Kornel Makuszyński




Rozdział IX

Nie pchaj palców między drzwi!

    Adaś przemykał się wśród tysiąca ostrożności przez zarośla starając się nie spuścić z oczów stąpającego powoli "malarza". Zmierzał on w stronę gościńca. Szedł z pochyloną głową, jakby głęboko zamyślony. Noc była jasna, bo połowa księżyca, jak połowa bochenka chleba, siedziała wśród gwiazd. Oddaliwszy się od dworu nieznajomy obejrzał się bacznie, potem usiadłszy pod drzewem wydobył list i elektryczną latarkę. Osłonił ją dłonią i zaczął czytać, nisko pochylony.
    "Gdyby on wiedział, że to ja pisałem własną ręką!" - pomyślał Adaś.
    Ukryty za gęstym krzakiem pachnącego jałowca, patrzył wprost na pochmurną twarz czytającego. "Malarz" czytał z głęboką uwagą, zdaje się raz i drugi. Pokręcił głową i westchnął głośno.
    "Natrafił na Danta i zęby go rozbolały - pomyślał Adaś. - Nie ugryziesz, bratku".
    Widać, nieznajomy spodziewał się, że wyczyta w liście niesłychane jakieś wieści, gdyż nie mógł ukryć zawodu. Zgasił latarkę, ukrył list starannie w kieszeni i podniósł się bez pośpiechu. Zaczął iść szybciej, spojrzawszy na niebo. Adaś ruszył w drogę przemykając się głębokim rowem jakby strzeleckim okopem. Postanowił iść w tropy za nieznajomym z większą ostrożnością niż owego wieczora, kiedy to podchodził go niebacznie, co się boleśnie odbiło na jego głowie. Wiedział już, że tajemniczy ludzie mają schronienie w pustym domu w Żywotówce. Trzeba to jednak sprawdzić i dowiedzieć się przy dobrej sposobności, co się dzieje w tym podejrzanym przybytku, ilu ich tam jest i co zamierzają w najbliższej przyszłości? Pewny był, że coś się tam musiało stać z owym Francuzem, co pierwszy myszkował w Bejgole. Kiepskich ów Francuz dobrał sobie wspólników. Nie ulegało wątpliwości, że tego listu nie oddał im z dobrowoli. Używał ich jako posłusznych robotów, roboty jednak przejrzawszy, że gra idzie o wielką stawkę, musiały się zbuntować i teraz miotają się w zniecierpliwionym i zdyszanym pośpiechu. Sądząc jednak po tym, co ma grube łapy i bystre spojrzenie, są to chytre gbury, na wszystko gotowe. Należy być niezmiernie ostrożnym.
    "Raz mi się udało - myślał Adaś - i tylko nadwyrężono mi mądrą głowę. Drugi raz może się nie udać i ukręcą mi łeb jak młodej wronie".
    Myśl o tej niezłożonej operacji objawiła się na zewnątrz zimnym dreszczem, chociaż wieczór był ciepły i pachnący sianem.
    "Państwo Niemczewscy będą przekonani, że wpadłem do stawu, aby młodzieńczym ciałem nakarmić raki. Uciekłem po nocy jak widmo... Trzeba będzie napisać jak najprędzej i uspokoić poczciwych ludzi... Oho, mój jegomość skręca..."
    Nieznajomy zszedł z gościńca na boczną polną drogę, dobrze widoczną w miesięcznym świetle; wiła się ona wśród bezdrzewnych połaci łąk, z których podniosły się białe opary zapowiadające pogodę. Adaś przystanął lękając się, że zostanie odkryty na pustej przestrzeni. Bał się wkroczyć na zamglone łąki, aby nie natrafić na trzęsawisko lub strumień i nie zdradzić się chlupotem wody. Trzeba było przeczekać, aż się nieznajomy znacznie oddali, i wtedy dopiero próbować przemknąć się wśród niskich, rzadkich mgieł. Fałszywy malarz podąża w stronę lasu, bo ta zbita masa, co się ciemni na widnokręgu, musi chyba być lasem. Przytulony do pnia drzewa, co stało na granicy łąk, jak nieruchomy żołnierz na warcie, przeczekał czas niejaki, potem ostrożnie, bacząc na każdy szelest i na każdy swój ruch, zaczął iść, wpółzgięty. Stawiał wielkie kroki, jak gdyby przeskakiwał rowy, skradając się brzegiem z wolna pełzającej mgły. Nie mógł dojrzeć nieznajomego, więc podwoił czujność. Przystawał usłyszawszy szelest; zatrzymał się posłyszawszy ciężki odgłos. "To żaba ćwiczy się w skoku w dal" - pomyślał.
    Podążał wytrwale, polną drogę mając za przewodnika. Idący przed nim pewnie z niej nie zszedł, bo i po co? Po obu stronach muszą kisnąć jakieś mokradła, co oddychają mgłami. Las już niedaleko Z bliska widać, że to nie żaden łaś, tylko szeroko rozsiadły zagajnik że to biedne pokurcza, a nie szanowne drzewa.
    Jakiś błysk rozjaskrawił się w niewielkim oddaleniu.
    "Zapalił latarkę! - pomyślał Adaś patrząc z ostrym wysiłkiem - Ciemno mu tam..."
    Po chwili usłyszał trzask gałązek pod ciężkimi stopami nieznajomego i niedbałe jego gwizdanie.
