka. Nic mi się nie stanie! Będę miał oczy i uszy otwarte. Pochodzę sobie po okolicy i będę usiłował spełnić dwie roboty za jednym zamachem: będę szukał drzwi i będę szukał naszych prześladowców.
    - Gdzież ty, u Boga Ojca, znajdziesz drzwi?
    - Nie wiem. Jeśli nie zostały spalone, muszą gdzieś tkwić. Nie ma ich tutaj, więc może są gdzie indziej.
    - Chłopcze! Narażasz się straszliwie! Co powie twoja matka, skoro się dowie, że cię puściłem na burzliwe przygody?
    - Moja matka wie o tym, że ma pierworodnego syna wiercipiętę i włóczykija. Nie może inaczej być, panie profesorze!
    - Zakazuję ci!
    - A razem ze mną pan profesor by poszedł?
    - Oczywiście!
    - A czy to wypada - zaśmiał się Adaś - aby taka szanowna osoba włóczyła się po okolicy jak taki, co sprzedaje grzebienie i mydełka? Na mnie jednego nikt nie zwróci uwagi. Pomyśli sobie, że pomylony sztubak łazi w czasie wakacji i zbija bąki. A z panem profesorem naprawdę byłoby trudno. Niech mi pan profesor pozwoli, za trzy, cztery dni będę z powrotem, cały i zdrów, tylko nieco zakurzony.
    - A jeśli kark ci ukręcą? Ha!
    - Wtedy poproszę o Anioł Pański i trzy Zdrowaś Maria. Ale niech się pan profesor nie obawia. Skoro będę sam, nie będę się wstydził uciekać, gdybym zaś był z panem, wstydzilibyśmy się obaj. Ja mam potężne nogi. Gdybym miał taką głowę, byłbym Sokratesem!
    Adaś musiał jednakże przez długie godziny przekonywać zatroskanego profesora, zanim zacny człowiek zgodził się na tę wyprawę. Raz się zgodziwszy, natychmiast odwoływał pozwolenie i trzeba było zaczynać od nowa.
    - Idź! - zawołał wreszcie profesor. - Ale jeśli tu przyniosą twego trupa, wtedy będę dla ciebie bez litości.
    - Zgoda! - zaśmiał się Adaś.
    O zmierzchu żegnano Adasia przed gankiem z wielkim krzykiem i żałosnym rwetesem. Matematyk i pani Gąsowska przekonani byli, że chłopiec naprawdę ich opuszcza, lecz że może powróci. Panna Wanda była wtajemniczona, lecz grała swoją rolę znakomicie. Miała odprowadzić Adasia na stację kolei, więc się teraz przyglądała rzewnym pożegnaniom. Walizę chłopca położono na koźle wózka obok woźnicy, wyrostka w rozchełstanej koszulinie, dzierżącego bat większy od niego.
    Adaś gramoląc się na wózek spojrzał chyłkiem w zarośla przed domem, lecz nie dojrzał nikogo.
    "Jeśli mnie pilnują - pomyślał - na myśl im nie przyjdzie, że to udany wyjazd. Na wszelki wypadek będą czekali powrotu Wandzi, aby się przekonać, że nie powróciłem".
    Wieczór mocno zgęstniał, gdy jechali do stacji.
    - Panno Wandeczko - szepnął Adaś. - Teraz ukryję walizkę na dnie wózka i pani z nią powróci. Niech jej tylko nie wnoszą do domu. Niech sobie zajedzie do jakiejś szopy i tam ją ukryjcie.
    - A czy pan myśli, że teraz nas nikt nie śledzi?
    - Musiałby był przyjechać za nami, a za nami nikt nie jechał. Pociąg odchodzi za pięć minut... Przenocuję tu gdzieś w pobliżu, a jutro rano rozpocznę wędrowanie.
    - Niech się pan strzeże, drogi panie Adasiu, niech się pan strzeże.
    - Niebawem wrócę i wtedy...
    - Co wtedy?
    - Wtedy... pani... może co powiem...
    Panna Wanda otwarła dość szeroko fiołkowe oczy i cicho westchnąwszy spojrzała w tę stronę, "skąd pierwsze gwiazdy na niebie zaświecą". W tym bowiem kierunku, wskazanym przez Słowackiego, spoglądają zawsze ci, którym jest smutno.
