Kornel Makuszyński




Rozdział VII

"Malarz - co ukradł, mówi, że znalazł"

    Pan Profesor i Adaś jedli spóźnione śniadanie. Chłopiec nie mógł usiedzieć i czekał niecierpliwie, kiedy staruszek skończy posiłek, staruszek jednakże nie śpieszył się. Ogarnęła go wielka zaduma. W pewnej chwili utkwił wzrok w szklance, napełnionej mlekiem, jak gdyby niesłychaną ujrzał nowość. Trudno przypuścić, aby o najtłustszym nawet mleku można było uczynić najchudszą filozoficzną uwagę, więc się Adaś zdumiał, gdy profesor wskazując palcem rzekł cicho:
    - Biedny Cesarz!
    Widać było, że myślami lata dokoła ponurej nocnej opowieści, lecz co wspólnego ma mleko z Cesarzem? Adaś spojrzał na niego pytająco?
    - Biedny Cesarz! - powtórzył smutno profesor. - Piszą w pamiętnikach, że gdy w grudniu 1812 roku pędził w saniach w stronę Warszawy, pognębiony i zrozpaczony, zatrzymał się przez mizerną karczmą w Oszmianie. Zziębnięty na kość, zażądał grzanego wina. Skąd tu wino? Ale jest mleko. Wtedy zawołał: "Eh, bien! Donnez du mleko!" Wyraźnie i po polsku powiedział "mleko!" Tak, tak, Piotrusiu! Koza amaltea wykarmila swoim mlekiem Jowisza, a oszmiańska krowa miała zaszczyt... Zresztą nie mówmy o tym, bo mi się serce kraje... Jakie masz zamiary?
    - Najpierw pragnąłbym opowiedzieć o wszystkim państwu Gąsowskim...
    Profesor machnął ręką.
    - Mój brat powie, że wszystko jest łgarstwem, a pani bratowa rozpłacze się, bo to smutne. Ale gadaj, skoro chcesz...
    Wbrew przewidywaniu matematyk okazał żywe zajęcie.
    - Pierwszy raz słyszę o tym! - zahuczał.
    - Trudno było słyszeć wygnawszy historię na strych - mruknął profesor. - Lecz co o tym myślisz?
    - Myślę, że dwa a dwa jest cztery!
    - Jest to wielkie matematyczne odkrycie, co jednak ma oznaczać?
    - To, że Francuz pozostawił w naszym domu tajemnicę. Dodaj i jego zachowanie się do wzmianki na temat drzwi, a będziesz miał rozwiązanie. Jedno z drugim dziwnie się łączy! Francuz z roku 1813 i ten Francuz z roku 1937 mają ze sobą coś wspólnego. Czy nasz młody przyjaciel jest również tego zdania?
    - Nasz młody przyjaciel doszedł do tego wniosku już przed tygodniem.
    - Pójdźmy obejrzeć te drzwi! - zawołał Adaś .
    Domek w parku dogorywał i dawno już postanowił się rozlecieć. Jeśli tego jeszcze nie uczynił, to chyba z lenistwa. Przechowywano w nim ogrodnicze narzędzia, grabie i motyki. Adaś wpadł do wnętrza pierwszy, za nim Wandzia-wiatronoga.
    - Nie ma drzwi! - krzyknął chłopiec z osłupieniem.
    - A cóż się mogło stać z nimi? - zdumiał się matematyk.
    Przystanęli wszyscy patrząc bezradnie na zawiasy, z których zdjęto tajemnicze drzwi.
    - Musiano je zdjąć już bardzo dawno - mówił Adaś w zamyśleniu i jakby sam do siebie. - Zawiasy są poczerniałe i pokryte warstwą kurzu. To nie jest nowa sprawka... Nieszczęście!... Nieszczęście!...
    - Czy w tym strasznym domu nie ostoją się żadne drzwi? - zawołał profesor z goryczą.
    - Ja ich nie zdjąłem! - huknął matematyk.
    - A ja sobie teraz przypominam, że tutaj nigdy drzwi nie było - rzekła panienka z głębokim namysłem. - Przed kilku laty, kiedy w domu było pełno, mnie na kilka dni wsadzono do tego domku, mnie i tę ciocię, co miała jedną nogę krótszą.
    - I już wtedy nie było drzwi? - pytał Adaś gorączkowo.
    - Z wszelką pewnością ich nie było!
    - Diabli ukradli drzwi... - rzekł matematyk basem tak czarnym i gęstym jak zawiesista smoła. - Wracajmy!