    Drożyna wpływała do lasu jak strumień i wiła się wśród chaszczów. Przejście przez nie było sprawą trudną i niebezpieczną; dość było nadepnąć nieostrożnie suchą gałąź. Rozsądniej było przeczekać aż się nieznajomy znowu zacznie oddalać. W zagajniku było ciemno: tu i ówdzie siał się księżyc przez rzadkie gałęzie jak przez przetak. Adaś przebrnął wreszcie do skraju zarośli i przystanął patrząc w zachwyconym zdumieniu: w niebieskiej poświacie widać było rozlegle wodę, na której dnie leżało zatopione odbicie księżyca. Na niewielkim wzniesieniu nad wodą majaczył biały zarys niewielkiego domu, przed którym wyniosłe rosły drzewa. W jakimś oknie migotało czerwone światełko. Nad wszystkim wisiała gęsta, miesiącem przetykana cisza, dobra, słodka i pachnąca. Woda srebrzyła się jak ogromna ryba.
    Nieznajomy, zmierzający ku domowi na wzgórku, przystanął i patrzył na cicho śpiącą wodę łaszczącą się pieszczotliwie do księżyca.
    "Nawet taki musi być wzruszony!" - pomyślał Adaś przypadłszy do zroszonej ziemi wśród bujnej trawy.
    W tej chwili cisza zaczęła się chwiać jak miękka, ciężka zasłona, lekko dotknięta. Przez srebrną wodą jak przez srebrny most poczęły płynąć niewyraźne głosy, tak polatujące jak zapachy od łąk. Adaś wstrzymał oddech i cały zamienił się w słuch: głosy były dalekie, niewyraźne, jak uroczyste. "Dziwne! Jakiś chór śpiewa..." - pomyślał.
    Spojrzał w tę stronę, z której przylatywały owe głosy, tak cicho lecące jak puszyste sowy, i ujrzał zarumieniony odblask ogniska.
    - Ach, to jakiś harcerski obóz! - ucieszył się. - Dobre sobie wybrali miejsce... Jest im tu wesoło, tylko rybom nie będzie bezpiecznie.
    Na wodzie słychać było srebrzysty szelest. Po drugiej stronie zamajaczyła łódka, powoli w księżycu płynąca, cicha jak Charonowy prom, ci bowiem, co w niej płynęli, milczeli, oczarowani zapewne czarodziejstwem ślicznej nocy. Zdawało się, że będą łowić sieciami księżyc odbity w wodzie, więc nie chcą głosami spłoszyć tej złotej ryby z okrągłym łbem.
    Adaś nie mógł długo patrzeć na nocne przedstawienie w zaczarowanym teatrze, musiał bowiem uważać pilnie na to, co czyni "czarny charakter" napatrzywszy się przez chwilę wodzie ruszył powoli w stronę domu, a Adaś za nim. Nieznajomy podjął jakąś gałąź i trzykrotnie zapukał nią w oświetlone okno. Ukazał się w nim chiński cień wysokiej ludzkiej postaci i zniknął. Po chwili skrzypnęły drzwi i zostały zatrzaśnięte.
    "Co robić?" - rozważał Adaś.
    Bał się zbliżyć ku domowi. Nie znał terenu i mógł w zwodniczym świetle księżyca wpaść w jaki dół lub zdradzić się w inny sposób. Nie wiedział, czy tu gdzie nie ma jakich czuwających w mroku ludzi.
    Dom stał wprawdzie w odosobnieniu, za drzewami jednak bieliły się inne zabudowania, skąd mógł ktoś nadejść niespodziewanie. Trzeba było, poczynając sobie najostrożniej, dowiedzieć się, jak wygląda ten drugi, co się niewyraźnym cieniem zaczernił na szybach. Być może jest tam ktoś jeszcze. Po niedługim namyśle Adaś postanowił nie dowierzać nocy i z wszelkim działaniem zaczekać do świtu, kiedy będzie mógł w dziennym świetle zapoznać się dokładnie z terenem. Teraz może ważyć się na jedno: może się wspiąć na drzewo i zajrzeć do wnętrza domu, aby ich przynajmniej policzyć i dowiedzieć się, czy Francuz, którego pozna z opisu - niepozorny, z małym wąsikiem, szczurzy wyraz twarzy - jest jeszcze z nimi. Byłaby to wiadomość cenna: czy wspólnicy działają już na własną, mocno niezgrabną rękę czy też dowodzi nimi sprytny człowiek, co umiał odgadnąć skróty tajemniczych znaków z listu napoleońskiego oficera?
    Podpełznął, jak tylko mógł najbliżej ku domowi, i upatrzywszy sobie odpowiednie drzewo rosnące tuż naprzeciw okna, wdrapał się na niewielką wysokość. Siadł okrakiem na najniższym konarze i ostrożnie rozgarnął gałęzie, z których księżycowa poświata opadli jak srebrna rosa.
    W izbie siedziało dwóch ludzi przy trzech świecach.
    "Idywidua nie pochodzą z tych stron - pomyślał Adaś z uśmiechem. - Tutejsi ludzie nie odważyliby się przenigdy palić trzech świec równocześnie, gdyż ktoś wtedy musi umrzeć. Zobaczymy, kto to taki? Aha! "Malarz", oczywiście... Tego drugiego nie widziałem nigdy".