    Pożegnali się pośpiesznie, bo pociąg, chory na sapiącą astmę, wtoczył się zziajany na małą stacyjkę, obok której w ogródku kwitło kilka czerwonych kwiatków, a przed nią zakwitł zawiadowca w czerwonej czapce. Adaś udał, że pobiegł w stronę pociągu. Jeszcze raz się odwrócił i skinął ręką, jakby dając znak dziewczynie, że można odjeżdżać; ruch ten powtórzył zawiadowca dając znać pociągowi, że może uczynić to samo.
    Adaś, unikając świateł na stacji reprezentowanych przez jedną latarnię, ledwie łypiącą okiem, przemknął w mroku i wychynął dopiero w pustym polu. Wieczór był śliczny i ciepły; rosa padała gęsto Jak jasne panieńskie łezki. Gdzieś w oddali zaszczekał barytonem jakiś stary kundel oznajmiając światu, pełnemu kąśliwych pcheł, że czuwa i czuwać nie przestanie. Dwa świerszcze nawoływały się skrzypliwie i smutno.
    Chłopiec szedł przed siebie w noc nie śpiesząc się. Wlókł się obok toru kolejowego na zachód. Postanowił zatoczyć wielki krąg minąwszy z daleka Bejgołę dojść w te strony, gdzie spało miasteczka na wielkim trakcie. Wędrowanie po nocy po nieznanej okolicy nie miało wiele sensu, więc trzeba było utknąć gdzieś po drodze. Pogada z nierozgarniętym pastuszkiem, stróżującym przy spętanych koniach i dowiedział się, że mógłby spędzić noc niedaleko, u leśnika.
    Gościnnie przyjęty, został zaprowadzony do wytwornej sypialni na stogu pachnącego siana i przysiągłszy uroczyście, że nie zaprószy ognia, usnął sprawiedliwym snem, pełnym miłych widzeń i niemiłych myszy, które w tym stogu musiały mieć swój bardzo ruchliwy cyrk, Zbudziło go rozkrzyczane blaskiem słońce i radośnie rozkrzyczana żona gajowego, oznajmiająca, że ludzie roztropni pożywiają się o tym czasie czarnym chlebem i białym mlekiem. Adaś, który po zdrowym śnie mógłby zjeść pół stogu siana, zajął się z entuzjazmem darami bożymi, dającymi siły i po upływie godziny był już na drodze. Pouczono go, którędy ma iść, aby przez polne drogi dojść do miasteczka. Ogarnęła go rzeźwa, w porannych rosach wykąpana, słoneczna radość. Przystawał czasem i patrzył zachwyconym spojrzeniem, jak szara grudka ziemi przez jakieś czarodziejstwo odrywa się od bruzdy, dostaje skrzydeł i unosząc się coraz wyżej, coraz wyżej, wzbija się w błękit śpiewający. Skowrończe głosy idą w niebiosy. Adaś słuchał w zalękłym podziwie, zdawało się bowiem, że niebieskiemu śpiewaków musi z nadmiernego uniesienia pęknąć malutkie, śpiewem bulgocące serce.
    Mijał wsie, przytulone miłośnie do biednej, lecz ślicznej ziemi. Wiejskie kundle, śpiące na nagrzanym pyle drogi, oszczekiwały go wcale łagodnie, z psiego obowiązku, ut aliquid fecisse videatur. Jedynie młodsza psia generacja okazywała jaką taką gorliwość, stary wyga bowiem, wytrawny pchlarz, otwierał do połowy mądre, krwią nabiegłe oko, a spenetrowawszy, że wędrowiec niewart jest większego zachodu, zasypiał uśmiechając się przez sen do potężnego widma kości pełnej szpiku.
    Adaś szedł miedzami pól "malowanych zbożem rozmaitem", już dostatnio dojrzałym i złotym, groblami stawków, sennych i srebrzyście łuszczących się w jaskrawym blasku słońca, przez rzadkie laski brzozowe, pełne wykrotów, nalanych bagnistą wodą. Czasem zerwał się sprzed jego stóp zając-idiota, wielce nastroszony, i zapadał w kotlinie, aby znowu zasnąć lekkim snem, pełnym widm, kosmatych i szczekających.
    Około południa usłyszał splątane krzyki i nawoływania. Orkiestra była diabelska i gdyby w pobliżu znajdował się cmentarz, ten i ów nieboszczyk, spać w tym zgiełku nie mogąc, byłby zabrał trumnę i przeniósł się w spokojniejszą okolicę. Nad śliczną wodą odprawiała krzykliwe igrzyska liczna banda urwipołciów pod przewodem zuchowatej dziewczyny-jenerała. Szczególnie śmieszny był długonogi jakiś dryblas, piegowaty jak indycze jajo. Po dwóch stronach wody bieliły się dwa obszerne domy, a jeden z nich dźwigał na sobie garb niewysokiej wieży.