    Rada była roztropna, bo nic innego nie było do zrobienia.
    Koszmarne drzwi wzbudziły niepokój we wszystkich umysłach. Czyniono mnóstwo przypuszczeń, co się mogło stać z nimi i kiedy się mogło stać? Adaś siedział w ciemnym nastroju, ze zmarszczonym czołem, które czasem tarł ręką, jak gdyby je do usilnej przywoływał pracy. Już wiedział, które drzwi grają walną rolę w zawiłej historii, i właśnie tych drzwi nie ma na tym świecie. Jedno go znacznie pocieszyło: ów człowiek, co krąży jak wilk dokoła domu, nie ma o tych drzwiach najmniejszego pojęcia, gdyż usiłował zbadać drzwi we dworze. Na to mu teraz można już pozwolić, niech je sobie bada i niech traci czas. Owe drzwi w domku - "francuskie" drzwi - zostały zabrane zapewne przez kogoś, co nie wiedział o niczym, gdyby bowiem miał tajemnicę, byłby następnie uczynił coś, co musiało zostać zauważone. Z wszelką też pewnością zbędne było zabieranie drzwi z domku, aby na nich odczytać znaki, jeśli te znaki były na nich napisane. Człowiek, znający tajemnicę, byłby zatarł odczytane znaki, a same drzwi pozostawiłby na miejscu, aby niczyjej nie zwracać uwagi. Któż zresztą mógł wiedzieć, że te niepozorne drzwi są ważnymi drzwiami? Rękopis księdza Koszyczka leżał od wielu lat na strychu. Mogło istnieć wprawdzie inne źródło wiadomości o mrocznych zdarzeniach, w takim zaś wypadku sprawa byłaby stracona. Adasiowi nie wydawało się jednak, aby ktoś inny jeszcze opowiedział potomności o wiośnie 1813 roku, co kwitła w tym domu. Któż to bowiem mógł uczynić? Z poczciwej, załzawionej relacji poczciwego księdza wynika, że poza obydwoma Francuzami, poza domownikami i poza nim, nikogo więcej w tym domu nie było. Sprawa przeto przedstawia się tak: oficer napisał list do brata i z tego to listu, co się niewiadomym sposobem przechował i niedawno chyba został odczytany, dowiedział się ów tajemniczy człowiek, napastujący dom, że w domu tym istnieją jakieś drzwi, co go objaśnią. Co i jak mógł napisać umierający oficer napoleoński? Nie chcąc zapewne powierzyć listowi znacznej jakiejś tajemnicy, a może nie dowierzając posłańcowi, wezwał brata, aby przybył do Bejgoły. Tu znajdzie znak. Znak wyryty będzie na drzwiach i zaprowadzi go do celu. Kto ma list, znajdzie drzwi, kto znajdzie drzwi, znajdzie - ale co? Nic innego, tylko to zawiniątko, z którym oficer się nie rozstawał. Co mogło być w tym zawiniątku?
    Myśli Adasia poczęły krążyć szybko jak jaskółki u schyłku dnia. Zamknął oczy i starał się myśleć usilnie. Wtem obudził go głos Wandzi:
    - Panie Adasiu! Mamy gościa! Czy pan spał w biały dzień?
    - Nie, rozmyślałem... Głowa mi pęka, co się jej łatwo może zdarzyć, bo już jest nadpęknięta. Kto przyjechał?
    - Wcale nie przyjechał, tylko przyszedł piechotą. Jakiś malarz... Wędruje po kraju i jest bardzo zmęczony. Prosił o gościnę na kilka dni. W tej chwili rozmawia z tatusiem. Może go pan Adaś zechce zobaczyć, bo to jakaś pocieszna kreatura.
    Wędrujący malarz miał bardzo bystre i niespokojne oczy. Odziany był z pewną przesadą i dość dziwacznie, jak gdyby chciał cały świat zawiadomić o tym, że nie jest zwyczajnym człowiekiem, lecą wybitną indywidualnością artystyczną, odróżniającą się nawet strojeni od zwyczajnych ludzkich łapserdaków i pospolitych "zjadaczów chleba". Przydźwigał na plecach obficie wydęty tłumok, sztalugi i ogromną kasetę z farbami. Adaś, od razu wszystko widzący, zauważył, że szanowny Apelles ma ręce bardzo niezgrabne i grubokościste. Przemawiał stylem bardzo ozdobnym, pełnym wyszukanych zawijasów, którymi stroił najprostsze odpowiedzi. Właśnie opowiadał ponuro spoglądającemu matematykowi, że w pogoni za pięknem malarskich motywów zabłąkał się w te śliczne strony i jeśli "pan dziedzic" nie ma nic przeciwko temu, odpocznie sobie w tych ślicznych stronach i odetchnie po włóczędze. Zapłaci, oczywiście, za pobyt...