    Ten drugi był ludzkim szkieletem, chudym i kościstym; gdyby nie skóra i odzienie, mógłby bez charakteryzacji udawać śmierć w szopce. Widać było wyraźnie, jak mu się porusza grdyka, tak ostro w przód wysunięta jak kość na piersi ptaka. Przysłuchiwał się pilnie temu, o czym z gwałtownymi ruchami rąk opowiadał fałszywy malarz. Widać było, jak ten wyjmuje z kieszeni papier z pismem Adasia i jak powoli czyta. Musiał dobrnąć do ustępu z tajemniczymi znakami, gdyż przerwawszy czytanie pokazał papier chudeuszowi, któremu Romeo z dramatu Szekspira byłby rzucił pieniądz z okrzykiem: "Masz, idź, ubierz się w mięso!" Szkielet z latającą grdyką wziął papier w ręce, zbliżył go do świecy i patrzył w niego baranim spojrzeniem.
    - Nie dacie rady, robaczki! - szepnął Adaś. - Aha! Chudy rozkłada ręce, jak gdyby chciał rzec jak Faust u Goethego: Da sten ich nun ich armer Tor und bin so klug, als wiezuvor! - "Tkwię tu, nieszczęsny głupiec, tak samo mądry teraz, jak i wprzódy!" O! malarz wściekł się... Tłucze ręką o stół... A co będzie teraz?... Chudy oddał mu list, bierze świecę ze stołu i coś gada... Wychodzą... Malarz nie schował listu do kieszeni, lecz trzyma go w ręce, jak gdyby go musiał komuś jeszcze pokazać. Ale komu? Francuzowi oczywiście. Więc Francuz tu jest, ale w odosobnieniu... Być może, że w przykrym odosobnieniu. W tej chwili jedna myśl zaniepokoiła Adasia. "Jeżeli idą gadać z Francuzem, a pewne jest, że francuskiego języka nie znają, po jakiemu będą z nim rozmawiali i po jakiemu rozmawiali z nim do tej chwili? To ciekawe".
    Miał czas, aby się nad tym zastanawiać, gdyż obaj wspólnicy wyszli z izby ze świecą. Ponieważ jej światło nie wędrowało po domu i nie ukazało się w żadnym innym oknie, musieli pójść na tyły domu lub wyjść do jakichś bezokiennych zakamarków. Adaś czekał. Wrócą przecie, aby pogasić dwie świece pozostawione na stole. Czekał długo, może pól godziny, zanim wrócili. Na twarzy chudzielca, co niósł świecę, widać było w jej blasku wzburzenie i rozpacz. Znowu usiedli za stołem w milczeniu i jakby w rozmyślaniach; wreszcie szkieletowaty brat śmierci zaczął coś mówi gwałtownie i z gorącym zniecierpliwieniem, drugi słuchał uważnie potakując od czasu do czasu. Przyjrzał się raz jeszcze uważnie listowi, po czym złożył go starannie i ukrył w kieszeni na piersiach. Chudy podniósł się, ziewnął i przemówił do towarzysza, na co tamten skinął głową.
    "Idą spać!" - pomyślał Adaś.
    Tak było. Zdmuchnęli jedną świecę, potem każdy z nich wziął inną i wyszli. Teraz światła zaczęły wędrować rozbłyskując w coraz to innym oknie; wreszcie jedna przystanęła niedaleko, druga poszła nieco dalej. Po krótkiej chwili obie oddały nocy świetlistego ducha.
    Adaś zsunął się z drzewa bez szelestu. Znużony był i przemokły od obfitych ros.
    - Skoro opryszki śpią, powinien i człowiek uczciwy złożyć do snu głowę - rzekł do siebie. - Ale gdzie?
    Najlepiej byłoby pójść do harcerskiego obozu i poprosić o gościnę zameldowawszy się u tego żurawia, co pełni straż u wejścia do obozu. Nie trafi tam jednak po nocy, tym bardziej że księżyc posrebrzywszy szarość świata usiadł na wędrującej chmurze i zapadł gdzieś za lasami. Czuwanie przez całą noc nie miało wielkiego sensu, dom bowiem z opryszkami nie ucieknie. Adasiowi kleiły się oczy. Dzień był mocno pracowity, a wieczór, połączony z utrudnionym wędrowaniem, jeszcze pracowitszy. Siedemnaście młodych lat zachłannie łaknie snu. Rzymianie pozostawili receptę dla młodego wieku: Septem horas dormire puero sat est... - "Wystarczy chłopcu siedem godzin snu". Adaś nie miał nawet takich wymagań; wystarczy mu trzy, cztery godziny, byle miał jakie takie uczciwe schronienie. Hotelu Europejskiego nie było w pobliżu. Trzeba będzie albo znaleźć sobie legowisko w rozwidleniu konarów na rozłożystym drzewie, jak nasi przodkowie z epoki kamiennej, albo zaszyć się w zarośla i przespać. noc na posłaniu z liści, co się zwykle długo pamięta, taka noc bowiem przypomina się w przyszłości wesołym łamaniem w kościach, co może być użyteczne jako podręczny barometr.