    Banda ujrzawszy przybysza umilkła, co pozwoliło ogłuchłemu światu odetchnąć na krótką chwilę.
    - Czuwaj! - zawołał Adaś.
    - Czuwaj! - odkrzyknęli mołojcy i otoczyli go kołem.
    - Czy wolno mi tu odpocząć?
    - Bardzo prosimy! - rzekła z uśmiechem dziewczyna. - Skąd prowadzą bogowie?
    - Ani bogowie tego nie wiedzą, ani ja nie wiem - zaśmiał się Adaś. - Jestem taki Marek, co jedzie na jarmarek. Chodzę, aby nie siedzieć.
    Panna-jenerał skinęła przyjaźnie głowę na znak, że jeszcze jeden wesoły rzezimieszek przyda się na tym radosnym świecie. Adaś oznajmił, że się zwie Cisowski, co zapewne nikomu nie będzie wadziło, więc i oni wymienili z kolei swoje nazwiska.
    - Niemczewscy?... Gilewicz?... Kropka?... - zdumiał się Adaś . - Zaraz, zaraz. Coś mi się zdaje, szlachetni mężowie, i ty, dostojna pani, że ja już gdzieś słyszałem te świetne nazwiska, kiedyś i teraz, bardzo niedawno... Za pozwoleniem! Czy ten dwór na prawo to Głodówce, a ten na lewo Wiliszki?
    - Tak jest! - rzekła panna z odrapanymi kolanami. - Wszystkie te nazwiska zna pan zapewne z książki Makuszyńskiego "Złamany miecz".
    - Prawda! - zawołał Adaś.
    - Użył sobie na nas pan Makuszyński, użył... - mówiła panienka. - Powypisywał nieprawdopodobne historie o naszych rodach.
    - Więc to wszystko nieprawda?
    - Trochę prawdy w tym jest, ale po co zaraz o tym pisać? Od roku wszyscy się z nas śmieją... Żebyśmy go tak dostali w swoje ręce!
    - Niech go Bóg strzeże! - zaśmiał się Adaś. - Ile was tu jest?
    - Siedmioro! - z dumą rzekła panienka.
    - Za pozwoleniem - rzeki żywo Adaś . - Czy tu gdzieś w okolicy nie mieszkają państwo Gąsowscy?
    - Owszem. Niedaleko stąd. Kolega ich zna?
    - Słyszałem o nich. Jest tam jakaś panna, podobno śliczna?
    - E, zaraz śliczna! Podobna do ludzi, ale nic nadzwyczajnego. Nigdy tu u nas nie była, bo zadziera nosa. I jakiś sztubak podobno; przyjechał do nich na wakacje... Ignaś widział go na stacji i mówi, że to hebes.
    - A co to znaczy "hebes"?
    - W dzień małpa, a w nocy kretyn. Zresztą niech go kaczka kopnie! Kolega zje u nas obiad?
    - Jeżeli będzie można...
    - A jutro u nas - wtrącił milczący dotąd, bardzo miły chłopiec.
    - Kolega Adam Gilewicz, jeśli się nie mylę? - zapytał Adaś uprzejmie. - Bardzo serdecznie dziękuję, lecz jutro będę już daleko.
    Ponieważ wieś była smutna, więc należało schwytać miłego gościa chociaż na jeden dzień. Banda otoczywszy go wiodła w triumfie do Wiliszek. Dwóch wiatronogich gońców pobiegło przodem, aby go oznajmić, pora obiadowa była bowiem bliska. Po krótkiej chwili można było zauważyć krzykliwy rozruch w kurniku, niespodziewany bowiem gość na wsi przychodzi razem ze śmiercią niewinnego kurczęcia. Dziw to był zresztą, że w tym domu w ogóle było jeszcze cokolwiek do zjedzenia; uczeni obliczyli ściśle, że w skali żarłoczności dwóch drapichrustów dorównuje jednemu rekinowi, a w Wiliszkach było tego tałatajstwa pięcioro, bo i powiewną panienkę z wszelką słusznością należało wpisać do rejestrów bandy.
    Pani Niemczewska, właścicielka Wiliszek, mile przyjęła gości nie zadając mu żadnych pytań: a skąd? a po co? Był młody i młodość go przyprowadziła. Żadne inne racje nie były potrzebne. Poprosiła go serdecznie, aby zanocował przed dalszą drogą i po obiedzie odwiedzili Głodówce, gdzie pozna szlachetnego człowieka, znanego mu zresztą ze "Złamanego miecza" - pana Rozbickiego.