    - Myli się szanowny pan! - zahuczał matematyk. - U nas nikt jeszcze za ludzkiej pamięci nie płacił za gościnę.
    Apelles stropił się cokolwiek i począł przepraszać, że bezwiednie obraził czcigodny dom.
    Dano mu izbę, tuż za pokojem profesora, i oznajmiono, że wieczerzę podają zaraz po zachodzie słońca.
    - Prawda, że to jakiś zabawny człowiek ten malarz? - rzekła Wandzia do Adama.
    - Bardzo zabawny, a widziała pani jego ręce?
    - Nie patrzyłam. A jakież on ma ręce?
    - Jak goryl! - rzekł Adaś krótko.
    Wieczorem przy stole rozmowa nie kleiła się; jedyną klejącą się rzeczą był kleik, pożerany w nadmiernych ilościach przez matematyka, który tej szpitalnej potrawie przypisywał wyborne właściwości, doskonale wpływające na substancje mózgowe. Malarz gadał mało, jakby onieśmielony i bystrymi oczami przyglądał się zebranym.
    Po długiej i nudnej przygrywce pustych słów i takich genialnych spostrzeżeń, że ludzie żywiący się kwaśnym mlekiem mają skłonność do długowieczności, matematyk oznajmił:
    - Trafił pan na zły dzień w tym domu, więc niech się pan nie dziwi, że wszyscy przypominamy kwaszone ogórki. Chociaż mnie osobiście wydaje się to raczej zabawne niż tragiczne.
    - Zależy, z jakiego punktu widzenia patrzy się na życie - zauważył malarz. - Śmiem tak oświadczyć, chociaż nie wiem, co zaprzątnęło umysły szanownych państwa.
    - Dziwna historia! - zahuczały basem organy. - Czy pan uwierzy, że w tym domu wciąż nam kradną drzwi? A dzisiaj...
    - Boże drogi! - wrzasnął Adaś i odwróciwszy się spojrzał z przerażeniem w stronę okna. - Pali się!
    - Gdzie?... Jak?... Co?!... - krzyknęła pani Gąsowska.
    Porwali się wszyscy od stołu i biegli. Matematyk ryczał jak tur:
    - Ludzie! Na ratunek!
    Za drzwiami Adaś chwycił go za rękę i szepnął:
    - Nigdzie się nie pali... Nie mogłem inaczej...
    - Oszalałeś chłopcze?
    - Niech pan nie krzyczy. Chciałem przerwać rozmowę... Niech pan przed tym obcym nie mówi ani słowa o drzwiach z domku.
    Ponieważ matematyk zaniemówił ze zdumienia, więc jego oczy zaczęły krzyczeć, też basem:
    - Nie rozumiem!
    - Nie dowierzam temu malarzowi... Błagam pana, aby pan nic nie mówił.
    "Dziwne, dziwne!" - chciał rzec szeptem matematyk, ponieważ jednak nie umiał przemówić szeptem, przeto nic nie powiedział.
    Uspokojono dobrą panią Gąsowską, która nadbiegła z dzbankiem zbawczej wody, a profesorowi dał Adaś porozumiewawczy znak. Panna Wanda patrzyła na Adasia z fiołkowym zdumieniem.
    - Przywidziało mi się! - mówił Adaś do malarza z niepewny; uśmiechem. - Jakiś błysk światła w tej stronie, gdzie są stajnie wziąłem za pożar. Bardzo wszystkich przepraszam, a pana szczególnie.
    Malarz nie pobiegł wprawdzie na ratunek, lecz pilnie wyglądał przez okno, przy którym go zastano.
    - Bardzo mnie ten alarm zaniepokoił - rzekł siadając przy stole. - Dobrze, że się na niczym skończyło... Czy pan dziedzic będzie łaskaw i opowie, co się stało z tymi drzwiami? Bardzo to wszystko ciekawe.
    Matematyk, nie umiejący niczego ukryć, spojrzał na niego ponuro.
    - Wybaczy pan, ale tak się przejąłem tą awanturą z pożarem, że mnie odeszła ochota do gadania...
    Rzekłszy to, skierował wzrok w stronę Adasia, jakby mu chciał rzec:
    - Czy widziałeś, chłopcze, genialnego dyplomatę?