    Adaś patrzył długo bezradnym wzrokiem, wreszcie oddaliwszy się cokolwiek od domu ujrzał na wpół rozwaloną budkę: na kilku wykrzywionych patykach rozmierzwiony i przez wiatr pokąsany daszek ze zbutwiałej słomy. Wewnątrz leżało nieco steranego siana. Na dłuższy pobyt przybytek ten nie zdałby się i psu, na kilka godzin jednakże letniej, ciepłej nocy był wystarczający. Wczesny świt wejdzie w ten pałac z promienistym krzykiem i wcieknie przez dziurawy daszek, nie ma przeto obawy, aby Adaś zaspał na kamień. Bez namysłu wczołgał się do zamokłego hotelu i legł na ziemi, znacznie się tym pocieszywszy, że fakirzy hinduscy z niepojętą przyjemnością śpią na wyszczerzonych gwoździach. Przez otwory w daszku widać było gwiazdy, a przez "wejście" poszarzałą śpiącą wodę. Jakaś zawzięta żaba, nie mogąc usnąć, nadaremnie tęsknym rozkwakanym głosem nawoływała księżyc; czasem wodny ptak zahuczał w sitowiu, gdy mu się przyśniła ryba. Adaś przez niedługą chwilę nasłuchiwał tych głosów, potem głowę jego mołojecką sen owinął w czarne miękkie chusty.
    Zdawało mu się, że spał króciutko, gdy go opadły złe i charczące głosy. Zerwał się, przerażony, z grubym potem na czole.
    "Psy!" - pomyślał z rozpaczą.
    Dokoła budy skakały konwulsyjnie trzy ogromne psiska, rozżarte i opętane, czyniąc wrzask okropny i zajadły. Ogarnęła go bolesna rozpacz; nie miał czym się bronić, bał się poruszyć. Uciec nie można było, bo ledwie wyskoczy z budy, zostanie rozerwany na strzępy, nie może wołać pomocy, bo wywoła nie pomoc, lecz jakąś okropność. Zaczął dygotać z trwogi i rozpaczy. Czuł, że łzy napływają mu do oczów. Otarł je szybko i zacisnąwszy szczęki rozmyślał gorączkowo nad sposobami ratunku. Co może zdziałać przeciwko trzem brytanom, dotąd zapewne zamkniętym, a niedawno spuszczonym na noc z łańcucha? W rozdygotanym przerażeniu wyrwał z ziemi patyk, podtrzymujący dach budy i wysunął go przez otwór jak kopię. Najsroższy z psów chwycił go z zajadłością i strzaskał zębami. Z kością ludzkiej nogi uczyni to samo.
    W Adasiu zmartwiało serce.
    - Jezus Maria... Jezus Maria... - szeptał gorączkowo.
    Po głowie zaczęły mu latać myśli tak czerwone, jakby były okrwawione.
    "...Zerwę dach z budy... Nim się okryję... Skoczę do wody... Zanim dotrę do wody, poranią mnie, ale może nie zagryzą... Ratuj mnie. Matko Boska!"
    Z nagłym, jakby stężałym spokojem, z ponurą, czujną zawziętością gotował się do wykonania beznadziejnego planu, gdy wtem usłyszał pomieszane liczne głosy i zniecierpliwione nawoływania. Pomyślał z rozpaczą, że nie wiadomo, co teraz będzie gorsze: psy czy ludzie?
    Zwierzęta posłyszawszy znany sobie krzyk pofolgowały z rozwścieklonej złości. Jakiś człowiek nadbiegł pośpiesznie wołając psy po imieniu.
    "To ktoś inny! - pomyślał z ulgą. - To nie oni!" Nie śmiał jednak zagadać.
    Niski, garbaty mężczyzna odpędził psy ogromnym kijem i zajrzał ciekawie do wnętrza budy, a ujrzawszy skuloną postać zdumiał się niepomiernie.
    - A ty co tu robisz, kawalerze? - zapytał podejrzliwie.
    - Spałem - odrzekł szeptem Adaś. - Niech pan uspokoi psy, a ja sobie stąd pójdę.
    Usiłował wygramolić się z budy. Psy na widok człowieka warknęły groźnie i zaczęły zbliżać się podstępnie.
    - Panie! - zawołał Adaś niemal ze łzami. - Niech je pan odpędzi.
    - Psy nie wyrządzą kawalerowi żadnej krzywdy! - mówił garbaty człowiek posępnie. - A czemu to kawaler spał w tej budzie?
    - Bo zabłądziłem...
    - Czy kawaler jest z obozu?
    Adaś zawahał się nie wiedząc, co odpowiedzieć. Skłamać nie chciał.
    - A... więc nie z obozu - mówił tamten, jak gdyby sam do siebie. - W obozie mają inne odzienie...
    - Czy ja mogę pójść sobie? - zapytał Adaś szybko.
    - Pójść? A dokąd? Teraz, po nocy?
    Widać było, że gada, żeby gadać, ale myśli o czymś innym i jakby na coś czeka.
    W tej chwili obejrzał się, a w Adasiu dusza zamarła: drzwi domu skrzypnęły i dwie z nich wyszły postacie.
    - Tutaj, tutaj! - zakrzyknął garbus.
    W porywie rozpaczy Adaś wydobył się z budy i uskoczył w bok, lecz usłyszawszy wysoki, nagły skowyt psów, znieruchomiał. Czuł, jak w nim serce omdlewa. Zaciął zęby i czekał, blady, z grubymi kroplami potu na czole. Osłabnął tak, że już by nie mógł uczynić kroku: trwoga podstępnie podpełznąwszy chwyciła go za gardło, w którym poczuł nieznośną, dręczącą, drewnianą suchość.
    - Co się tu dzieje? - spytał cichym głosem chudy człowiek, podobny do śmierci.