    - Zaprowadzimy go tam po południu - rzekła panienka.
    - Nie, Irenko! - powiedziała pani Niemczewska. - Niech oni go zaprowadzą. Ty zostaniesz w domu.
    - Ależ, mamusiu! Ta robota poczeka...
    - Czeka już od wczoraj, a miała być gotowa dzisiaj.
    - To obrzydliwe - mówiła panienka z rozpaczą. - Jak można w czasie wakacji męczyć porządnego człowieka? Proszę sobie wyobrazić - rzekła zwróciwszy się do Adasia - że mi każą tłumaczyć jakiś francuski list...
    - Francuski list? - zapytał Adaś dziwnym głosem.
    - Tak. I do tego pisany jakąś niemożliwą, starą francuszczyzną.
    - Starą francuszczyną?... A któż teraz pisze takie listy?
    - Ten list nie jest pisany teraz. To jakaś stara, odwieczna epistoła... Tu niedaleko, w Żywotówce, mieszkają jacyś obcy i wczoraj jeden z nich przyniósł do nas ten list i zaczął błagać, aby mu go przetłumaczono. Powiedział, że to bardzo ważny dla niego dokument, że sam nie rozumie francuskiego języka i nie zna nikogo w okolicy, co by mu ten list przełożył. Ponieważ przypuszczał, że ktoś u nas w domu będzie to mógł uczynić, więc prosił i prosił, a mamusia nie umie nigdy odmówić, więc nieszczęście spadło na mnie.
    - A kiedy ten obcy ma przyjść po odpowiedź? - spytał Adaś pilnie bacząc, aby nie zdradzić niepokoju.
    - Wieczorem - odpowiedziała pani Niemczewska.
    Adaś rozmyślał gwałtownie, po czym rzekł:
    - Proszę pani, czy ja nie mógłbym pani pomóc?
    - Och! - zawołała panienka. - Z nieba pan spadł.
    - Pan jest zmęczony - mówiła pani Niemczewska. - Możesz to zrobić sama. List jest krótki.
    - Tym prędzej go przetłumaczymy! - rzekł Adaś z gorączkowym pośpiechem. - Ja znam dość dobrze język francuski, a czego ze starego języka nie zdołamy przetłumaczyć, tego się we dwoje domyślimy. Namiętnie zresztą lubię stare szpargały.
    Nie mógł się doczekać końca obiadu: przestał jeść, jak gdyby się lękał, że wszystko wypadnie mu z drżących rąk. Ponieważ przy stole panował rejwach, więc nie był zmuszony do brania udziału w rozmowie. Miał czas na rozważania. "Więc tak się stało, jak myślałem: opryszki wyłudziły list od Francuza albo zabrały go przemocą. Nie może to być list inny. Ale co zrobili z nim samym? Co za przypadek, co za szczęśliwy przypadek... Och, kiedyż skończy się ten obiad?"
    Obiad długo nie chciał się skończyć, tym bardziej że omal nie przyszło do bitki pomiędzy piegowatym dryblasem i małym, zadzierzystym chłopaczkiem, który wołał siedmioma głosami, że został nikczemnie skrzywdzony przy podziale leguminy, porwanej przez zachłannego dryblasa. Krzyki umilkły wtedy dopiero, gdy naturalne źródło opętanego wrzasku - gęba chłopaczka, została wypełniona, Jak otwór w murze cementem, słodką i lepką substancją. Wreszcie zbójecka kongregacja rozbiegła się na dziesięć stron świata (bo czterech dla tak licznego zespołu byłoby za mało), panna westchnęła w poczuciu bezmiernej krzywdy i powiodła Adasia do swego pokoju.
    - O, tu jest ten szpargał! - rzekła niechętnie.