    Równocześnie spojrzał na Adasia i malarz. Zmrużył oczy i długo mu się przyglądał.
    - Pan ma dziwne oczy - rzekł wreszcie.
    - Czemu dziwne? Takie sobie... - zaśmiał się Adaś .
    - Bo pan patrzył na ścianę, a pożar ujrzał pan przez okno z plecami. Dlatego powiedziałem, że pan ma dziwne oczy...
    Mówił to powoli nie ukrywając złośliwości. Adaś poczerwieniał cokolwiek i rzekł:
    - Zdawało mi się, że coś jaskrawego mignęło na szkle obrazu.. Niemądra halucynacja... Wszystko jedno zresztą, jak widziałem, całe szczęście, że naprawdę nie widziałem pożaru.
    - Okłady na głowę, chłopcze, okłady na głowę! - zaśmiał się potężny matematyk. - Od tego czasu, kiedy ci rozbito łeb, miewasz widzenia.
    - Pana uderzył ktoś w głowę? - zapytał malarz z dziwnym pośpiechem.
    - Koń mnie uderzył - odparł Adaś równie szybko. - Nie bardzo mocno zresztą. - Co ty opowiadasz, chłopczyno? - rzekła pani Gąsowska z poczciwym zdumieniem. - Nam przecie mówiłeś...
    Profesor, bacznie wszystkiemu się przysłuchujący, ku największemu wszystkich zdumieniu huknął pięścią w stół i zawołał:
    - Na własne oczy widziałem, że koń... Dajcież mu spokój. Czy nie ma zresztą bardziej interesujących tematów, aby zabawić gościa? Ha!
    To "ha" było ostrym cięciem miecza. Pani Gąsowską miała na obliczu wyraz niebotycznego zdumienia. Tylko gość się uśmiechał. Panna Wanda patrzyła uparcie w stół. Matematyk łypał oczami i niczego nie rozumiał, chociaż kleik zaostrzył mu rozum.
    Chuda wieczerza zamieniła się w mroczną stypę bez nieboszczyka, który jednak musiał krążyć gdzieś w pobliżu, bo w izbie powiało cmentarnym mrozem i wszyscy umilkli. Gdy się zaczęto rozchodzić, wydawało się, że widzowie wychodzą z teatru z takiego przedstawienia, kiedy to wszystkich na scenie zakatrupiono i - jak złośliwcy mówili o "Balladynie" - "tylko sufler został żywy".
    Profesor wszedł na palcach do izdebki Adasia i szepnął jak spiskowiec:
    - Mój brat matematyk jako dyplomata zginąłby z głodu, przez wszystkich opuszczony. Teraz gadaj: w jakim celu wymyśliłeś pożar?
    - Bo pan Gąsowski byłby się wygadał o drzwiach.
    - Tak i ja to zrozumiałem. A dlaczego w głowę kopnął cię koń?
    - Wie pan profesor dlaczego? Bo trzech groszy nie dałbym za to, że to ten malarz rozbił mi głowę. Ten człowiek ma zbójeckie ręce... Zresztą: czego on tu chce? Po co tu przyszedł? Czemu przemawiał do mnie złośliwie i czemu mi się tak pilnie przyglądał? Pan Gąsowski źle zrobił, że się wygadał o mojej głowie, bardzo, bardzo źle.
    - Powinno się dzisiaj w nocy udusić tego człowieka - rzekł głucho staruszek.
    - Kogo? - z niepomiernym zdumieniem zawołał Adaś. - Pańskiego brata?
    - Ech, nie! Mojemu bratu niech broda lekką będzie. Ale tamtego. Jeżeli to jest opryszek, będziemy mieli ciężkie życie. Jak myślisz?
    - Myślę, żeby się przede wszystkim przekonać, czy się nie mylimy.
    - A sposób?
    - W bardzo łatwy sposób. Niech pan profesor poprosi go jutro aby domalował oko pańskiemu pradziadkowi. Jeżeli to naprawdę malarz, uczyni to chętnie.
    - Znakomicie!
    - Poza tym - mówił Adaś ściszonym głosem - będziemy go pilnowali. Ale i on się będzie pilnował, jeżeli to figura podejrzana Czy pan profesor może słyszeć, co się dzieje za drzwiami, w jego pokoju?
    - Słyszeć tobym mógł, gdybym czuwał. Ale ja, podobno, gadam przez sen i sam sobie przeszkadzam. Czy mamy czuwać tej nocy?
    - Szkoda snu. Pan profesor jest po wczorajszym naszym gadaniu niewyspany, a ten jegomość zabawi tu podobno kilka dni. Mamy czas.