    - Nic nadzwyczajnego! - odrzekł pogromca psów. - Ten przyjemny młodzieniec spał w budzie i psy go wytropiły.
    - I nas zbudziły. Niech młodzieniec idzie do stu diabłów, a my chodźmy spać.
    - Za pozwoleniem! - zakrzyknął z radością fałszywy malarz.
    - Młodzieniec pójdzie do stu diabłów, ale jeszcze nie teraz... Ja znam tego ptaszka.
    Pochylił się ku tamtym i coś im szepnął. Oni spojrzeli na chłopca z niezmiernym zdumieniem.
    - Jakież miłe spotkanie! - krzyknął człowiek tak chudy, że mógłby być swoim własnym cieniem. Witamy, witamy szanownego pana! Spokojnie, młodzieńcze - rzekł ostrzegawczo, dostrzegłszy podejrzany ruch Adasia. - Psy dogonią cię, zanim uczynisz dwa kroki. I dokądże to będziesz gonił wśród ciemnej nocy? Nie wypada, aby przyjemny człowiek spał w lesie albo w rozwalonej budzie... Prosimy cię najuprzejmiej, abyś spędził noc w naszym zacisznym domu.
    Słów tych nie wypowiedział ludzkim głosem, lecz je wysyczał jak żmija. Naigrawał się. Zbliżywszy się spojrzał Adasiowi w twarz, jakby się chciał nacieszyć jej bladym, zrozpaczonym przerażeniem.
    - Bierz go! - krzyknął zduszonym głosem fałszywy malarz.
    Adaś zwinął się jak stalowa sprężyna i rozprężył się w błyskawicznym ruchu, lecz już długie ręce chudzielca owinęły się dokoła niego jak liany. Chłopiec poczuł, że ten ludzki cień posiada ogromną, żylastą, nieugiętą siłę nie zdając sobie nawet sprawy z tego, że wołanie o ratunek będzie głosem wołającego na puszczy, zakrzyknął bezwiednie głosem ogromnym, zrozpaczonym i przejmującym:
    - Ratunku! Ratunku! Na pomoc! Na po...
    Już nie mógł dokończyć słowa, bo ciężka, goryla łapa fałszywego malarza zamknęła mu usta.
    Trzech ludzi stłamsiło go i zgniotło. Odbyło się to wszystko wśród ciszy, jakby walczyły ze sobą mocne bezszelestne widma. Adaś czuł, że go niosą. W głowie mu szumiało, serce jego waliło jak młot. Nie mógł wydać głosu, bo ciężka łapa leżała wciąż na jego twarzy. Posłyszał skrzypnięcie drzwi i stukot nóg na podłodze. Po chwili postawiono go przemocą na nogi. Któryś trzymał go za kark, inny zapalał świecę.
    - Zabierz psy i wynoś się! - rzekł chudy człowiek do garbatego. - Ktoś mógł usłyszeć wrzask tego panicza. My się tu nim zajmiemy... A ty zasłoń okno.
    Fałszywy malarz ściągnął ze stołu jakąś tkaninę i rozwiesił ją pośpiesznie na oknie.
    - Teraz pogadamy, rozkoszny kawalerze... - mówił niskim, dygocącym z irytacji głosem. - Jeśli się ruszysz, będzie to twój ostatni ruch... Jak tu trafiłeś? Adaś stał blady i na wszystko gotów.
    - Przypadkiem - odrzekł po chwili namysłu. - Zabłądziłem...
    - Czy i wtedy zbłądziłeś - wtrącił chudy - kiedyś usiłował podejść tego pana? Kiedy ci ten pan zostawił na łbie upominek?... Nie wyglądasz tak, przyjacielu, jak gdybyś łatwo mylił drogę. O, nie! Gadaj prawdę, po coś tu przylazł?
    - Zabłądziłem - twierdził Adaś uparcie.
    Nie mógł w oszołomieniu wymyślić niczego lepszego.
    - Właśnie w te strony! - zaśmiał się nieprzyjemnie chudy.
    Nagle urwał ten śmiech, przyjrzał się chłopcu zmrużonymi oczami i rzekł zdławionym głosem:
    - Siadaj! A ty stań poza nim... Jeżeli się ruszy, zdziel go po głowie.
    Adaś usiadł chętnie, gdyż nogi pod nim dygotały. Rozmyślał z rozpaczliwym pośpiechem nad tym, co im powie?
    - Chłopcze! - mówiło chude widmo. - Bylibyśmy cię dostali w nasze ręce, nawet gdybyś nie był taki głupi i gdybyś nie przyszedł tu sam. Słuchaj! Możemy z tobą tak postąpić, że ślad po tobie nie pozostanie... Woda niedaleko. Ale my mamy czułe serca... Żal nam tak wybitnej młodości... Możemy zrobić interes. Przyrzekamy ci, że puścimy cię wolno - nie od razu, oczywiście - jeżeli bez żadnego krętactwa powiesz nam wszystko, o czym wiesz.
    - Ja nie wiem o niczym... - odrzekł słabym głosem Adaś.
    - Nie wiesz o niczym? Doskonale... A to znasz?
    Podszedł do łóżka i wydobył spod siennika rękopis księdza Koszyczka.
    - Znam... To są stare bajki.
    - I dlatego czytałeś je długo w nocy?
    Adaś wzruszył ramionami.