    Adaś ujął drżącymi rękami stary, pożółkły i pomięty papier. Podszedł z nim do okna, aby ukryć wzruszenie. Rzucił okiiem na podpis: "Kamil de Berier". Tak, to ten list... Ten ważny list, o którym pisał ksiądz Koszyczek. Jakimiż drogami krążył ten kawałek papieru, aby po stu dwudziestu czterech latach wrócić w zakątki, skąd został wysłany przez umierającego człowieka! Habent sua fata libelli! - mówili Rzymianie o dziwnych losach książek. Mogliby rzec: Habent, sua fata epistolae! Śmierć pisała tę epistołę, a ruchliwe życie podawało ją z rąk do rąk. Litery zblakły, papier przybrał żółtą, barwę zgryzoty i troski, umarł człowiek, który ten list pisał, nie ma już dawno na świecie tego, do którego był pisany. A słowa listu, jak śpiące węże, obudziły się ze snu i zaczęły kąsać ludzkie serca. Przeszłość wychynęła z mogiły, wyszła o północy na nowy świat i poczęła straszyć jakimś krwawym wspomnieniem. Tajemniczą rzeczą jest list: może - na wszystko obojętny - zadać śmierć, zranić serce, strącić duszę w otchłań rozpaczy lub podpalić ją jasnym płomieniem radości, a serce uleczyć najcudowniejszym lekarstwem, znanym nieszczęsnemu człowiekowi - nadzieją.
    Adaś patrzył na list zamglonym spojrzeniem.
    - Czy to się da przetłumaczyć? - spytała panienka.
    - Tak, tak... z pewnością... - odpowiedział bezwiednie. Nagle, jakby się ocknął, rzekł: - Proszę pani! Jestem cokolwiek znużony i nigdzie nie pójdę, z całą natomiast przyjemnością przełożę ten list w samotności. A pani niech sobie idzie...
    - A czy ja tak mogę? - spytała niepewnie panienka.
    - Ależ oczywiście! We dwoje będziemy sobie tylko przeszkadzali. Niech pani powróci za godzinę. Myślę, że za godzinę rzecz będzie gotowa. Czy pani ma słownik francusko-polski?
    - Tu leży przygotowany...
    - Wszystko w porządku. Niech pani idzie, bo pani armia potopi się bez opieki.
    Panienka zmrużyła oko i wedle wszelkich reguł powinna była tym momencie zacytować słowa Czepca z "Wesela" Wyspiańskiego: "Pani mi razy dwa nie powie", lecz że panienki nie cytują w czasie wakacji słynnych powiedzeń, użyła przeto słów z własnego repertuaru:
    - Strasznie panu dziękuję!
    Śmignęła jak kozica na tatrzańskiej skale i zniknęła "jak sen jaki złoty", co łazi po drzewach jak małpa i ma podrapane kolana.
    Adaś przytknął list do piersi, jak gdyby chciał uspokoić mocno bijące serce. Trzeba go przeczytać, przeczytać czym prędzej.
    Zaczął przebiegać oczami litery mozolnie stawiane przez bezsilnego człowieka; zdawało się, że pragnie odczytać jednym spojrzeniem całą treść listu. Nie było to takie łatwe; francuszczyzna Adasia była dostateczna, gdyż w latach cielęcych miał bonę-Francuzkę, lecz bystrość wspaniała. Obok leżał słownik. Choćby miał pracować przez wiele godzin, musi dokonać przekładu. Wygładził list dłonią, oparł głowę na rękach i czytał: dwa, trzy, dziesięć razy. Niektóre słowa wyblakły tak, że pozostał po nich jedynie ledwie widoczny zarys liter. Na szczęście list był krótki: ciężko chory człowiek nie miał sił na obszerne pisanie.
    Po długim, długim wpatrywaniu się w to pismo spoza grobu Adaś poczuł, że czoło ma zroszone potem z nadmiernego wysiłku. Chwytał pióro i odkładał je znowu. Przez otwarte okno wpatrywał się w niebo, jak gdyby krążący po nim napoleoński oficer ujrzawszy udrękę nieszczęsnego tłumacza mógł mu przyjść z pomocą. Adaś napisał wreszcie pierwsze słowa:
    Bracie mój, bardzo ukochany!
    "Zgadza się! - pomyślał. - Oficer nie był w malignie, kiedy mówił, że pisze do brata. Dalej, dalej! Co dalej?"