    - Mamy czas! - powtórzył staruszek czarnym głosem z brzucha, jakiego używają sprzysiężeni obradujący w podziemiach aktorzy udający. krwawych nędzników, brzuchomówcy, upiory straszące w starych zamkach i kolędnik z szopki, co odgrywa Heroda, mordercę niewinnych dziatek. - Lecz czuj duch! - dodał i podniósł ostrzegawczo palce. - W domu jest wróg!
    Z zachowaniem całkowitego ceremoniału spiskowca, jakoby jeden ze stowarzyszenia "braci z Ajaccio", których podobno lękał się sam Cesarz, wymknął się z izdebki Adasia i jak bezszelestny cień przemknął przez ciemne pokoje. Znalazłszy się w swoim cubiculum przyłożył ucho do drzwi, za którymi wróg otrzymał mieszkanie Wprawdzie panowała tam głęboka cisza, lecz pan profesor szepnął sam do siebie:
    - Zdaje mi się, że zgrzyta zębami.
    Położył się na łóżku, lecz postanowił czuwać. Wkrótce jednak śniło mu się, że wydoiwszy krowę ze złoconymi rogami podaje na klęczkach cesarzowi dzbanek burzącego się mleka, a wzruszony Cesarz zdejmuje z własnej piersi Krzyż Legii Honorowej, przypina go na piersi profesora i woła: "Per Baccho! Voila un brave Polonais!" Potem zażył tabaki i kichnął tak potężnie, że pan profesor zbudził się w trwodze. Noc była głęboka i owita ciepłą, letnią ciszą.
    "Coś musiało upaść" - pomyślał pan profesor.
    Zaczął nasłuchiwać czujnie, lecz głos się nie powtórzył, dało się jednak słyszeć cichutkie, uporczywe chrobotanie i jakby skrobanie.
    "Myszy odprawiają wesele - pomyślał staruszek. - Oby zagryzły tego draba..."
    Z tym serdecznym życzeniem usnął i spał do promienistego rana.
    W pół godziny potem zjawił się u niego Adaś .
    - Nic się nie działo w nocy, panie profesorze? - zapytał cicho.
    - Nic nadzwyczajnego... Obudził mnie wprawdzie jakiś odgłos, ale może mi się tylko przyśniło. A potem harcowały myszy.
    - Myszy? A może szczur?
    - Szczur, powiadasz? Niby ten tam... Rozumiem... Hamlet posłyszał raz za obiciem podejrzany szelest i z okrzykiem: "Szczur, szczur, zabiłem szczura!" przeszył szpadą intryganta. A czemuż by ten udawał szczura?
    - Przekonamy się... Czy pan profesor pamięta o mojej prośbie?
    - Pamiętam... Zagadnę go tak chytrze, że się nie połapie, w czym rzecz. Wstyd mi się do tego przyznać, ale mało kto dorówna mi w chytrości... Ale trudno. Trzeba czasem być wężem wśród złych ludzi. Ciekaw jestem, czy ten opryszek jest jeszcze u siebie?
    - Wyszedł - rzekł Adaś, przypadkiem spojrzawszy w okno. - O, tam chodzi po ogrodzie!
    Nagle się ożywił.
    - Panie profesorze! - mówił szybko. - Czy mi pan pozwoli wejść na chwilę do jego pokoju?
    - Nie będzie to chyba zbrodnią - odrzekł pan Gąsowski po namyśle. - Ale czego tam będziesz szukał?
    Adasia już nie było, lecz powrócił natychmiast.
    - Zamknął drzwi na klucz! - powiedział z żalem.
    - Przezorny jegomość. Teraz ja z nim pogadam.
    Malarz okazał wielkie zadowolenie usłyszawszy, że mu pan profesor chce pokazać galerię portretów w "bawialni". Szedł przodem rzucając spojrzeniem na wszystkie strony.
    - Oto moi przodkowie! - rzekł pan Gąsowski.
    W tej chwili pomyślał:
    "Coś ty, bratku, pilniej patrzysz na drzwi niż na malowidła".
    Udając, że wcale tego nie zauważył, wiódł go od obrazu do obrazu, aż wreszcie stanęli przed niedokończonym, jednookim stworem.
    - Ach! - zawołał staruszek. - Wie pan, co mi przyszło na myśl!? Pan jest malarzem i ma pan ze sobą farby... Czy nie mógłby pan domalować oka temu zacnemu człowiekowi?