    - Czytałem, lecz nic z tego nie rozumiem.
    - To się jeszcze pokaże. Zresztą rzecz jest obojętna... Idzie o co innego. Daj mi list! - zwrócił się do drugiej figury. - Ja chłopaczka nie spuszczę z oczów. Posłuchaj, kawalerze! - mówił z udanym przymileniem. - Ty masz rozum... Coś cię musiało ogłupić, żeś tutaj zalazł, ale każdemu może się zdarzyć, że zbaranieje. Widzisz to pismo?
    - Widzę...
    - Jest w nim jeden niejasny ustęp. Jakieś znaki... Jeżeli je wytłumaczysz, puścimy cię z Panem Bogiem.
    Mówiąc to, tak złożył papier z własnym pismem Adasia, aby chłopiec nie mógł odczytać treści listu i pokazał mu tylko skróty: Dan. Al. Inf. C. III 10-11. - Czy możesz wytłumaczyć, co oznaczają te litery?
    Adaś spojrzał z udaną uwagą i długo się przyglądał. Odczytał je półgłosem, raz, drugi i trzeci.
    - Nie rozumiem! - rzekł. - To musi być szyfr.
    - Szyfr? Co to znaczy?
    - Tajemne, umówione pismo. Odczytać potrafi je tylko ten, co zna do niego klucz.
    - A ty nie znasz tego klucza?
    - Skąd? To przecie stare pismo - rzekł Adaś nieopatrznie. Fałszywy malarz, dotąd milczący, drgnął i spojrzał na niego złośliwie.
    - A skąd ty, panie Adamie, wiesz, że to "stare" pismo? Jak możesz o tym wiedzieć, skoro atrament jest jeszcze świeży, bo ten list został napisany przed dziesięcioma godzinami? Wiem, że jesteś sprytnym chłopaczkiem, bo ujrzałeś pożar, którego nie było, właśnie w chwili, w której brodaty pan Gąsowski zaczął mówić o drzwiach, a teraz od razu poznałeś, że to stare pismo. Węchem poznałeś? Ho! ho! chłopczyno... Będziesz ty jeszcze śpiewał!
    - O niczym nie wiem! - krzyknął Adaś. - Czego wy ode mnie chcecie?
    - Abyś powiedział wszystko, o czym wiesz, bo ty wiesz. Ja ci się dobrze przyjrzałem. Niby zawracałeś oczami do panienki, a pilnowałeś mnie. Ach, ty żółtodziobie! Myślałeś, że nie widzę? Ty Sherloku Holmesie od czternastu boleści! Ty chcesz nas podejść, nas? Musiałbyś żyć jeszcze sto lat, zanim ci się to uda. Będziesz gadał czy nie?
    - Nic nie wiem...
    - Zaraz będziesz wiedział... Skończymy te żarty! Mów, w jaki sposób tutaj doszedłeś. Jak się dowiedziałeś, że my tu mieszkamy.
    - Ludzie opowiadali...
    - Co opowiadali?
    - Że w Żywotówce osiedli jacyś obcy... Mówili, że Francuzi.
    Wspólnicy spojrzeli po sobie znacząco.
    - Tutaj nie było i nie ma żadnego Francuza - rzekł chudy. - Co dalej?
    - Więc przyszedłem tutaj, aby odnaleźć pana... - mówił Adaś.
    - Mnie? Z tęsknoty? - zaśmiał się fałszywy malarz.
    - Nie tęskniłem za panem - odrzekł Adaś. - Chciałem zażądać zwrotu tego rękopisu, który pan zabrał.
    - Aha! A dlaczego nie przyszedłeś do domu, tylko czaiłeś się w budzie? Rozumiem... Rozumiem... Czekałeś okazji, aby się zakraść do domu. Przeszkodziły ci poczciwe pieski. Przypuśćmy, że to prawda... Słuchaj no, panie Adamie! Rękopis ten jest nam potrzebny chyba do chrzanu... Możesz go mieć. Ale te znaki nam wyjaśnisz, słyszysz? Będziesz tu siedział tak długo, aż ci łeb uschnie, ale wyjaśnisz.
    - Nie potrafię...
    - O, ty wszystko potrafisz! Uczony młodzieniec, mądry młodzieniec... A my prości, poczciwi ludzie... Musielibyśmy pisać do Wilna albo do Warszawy i tracić czas. Co to dla ciebie? Pomyślisz, pomyślisz i odgadniesz... Poczekamy! Teraz, chłopaczku, pójdziemy spać, a ty z nami. Zwiąże się kawalerowi nóżęta, aby nie wędrował, bo znowu zabłądzi tam, gdzie nie trzeba.
    Chudy nachylił się i coś szepnął towarzyszowi do ucha, a towarzysz skinął głową potakująco.
    - Podnieś się, chłopczyno - rzekł z jadowitą słodyczą. - Musimy zbadać, czy nie masz przy sobie broni lub ostrych narzędzi w rodzaju scyzoryka.
    - To gwałt! - krzyknął Adaś.
    - Z pewnością nie pieszczoty! - zaśmiał się opryszek.
    Niespodziewanym ruchem chwycił ręce chłopca i wykręcił je w tył.
    - Obszukaj go! - rzekł do chudeusza.
    Człowiek-szkielet z latającą grdyką przebiegł ze zdumiewającą wprawą palcami po całym ciele Adasia i mówił tak, jakby wyliczał:
    - Ołówek... notes... scyzoryk... mały kluczyk...