    ... Ten, co ci odda list, jest towarzyszem mej niedoli, co mi pomógł, rannemu i bardzo choremu, wyrwać się z pieklą. Nagrodzić go będzie twoim obowiązkiem, ja bowiem tutaj uczynić tego nie mogę. Zaopatrzyłem go na drogę, aby jak najprędzej... (słowo nieczytelne)... do ciebie. Przysiągł, ze cię odszuka. Wtedy ci wszystko opowie. Ja nie mam na to siły. Będziesz wiedział, co i gdzie przeżyłem. A teraz na... (słowa zatarte)... zaklinam, abyś niezwłocznie... (słowo znikło)... urlop i jak można najprędzej wybrał w drogę. Będę wiosna duszę trzymał za gardło, aby mnie nie opuściła, zanim przybędziesz. Bracie mój! Spiesz się! Śmierć chodzi za oknami. Każdej nocy... (słowo zbladłe)... koło mnie. Gdybyś jednak nie zastał mnie żywego, pamiętaj, że musisz uczynić, co ci nakazuję w imię starszeństwa i w imię śmierci. Jeżeli spełnisz wszystko dokładnie, uradujesz mnie poza grobem. Jesteśmy ostatni z rodu, ale niedługo ty jeden będziesz ostatni i sam. Wiesz dobrze o dawnej naszego rodu świetności i o tym, że dzisiaj na żołnierską skazani jesteśmy dolę. Wiedz przeto, że mi się udało ze śmiertelnym trudem unieść z pogromu coś, co tobie, a potem rodowi naszemu, odrodzonemu w twoich dzieciach, stara pozwoli przywrócić świetność. Pomyśl, a zrozumiesz...
    I ja już rozumiem - szepnął Adaś . - Bogactwo... Oficer przywlókł się spod Moskwy z jakimś bezcennym łupem... Co dalej?
    Dokładnie... (tu znowu słowo zamarło)... nie mogę. Niech ci pomocy udzieli twoja bystrość. Idzie o wielkie rzeczy. Nie wahaj się ani jednej chwili. A teraz czytaj uważnie. Te słowa są moim testamentem:
    Przybędziesz do wsi Bejgoły nie opodal Wilna. Właściciel nazywa się Gonsowsky. Jeżeli będę żył, przyprowadzi cię do mnie. Jeżeli mnie już nie będzie, zażądaj, aby ci pokazał pokoje w którym czekałem na śmierć lub na ciebie. Stań w milczeniu i rozważ. Przed wyjazdem przeczytaj uważnie, a po przybyciu na miejsce przypomnij dokładnie.
    Dan. Alf. Inf. C. III. 10 - 11.
    Wiesz, o czym myślę, bo razem czytaliśmy tę księgę ucząc się włoskiego języka. To cię zawiedzie tam, gdzie należy. Nie wychodź z izby i czytaj. Reszta będzie łatwa, chociaż będziesz musiał utrudzić umysł. Nie mogę jednak pisać jasno. Musiałem skryć w gąszczach drogę do Sezamu i wytyczyć błędne szlaki. Znam twój geniusz bystrości i wiem, że odgadniesz. Listowi nie powierzę tajemnicy. Szukaj. Pilnie szukaj. A list zniszcz natychmiast wyrywszy go sobie w pamięci jak w granicie, aby pisma tego nie przeczytał nigdy nikt inny na świecie. Ludzie są mądrzy i co ty potrafisz odgadnąć, i oni odgadnąć mogą. Będę czekał żywy lub umarły. Oby żywy. Raz jeszcze rozkazuję ci: porzuć wszystko, choćbyś miał lecieć jak ptak.
    Kocham cię, bracie mój...


    Podpis wyraźny był i staranny.
    Dwie godziny minęły, a Adaś siedział pochylony nad listem. Rozmyślał uważnie, z czujnym trudem:
    "Rzecz jest dziwna. W liście nie ma najmniejszej wzmianki o drzwiach. Dlaczego tedy szukano drzwi? Jedna jest tylko możliwość, że ci, co ten list po stu latach dostali w ręce, wyczytali coś w znakach. Co oznaczają te skrócone słowa i te cyfry? Oficer pisze, że wyjęte są z jakiejś włoskiej księgi. "Dan. Al. Inf?" Co to znaczy? Co znaczy "C. III. 10- 11"? Zaraz, zaraz, spokojnie!"
    Przymknął oczy i trwał w zadumie nie słysząc nawet roztrzepanej gadaniny niezliczonych wróbli. Przypomniał sobie mozolnie wszystkie znane sobie nazwiska, wszystkie jednak świeżej były daty.
    "Księga, o której mowa, musiała być już na świecie przez półtora wiekiem. I nie lada jaka musiała to być księga, skoro zawędrowała z Włoch do Francji. Jakaś powszechnie znana i szanowana. Jaka jest włoska księga znana i szanowana?"
    Myślał, przypominał, szukał. Nagle wrzasnął:
    - Ośle ośmiokątny! Dante! Przecie to Dante Alighieri - "Dan. Al." - Danta "Boska Komedia" - niebotyczny poemat o piekle, czyśćcu i raju. Ale tak, tak! Uradował się jak spragniony Beduin, co w pustyni ujrzał zieloną palmę, wkrótce jednak znowu się zasępił.