    - Mógłbym... oczywiście... To przecież drobiazg... - odrzekł tamten. - Źle bym to jednak wykonał... Nie miałem nigdy do czynienia z portretami... Ja maluję krajobrazy.
    - Wielka szkoda! - niemal radośnie rzekł profesor. - Wielki szkoda! Najbardziej zmartwi to mego pradziadka, co od stu lat czeka na drugie oko. Czy pan zechce obejrzeć sobie sam te portrety?
    - Z przyjemnością!
    - To doskonale! - zawołał staruszek, jak gdyby tylko na czekał.
    Pozostawił malarza w "bawialni" i czym prędzej pobiegł na poszukiwanie Adasia.
    - Nie będziesz wcale oglądał moich babek, tylko drzwi. - mówił sam do siebie. - Oglądaj, oglądaj, ile wlezie... Dużo na nich wyczytasz! Piotrusiu! - zawołał ujrzawszy Adasia. - Zdarłem z niego maskę. Miałeś słuszność. To nie malarz. To opryszek.
    Mówił z taką gorącą zapalczywością, że się Adaś uśmiechnął.
    - Ledwie wszedł - łyp jednym okiem na jedne drzwi, a drugim na drugie. Myślał, kretyn, że ja tego nie widzę. Wybornie to odgadłeś: to jeden z szajki. Czy my ścierpimy, aby się w uczciwym towarzystwie wałęsał zbrodzień i łamał się z nami chlebem. Mówię to, oczywiście, pod figurą, bo się wcale chlebem nie łamiemy, ale ja nie będę mógł siedzieć przy jednym stole z tym człowiekiem.
    - Niech pan profesor wytrzyma, drogi panie profesorze! - prosił Adaś . - To niedługo chyba potrwa. On szybko spostrzeże, niczego tutaj nie znajdzie, a może jego pobyt nam się na coś przyda.
    - Dobrze! - rzekł staruszek z mocą. - Ty wiesz lepiej ode mnie, co należy czynić, ale zapowiadam ci, że mucha obok nie przeleci, abym ja o tym nie wiedział.
    W domu było takie niepoliczone mnóstwo much, że się panu profesorowi szybko znudziło liczenie tych, co się wałęsały nad zbrodniczą głową. Fałszywiec nie dawał zresztą powodu do szczególnych podejrzeń: wałęsał się po domu, włóczył się po parku i zajrzał przez okno do rozpadającego się domku.
    - Ciepło... ciepło... gorąco... - mówił Adaś do profesora, gdy z zacisznego zakątka obserwowali poczynania gościa.
    - Spostrzegł, że w domku nie ma wewnątrz drzwi... Teraz pilnie ogląda drzwi u wejścia... Widzisz?
    - Widzę... co on tam robi?
    - Usiłuje je otworzyć, aby obejrzeć odwrotną stronę. Oho! Otworzył...
    Przybysz pojawił się po chwili z zawiedzioną miną.
    - Nec locus ubi Troia... - mruknął profesor. - Słuchaj no, czy on może cokolwiek wiedzieć o tym domku?
    - Z wszelką pewnością nie wie, gdyż gdyby w liście była o nim mowa, nie tracono by czasu na poszukiwania we dworze. Wyobrażam sobie, że oficer z ostrożności nie napisał niczego wyraźnie. Mógł napisać: "szukaj na drzwiach w tej izbie, w której mieszkałem". Ci, co czynią poszukiwania, myślą tak: "Gdzie mógł mieszkać chory oficer w gościnnej polskiej wsi? Oczywiście, we dworze!" I tam szukają. Nie wiedzą o tym, o czym my wiemy: że we dworze umierała pani Gąsowska. Na myśl im nie przyszło, że oficer mógł przez czas pewien zajmować ten domek. Fałszywy malarz korzysta jedynie ze sposobności, aby niczego nie pominąć i obejrzeć każde drzwi. Ubiegłej nocy oskrobał drzwi w swoim pokoju, o co pan profesor oskarża niewinne myszy, dzisiaj we dnie obejrzał wszystkie inne i jest zrozpaczony. O co się pan profesorze ze mną założy, że się z nami dzisiaj pożegna?
    - Nigdy w życiu nie będę się już z tobą zakładał! - rzekł profesor. - Mam dość gorzkich doświadczeń, ty piekielny smyku! Adaś uśmiechnął się niewinnie.
    - Szkoda! - rzekł. - Może by i pan profesor raz wygrał zakład.
    - Z tobą - nigdy! Ale, ale... Gdzie on się podziewa?