    - Od walizki! - objaśnił fałszywy malarz. - Walizka wróciła do Bejgoły. Czy myślisz, luby Adasiu, żeśmy o tym nie wiedzieli?
    - Portmentka... chustka do nosa... jakiś papier...
    - Papier? Pokaż no, przyjacielu! Papiery tego pana są zwykle bardzo zajmujące.
    Adaś patrzył zrozpaczonym wzrokiem, jak malarz rozwija uważnie kopię tego listu, którą sporządził dla profesora.
    - I cóż to takiego? - zapytał chudy.
    Tamten nie odpowiedział, lecz powoli, bardzo powoli przeniósł spojrzenie z papieru na Adasia. Szczęki zadrgały mu z wściekłości, oczy zaświeciły jak u wilka. W przypływie nagłej furii nie mógł mówić. Zdawało się, że tak się skurczył! sprężył jak dziki zwierz przed skokiem.
    "O mamo... o mamusiu!" - krzyknął w duszy Adaś, co miał już siedemnaście lat.
    Fałszywy malarz błyskawicznym ruchem chwycił go za gardło.
    - Puść go! - wielkim głosem wrzasnął chudy.
    Równocześnie mocnym uderzeniem odtrącił ciężką łapę malarza.
    - Puść go! - powtórzył już ciszej. - Zadusić go łatwo, lecz co potem? Nie pora na uroczyste pogrzeby. Zresztą ten młodzieniec nie zawsze będzie taki uparty i zapewne da się przekonać, że nie warto urządzać niemądrych awantur. Prawda, młody człowieku?
    Młody człowiek, śmiertelnie blady, nie odpowiedział, myśląc z przestrachem o tym, że jeśli czułe palce chudeusza zaczną raz jeszcze poszukiwania, odnajdą i liścik pana Rozbickiego z wytłumaczeniem znaków. Wspólnicy nie dowiedzieliby się z nich więcej nad to, o czym już wiedzieli z poczciwej gadaniny księdza Koszyczka; byłoby jednak stokroć lepiej, gdyby czas dłuższy oddawali się ich wyjaśnieniu i wietrzyli głęboką niby-tajemnicę w tych znakach zamknioną. Człowiek-cień zaprzestał jednakże poszukiwań. Uspokoiwszy rozwścieczonego wspólnika rozwalił się w leniwej pozie na krześle, zapalił fajkę i usiłował wieść rozmowę tak swobodną, jak gdyby Adaś należał do zażyłej kompanii.
    - Widzisz, młodzieńcze, że z moim przyjacielem nie ma żartów, a ty do niego nie masz szczęścia. Mogło się skończyć morderstwem, chociaż nic łatwiejszego, żeby skończyło się zgodą. Wśród rozsądnych ludzi zgoda jest zawsze możliwa. Po co ta głupia wojna? Zróbmy uczciwy układ: ty coś wiesz i my coś wiemy; ty czegoś szukasz i my czegoś szukamy. Prawda? Szukajmy razem. Nie znajdziemy - trudno. Ale jeżeli znajdziemy, podzielimy się po bratersku. Dobrze o tym wiesz, że ten oficer sprzed stu lat ukrył jakieś wielkie bogactwa, bo napisał o tym w swoim liście. Trzeba tylko do nich trafić. Nie ma takiej zagadki, której by nie można rozwiązać, więc i my ją kiedyś rozwiążemy, ale nie mamy czasu. Nam się śpieszy... Więc zróbmy tak: my pomożemy tobie, a ty pomożesz nam. Nas jest trzech, ściślej mówiąc - dwóch, jeden się nie liczy - ten, którego widziałeś z psami, bo on nam tylko prowadzi gospodarstwo... Ale i ja, i ten pan, który tak świetnie udawał malarza, ważymy się na wszystko. No i jakże! Przystąpiłbyś do spółki?
    Adaś patrzył spode łba i nic nie odpowiadał.
    - Nie chcesz? - mówił chudy sycząc powoli słowa. - Trudno... Ale ja sądzę, że się namyślisz. Na upór są sposoby najpierw łagodne i przyjacielskie, a później nieco nieprzyjemne. Zostaniesz tu bracie, u nas, abyś miał czas zastanowić się nad uczciwą propozycją.
    - Będą mnie szukali... - rzekł Adaś niepewnie.
    - Być może, ale cię nie znajdą - zaśmiał się chudzielec.
    - Dadzą znać policji...
    - Cóż robić? Nie każdemu jest miło mieć do czynienia z policją, ale na jakiej podstawie policja ma cię szukać tutaj u nas, u spokojnych ludzi, co sobie na lato wynajęli letni domek i zbierają grzyby? Jakim zresztą sposobem mógłbyś się znajdować tutaj, skoro jesteś w Warszawie?
    - Jak to: w Warszawie?
    - Przed dwoma dniami o godzinie dziewiątej wieczorem wyjechałeś pociągiem do Warszawy, co pod przysięgą zaświadczy ten woźnica, co ciebie i panienkę woził na stację. Strasznie byłeś chytry i wpadłeś w kabałę.
    - Widziano mnie w Waliszkach, tam, gdzie ten pan przychodził po tłumaczenie francuskiego listu...
    - Aa! To ty i tam byłeś?
    - Byłem...