    - Dante napisał "Boską Komedię" i "Nowy Żywot". Pierwsze dzieło zwie się po włosku "La divina commedia", drugie: "Vita nuova". Cóż może tedy oznaczać nie dokończone słówko: "Inf."? Pomyślmy! Oznacza zapewne tytuł, lecz żaden z tamtych dwóch... Pomyślmy, pomyślmy! Brat oficera musiał myśleć wedle tej samej metody. Nie ulega wątpliwości, że idzie o Danta, więc niech om mnie objaśni. To słówko "Inf." musi być jakimś naczelnym słówkiem. Zajmę się najpierw "Boską Komedią". Składa się ona z trzech części: "Piekło" - "Czyściec" - "Raj". Jak się nazywa po włosku piekło? Nie wiem.. Nie umiem po włosku, ale język włoski zbudowany jest na fundamencie łacińskim. Jak się po łacinie nazywa czeluść, mająca oznaczać to, co później nazwaliśmy piekłem? Infernum. Mam, mam: infernum po włosku zapewne inferno. O Boże! Przecie to jasne jak dzień: Przeczytaj Danta Alighieri "Piekło". A które miejsce? - C.III. Co oznacza C? Jeżeli oficer chciał się wyrazić po francusku, oznacza to zapewne chant - "pieśń", a jeżeli po włosku, to canto - również "pieśń". Znam to włoskie słowo. "Kantata" to śpiew uroczysty, więc cantare znaczy śpiewać... Szukaj w pieśni trzeciej, wiersz dziesiąty i jedenasty.
    Rozpierała go radosna duma, że ze szczątków i gruzów zbudował zrozumiale zdanie. Teraz należy jedynie odpowiedni wiersz z Danta, aby pojąć resztę. Skąd tu jednak wziąć w Wiliszkach posępne dzieło posępnego poety, którego współcześni wskazywali palcami mówiąc: "Patrzcie, patrzcie, oto człowiek, który był w piekle!" Łatwiej mu było jednak zstąpić do piekła niż wędrować do Wiliszek.
    Adaś spojrzawszy przez okno ujrzał poważną postać Ignasia Niemczewskiego, który w nieznanym celu wlókł za sobą grabie z wyszczerzonymi zębami.
    - Kochany kolego! - zawołał Adaś przez okno. - Czy mógłbym prosić na chwileczkę?
    Tamten zdumiał się cokolwiek, ujrzawszy Adasia w pokoju zamiast nad wodą, i zjawił się natychmiast...
    - "Boską Komedię"? - zapytał. - Zdaje się, że tak dostojnego towaru u nas nie ma. Mogę służyć Kraszewskim.
    - Cześć Kraszewskiemu, ale mnie w tej chwili trzeba Danta.
    - Zaraz, teraz, w tej chwili? O piątej po południu! - śmiał się Ignaś patrząc wesoło na dziwnego gościa, co nie ma podczas wakacji innych zmartwień.
    - Naprawdę mi potrzeba! - rzekł Adaś gorącym głosem.
    - Kopę raków mógłbym ci przynieść w tej chwili - mówił Ignaś. - Ale zaraz, zaraz! My tu mamy pod bokiem poetę, co mieszka u Gilewiczów, po drugiej stronie wody.
    - Wiem. Pana Rozbickiego... Czy on może mieć "Boską Komedię".
    - On ma wszystko, co jest pisane górnie, chmurnie i rymami. Zaraz wyślę sztafetę i za dziesięć minut sztafeta powróci.
    - Książki mi nie potrzeba, tylko dwóch wierszy z tej książki.
    - Napisz kolega na karteczce.
    Adaś nagryzmolił szybko: "Jak brzmi dziesiąty i jedenasty wiersz z III księgi "Piekła" Danta?" Ignaś .wychylił się przez okno i wrzasnął przeraźliwie:
    - Ratunku! Na pomoc!
    - Co się stało? - zdumiał się Adaś.
    - Nic! Ale inaczej banda nie przybędzie.
    - Ale matka się przestraszy...
    - Mamy nie ma, bo poszła na grzyby. O, już któregoś przyniosło...
    Zjawił się kuzyn piegowaty na gębie.
    - Hej, ty, Merkury! - zawołał Ignaś. - Pędź do pana Rozbickiego z tą karteczką i przynieś odpowiedź!
    - A jeżeli nie popędzę?
    - Mama jeszcze nie wie, kto zakatrupił kamieniem indyczkę, ale dowie się wieczorem.
    - Lecę! - wrzasnął piegowaty. - Ale to jest wymuszenie.