    - Poszedł ku dworowi. O, niech pan patrzy, panie profesorze!
    Spotkał pannę Wandę i rozpoczął z nią rozmowę. Będzie się starał ją wybadać, chodźmy tam prędko!
    - Bądź spokojny, Wandzia nie jest w ciemię bita!
    Wzdrygnął się Adaś na samą myśl o tym, że ktoś mógłby grubą pałką bić w ciemię fiołkowooką.
    - Udawajmy - mówił profesor że nas jego rozmowy obchodzą. Niech sobie gada, ile chce.
    Zbliżyli się niby z leniwej powracając przechadzki. Fałszywy malarz spojrzał na Adasia spode łba, czołobitnie skłoniwszy się profesorowi. Zwróciwszy się do panny Wandy rzekł powiewnie:
    - Nigdzie nie widziałem tak pięknych chmur jak te, co w tej chwili lecą po niebie. Na przyszłe lato zjadę w tę okolicę, aby ją namalować.
    - Chmury poczekają, oczywiście - mruknął profesor, wzruszając ramionami. A głośno dodał: - A czy pan już wyjeżdża?
    - Jutro, panie profesorze. Odpocząłem znakomicie...
    - A w nocy dobrze pan tutaj śpi? - zapytał ni stąd, nic zowąd Adaś .
    - Dlaczego miałbym spać źle? - zapytał gość, patrząc na niego podejrzliwie.
    - Bo nam myszy nie dają spać. Wciąż gryzą drzwi...
    - Dlaczego właśnie drzwi?
    - Myszy mają przedziwne upodobania - roześmiał się Adaś .
    - Niech pan uważa, aby nie zjadły pańskich farb.
    - A co pana obchodzą moje farby? - zapytał malarz zaczepnie. - Dlaczego pana boli o to głowa? Czy mało panu było końskiego kopyta?
    Ton tego przemówienia był tak zuchwale impertynencki, że oczach panny Wandy zamigotało oburzenie, a profesor zacisnął pięści. Adaś jednak uśmiechnął się.
    - Moja głowa wiele wytrzyma, ja mam żelazną głowę! - rzekł bystrze, patrząc tamtemu w oczy.
    - Ale tylko jedną... Niech pan jej dobrze pilnuje! - odpowiedział malarz zmrużywszy oczy.
    - Dziękuję za radę - zaśmiał się Adaś . - Będę się wystrzegał złośliwych... - w tym miejscu uczynił pauzę - koni.
    Malarz nagłym ruchem zerwał z głowy kapelusz i skłoniwszy się pannie Wandzie odszedł bez słowa.
    - Opryszek! - rzekł z pasją profesor.
    - Ale niegrzeczny opryszek - mówił Adaś . - Nie umiał ukryć złości, że jego wyprawa spełzła na niczym i tego też nie umiał ukryć, że to on, a nikt inny, rozbił mi łeb.
    - Ależ on panu grozi, Adasiu! - zawołała z przestrachem dziewczyna.
    - Ja wiem o tym - odrzekł Adaś z powagą. - Stracił panowanie nad sobą. I on, i jego wspólnicy zaczną teraz zapewne jakąś gwałtowną wojnę. Dowiedzieli się przez nieszczęśliwą wzmiankę ojca pani o mojej głowie, że ja w całej sprawie gram jakąś rolę, i zwrócą całą uwagę na mnie.
    - O Boże! - szepnęła dziewczyna.
    - Ale ja się będę strzegł! - rzekł Adaś z pośpiechem. - Ten jegomość jutro nas opuści, a do jutra nic się chyba nie zdarzy.
    - Ale czemu nie odchodzi on już dzisiaj? - zapytał profesor.
    - Nie wiem. Może będzie skrobał jeszcze jakieś drzwi. Niepokoją go zapewne jedyne, do których nie miał dostępu: drzwi w pokoju pana Gąsowskiego, gdyż ojciec pani zamyka je na noc na klucz, a we dnie nie opuszcza swojej pracowni. Panie profesorze! Czy nie mógłby pan w tej chwili wywołać pana Gąsowskiego?
    - Po co?
    - Indywiduum jest w domu. Skoro ujrzy, że pan Gąsowski niespodziewanie opuścił swój pokój, skorzysta z dobrej sposobności. Pomóżmy mu! Niech się przekona, że i tam też nic nie znajdzie!