    - Rozumiem... Idąc śladem mojego przyjaciela zabrnąłeś aż tutaj. Stąd ta uroczysta wizyta. Sprytny jesteś, chłopaczku, cokolwiek za sprytny.
    Spojrzał na Adasia z wesołym uznaniem i zamyślił się.
    - Przyjacielu! - rzekł po chwili zwracając się do wspólnika. - Przynieś pióro, atrament i papier listowy. Nasz miły gość będzie tak uprzejmy i napisze list...
    Adaś zaniepokoił się.
    - Nie mam do kogo pisać... - rzekł cicho.
    - Przybory do pisania przydadzą się w każdym razie - rzekł chudy. - Jeżeli nie zechcesz napisać listu, napiszesz testament. Siadaj! - krzyknął z niespodzianą złością. - Nie spoglądaj w okno, bo zamknięte i tędy nie uciekniesz. Tutaj siadaj. Tyłem do okna. Masz dziesięć minut czasu na pisanie. Napisz list do swoich przyjaciół. Krótko i bez wykrętów. Napiszesz, żeby się nikt o ciebie nie troszczył, bo jesteś bezpieczny i że wrócisz za kilka dni. Zrozumiałeś?
    - A jeżeli tego nie uczynię? - zapytał Adaś patrząc ponuro.
    - Mówiłem ci już: napiszesz testament. Zabłądzisz w nocy w nieznanej okolicy, wpadniesz do wody i utoniesz. Nikt nigdy nie dojdzie, że stało się to z uprzejmą cudzą pomocą. Więc napiszesz? Adaś rozważył przez krótką chwilę i usiadł przy stole.
    - Do kogo mam pisać?
    - Osoba jest obojętna... I tak ten list będą wszyscy czytali.
    Adaś nerwowym ruchem przysunął świecę i pomyślawszy chwilę zaczął pisać bardzo uważnie i z namysłem. Chudy z fajką w zębach siedział naprzeciwko niego, fałszywy malarz stał za nim, czujny na każdy jego ruch.
    Po upływie kwadransa Adaś rzucił pióro na stół. Chudy wziął bez pośpiechu zapisaną kartkę papieru i odczytał głośno:

    Serdecznie ukochany panie profesorze!

    Trzeba było takiego jak ja wariata, aby nie znając okolicy
    ruszyć na daleka wędrówkę. Takim jednak szczęście sprzyja.
    Ziemie okoliczne są bardzo piękne, lecz
    Ejgoła piękniejsza.
    Żal mi jedynie, ze pana tu ze mną nie ma.
    Cały jestem i zdrów. Znalazłem miłe towarzystwo
    i dlatego nie wiem dobrze, kiedy wreszcie powrócę do
    Ejgoły. Bądźcie jednakże o mnie spokojni, choćbym nawet
    długo nie powracał.
    Ogromnie mi tęskno za panem, panie profesorze, za panią
    Marią i panną Wandeczką. Ściskam wszystkich i łączę
    ukłony dla całego domu. Wdzięczny Adaś.

    - Jak ci się podoba ten list, przyjacielu? - zapytał towarzysza.
    - Głupia gadanina, ale wystarczy.
    - Wcale nie taka głupia. Czy nie zauważyłeś, że pan Adam znalazł miłe towarzystwo? Miłe towarzystwo - to my. Bardzo to pięknie z twojej strony, młodzieńcze... A kto to jest pani Maria?
    - Pani Gąsowska... - odrzekł Adaś szybko.
    - Aha! Wobec tego wszystko w porządku. Pan profesor jutro otrzyma twój list i będzie się cieszył, że ci jest dobrze. Nie będzie ci aż zbyt dobrze, ale to twoja własna wina. Czego te psy tak ujadają? - zaniepokoił się nagle. - Wyjrzyj no poza drzwi.
    - Ktoś się po nocy rozbija łódką po wodzie - oznajmił towarzysz z machnięciem ręki. - Te małpy z obozu...
    - I małpy powinny już spać. Ale i na nas czas, bo to już dawno po północy. Kawaler musi być bardzo znużony, tym więcej że go omal nie udusili, ale kawaler będzie mógł wyspać się przez cały jutrzejszy dzień. Zostaniesz, chłopczyku, sam, bo jeden z nas powędruje z twoim listem, a my będziemy mieli nie cierpiące zwłoki zajęcie. Będziesz spał albo będziesz myślał, a jutro w nocy pogadamy sobie na rozum.
    Podniósł się powoli, ziewając i skinął na wspólnika. Wspólnik z łapami goryla trącił Adasia niespodziewanym ruchem i przewrócił go na łóżko. Wtedy chudy usiadł szybko na jego nogach, a fałszywy malarz dobywszy spod łóżka wiązkę sznurów zacząć wiązać Adasia z niebywałą wprawą.
    - Teraz nogi! - komenderował chudy. - To konieczne, chłopaczku, bo jesteś za mądry, a nawet najmądrzejszy człowiek niczym nie różni się od barana, skoro jest dokładnie związany. Sam go udźwigniesz, czy mam ci pomóc?
    - Pomóż... - mruknął wspólnik.
    Owiniętego szczelnie w grubą, szorstką derkę nieśli przez ciemne izby, potem przez obszerne podwórko. Na chwilę złożyli go na wilgotnej ziemi; skrzypnęły jakieś ciężkie drzwi i Adaś poczuł zgniły, ciężki zapach stęchlizny.

poprzedni Spis treści następny