    Nie minęło pół godziny, a piegowaty był już z powrotem. Ponieważ nie chciało mu się trudzić, więc owinąwszy kamień papierem cisnął go przez okno do pokoju.
    Adaś czytał szybko odpowiedź uczonego męża:

    "Pozdrowienie czytającemu. Wiersz dziesiąty i jedenasty III pieśni "Piekła" boskiego Danta brzmi w polskim przekładzie Porębowicza:

    ...Na drzwiach bramy ten się napis czyta...
    O treści memu duchowi kryjomej...
   

Sługa                  
A. Rozbicki".

    - Czy kolega zadowolony? - zapytał Ignaś.
    - Strasznie, strasznie! - odrzekł Adaś z gorącą wdzięcznością.
    - Ale moja siostra jest małpa zielona... Jak można gościa zaprzęgać do roboty? Czy dużo jeszcze tej pisaniny?
    - Już niewiele! - zaśmiał się Adaś. - Za pół godziny przyjdę nad wodę.
    Został sam w pokoju i w tej chwili chciało mu się tańczyć.
    "Mam i drzwi! - gadał sam do siebie. - Na drzwiach bramy ten się napis czyta. Bardzo zręcznie pomyślane, bardzo zręcznie. A słowa listu: Nie wychodź z izby i czytaj są wyborną wskazówką. Oficer powiada bratu: "To, co ci mam wyjawić, napisane jest na bramie, a ponieważ nie wolno ci wyjść z izby, a w izbie nie ma bramy, tylko drzwi, więc szukaj napisu na drzwiach". Dlatego szukano tych drzwi. Ten, co odnalazł drzwi, bystrze myślał i dobrze wnioskował. To ten Francuz, podobny do szczura. W tej chwili najważniejszą jest rzeczą, czego z tłumaczenia tego listu dowiedzą się jego wspólnicy, którzy mu zapewne list wydarli? Dowiedzą się przede wszystkim o tym, co nie jest trudne do odgadnięcia, że oficer pozostawił coś, co ma wznowić biedzoną świetność do Berierów, więc że zostawił wielki majątek.
    Dotąd mogli czynić po omacku najrozmaitsze przypuszczenia, teraz jednak dowiedziawszy się, że można zdobyć bogactwo, zechcą rzucić się na łup jak tygrysy. I uderzą głową o ścianę. Gdzie jest to bogactwo? Szukaj wiatru w polu i napisu na drzwiach, których nie ma".
    - Trzeba się jednak śpieszyć, trzeba się bardzo śpieszyć! - rzekł głośno sam do siebie.
    Posłyszawszy kroki ukrył sporządzoną dla siebie kopię przekładu, aby ją pokazać profesorowi.
    - Udało się? - zapytała zdyszana panienka.
    - Myślę, że się udało.
    - To dobrze, to dobrze! Bardzo serdecznie panu dziękuję. Czy to ciekawe?
    - Nudne - odrzekł Adaś. - Nic nadzwyczajnego.
    Panienka włożyła oryginał i tłumaczenie do koperty i nie interesując się treścią listu zalepiła ją ku wielkiej radości Adasia, który pomyślał, że gdyby ujrzała w starym liście nazwę "Bejgoła" i nazwisko sąsiadów Gąsowskich, długie musiałoby się zacząć gadanie.
    Przy wczesnej wieczerzy Adaś dał koncert wesołości i niestworzone opowiadał historie. Z serdeczną wdzięcznością patrzono na tego miłego chłopca, co przyszedł znikąd i napełnia cały dom radosnym śmiechem.
    Nagle mu przerwano, gdyż ktoś wszedł z oznajmieniem, że ów nieznajomy, co mieszka w Żywotówce, czeka w kuchni.
    - Ach, to po ten list! - rzekła panienka i wyszła z pokoju.
    - Muszę i ja zobaczyć, dla kogo pracowałem - zaśmiał się Adaś jakoś nieszczerze i poszedł za nią.
    Skradając się pod ścianami zajrzał przez otwarte drzwi wiodąc do kuchni. Stał tam człowiek, który gorąco dziękował panience.
    - Malarz! Fałszywy malarz! - zawołał Adaś bez słów.
    Rozmyślał przez chwilę, potem jednym kocim skokiem był za drzwiami wiodącymi na obejście.
    Niezmierne zdumienie i serdeczny niepokój ogarnął cały dom: gość, miły, wesoły gość, przepadł tego wieczora jak kamień w wodzie.

poprzedni Spis treści następny