    - Tak, tak... - mruknął profesor. - Rewolwer w ręce matematyka sam nie wie, kiedy wystrzeli. Wandziu, spróbuj wywabić ojca z jaskini! Długie rozprawy, prowadzone przez otwarte okno, zdołały wreszcie przekonać matematyka, że powinien zwiedzić słoneczny boży świat, który pociemniał cokolwiek, skoro się na nim ukazała groźna chmura czarno malowanej brody.
    - Panno Wando! - szepnął Adaś . - Niech pani teraz przemknie się do domu przez kuchnię i niech pani stara się dojrzeć, co zrobi malarz? My będziemy stali tutaj, aby nas miał na oku.
    Wanda pobiegła dookoła przez ścieżki.
    - Czemu przeszkadzacie mi w pracy? - zagrzmiał matematyk.
    - Co się stało?
    - Właściwie to nic, proszę pana - zaczął mówić Adaś wesoło.
    - Rozmawiamy sobie z panem profesorem o tajemniczych właściwościach liczb.
    - O, o! - zdumiał się radośnie matematyk. - O cóż idzie?
    - Czemu na przykład liczbie siedem przypisuje się przedziwne właściwości?
    Matematyk pogładził brodę i mówił z lubością:
    - Jest to od najdawniejszych czasów liczba święta. Już Egipcjanie zwrócili na to uwagę. Siedem znali planet i siedem lat tworzyło u nich okres. Uchodziła za liczbę szczęśliwą i przynoszącą szczęście.
    Świeczniki wschodnich ludów byty siedmioramienne. Siedem razy błogosławiono i siedem razy zaklinano. Wyliczano siedem cudów świata. Żydzi gadali o siedmiu diabłach, a Grecy poświęcili siódemkę Apollinowi i mieli siedmiu mędrców. Średniowiecze znało "siedem jędz", a Pismo święte mówi o siedmiu braciach śpiących. Tydzień ma dni siedem. Głowa ma w sobie siedem otworów...
    - Ja mam osiem! - zawołał Adaś . - Niedługo jednak ósmy otwór zagoi się i przestanę być fenomenem.
    - Siedem grzechów śmiertelnych - wyliczał matematyk. - Siedem...
    - Nasz dziadek miał siedem córek - przerwał mu pan profesor. - A wszystkie pono podobne były do grzechów śmiertelnych. Co cię tak zaniepokoiło, Piotrze? Adaś, z którego twarzy znikł niefrasobliwy uśmiech, przysłonił ręką oczy, chroniąc je przed blaskiem słońca i wpatrywał się uparcie w tę stronę, w której park łączył się z rzadkim lasem, odgrodzony od niego dość wysokim parkanem. Człowiek jakiś przesadził ów parkan i potykając się na nierównościach gruntu biegł szybko. Jeszcze chwila, a zapadnie między drzewa.
    - Malarz! - krzyknął Adaś- - Ale dlaczego ucieka?
    Nie czekając, aż dwaj bracia odkrzykną mu słowami zdumienia pobiegł ku dworowi, wołając z daleka:
    - Panno Wando! Panno Wando!
    - Jestem! - odezwała się dziewczyna z głębi domu.
    - Gdzie on? - pytał Adaś zdyszany.
    - Nie wiem... Tu go nie było! Więc to on... Uciekł... Nie wchodził z pewnością do pokoju ojca?
    - Z wszelką pewnością. Słyszałam jego kroki, ale zdawało mi się, że schodził z góry.
    - Z góry? Przecie na górze... Ach, głupcze! - wrzasnął niespodziewanie.
    Ponieważ z dwóch osób, wiodących ten zdyszany dialog, jedna tylko była rodzaju męskiego, przeto nie ulegało wątpliwości, że Adaś nazwał głupcem samego siebie.
    - Głupcze! Głupcze! - powtarzał z gorącym uporem i pobiegł.
    A panna Wanda za nim.
    Wpadł do swojej izdebki i z rezygnacją oparł się o ścianę: porządnie złożone papiery były porozrzucane we wszystkie kąty, szafa na oścież otwarta. Adaś, oszołomiony, rozjaśnił się na jeden moment bladym uśmiechem nadziei. Jak żbik skoczył w stronę stolika, w którego szufladzie ukrył starannie owinięty w papier zbutwiały i żółty pamiętnik księdza Koszyczka.
    Papiery znikły.
    Adaś spojrzał na dziewczynę zrozpaczonym wzrokiem. Blady był i cały dygotał.
    - Wart jestem stu batów - rzekł głucho. - Bij mnie, kto w Boga wierzy!
    Panna Wanda pomyślała, że wierzy w Boga, ale za nic na świecie nie uderzyłaby biednego Adasia.

poprzedni Spis treści następny