Kornel Makuszyński




Rozdział IV

Dwie brody i człowiek-widmo

    Młodszy brat pana profesora Gąsowskiego nosił lekkie i rzadkie imię: Iwo; był to mąż postaci wielce niepozornej, toteż trwożne zdumienie ogarniało każdego, do którego z nagła przemówił: z małej figurki lał się ogromny, ciężki bas, niemal czarny, huczący i dudniący jak glos armaty. Brat profesor, używający przyzwoicie cienkiego ludzkiego głosu, brał mu to za złe uważając za brak smaku wydawanie z siebie nieoczekiwanego ryku, płoszącego trwożliwe konie. Był to "głos ponad stan". Taką samą oznaką pychy mizernej ludzkiej figurki była czarna zbójecka broda w kształcie łopaty, mająca budzić grozę w każdym, co by śmiał szyderczym spojrzeniem dotknąć jej właściciela. Potężny bas spływał po potężnej brodzie jak wodospad po czarnych bazaltowych skalach. Można było rzec śmiało, że nie broda była dodatkiem do człowieka, lecz człowiek był dodatkiem do brody. Miała ona wszelkie cechy prawdziwości, pomimo zbójeckiej przesady w ogromie, pilne jednakże badania odkryłyby snadnie, że barwa jej, owa czarność kruczo-lśniąca i piekielnie smolista, była produktem chemicznym: broda, za której czarność sam Herodes byłby dostał złoty medal, była farbowana! Pan Iwo Gąsowski był o kilka lat młodszy od brata historyka, który srebrną swoją sędziwość ukazywał całemu światu. Pan Iwo nadrabiał sztuką, czernił swoją mizerną powagę i oblewał ją czarną smołą basowego głosu. Władał majątkiem, będącym wspólną własnością braterską, i z pysznym gestem przywodził go do ruiny. Zajmował się wszystkim, byle nie gospodarstwem. Lepiej uprawiał brodę niż ziemię. Wieczysty dyletant, uczony z nieprawdziwego zdarzenia, zajmował się matematyką i od wielu lat łudził się nadzieją, że zdobędzie wielotysięczną nagrodę jednego z niemieckich uniwersytetów, przeznaczoną dla tego, co usunie jedną ze zgryzot matematycznych. Wielki matematyk francuski z pierwszej połowy siedemnastego wieku, Piotr Fermat, pozostawił po sobie twierdzenie matematyczne z dziedziny teorii liczb, zwane w nauce "wielkim twierdzeniem Fermata". Czy to przez roztargnienie, czy przez niedbalstwo, nie pozostawił na nie dowodu. Nikomu nie udał się dowód, ze to twierdzenie jest fałszywe, ergo: jest prawdziwe. Najtęższe matematyczne głowy szukają przeto dowodu na jego prawdziwość i niektórym udało się to, w drobnej jednakże części. W dalszym ciągu matematycy nie śpią, nie jedzą i wzniosłymi głowami tłuką o ściany szukając całości dowodu "wielkiego twierdzenia". Szukała go przeto i czarna zbójecka broda. Piotr Fermat, od dawna gwiazdy na niebiosach liczący, nie wiedział o tym, że pożera rodzinny majątek Gąsowskich. Napełniało to goryczą brata historyka i wiele przysparzało boleści żonie Czarnobrodego. Matka panny Wandy była kobietą cichą i zapracowaną. Miała anielską duszę i nieustający katar. Ona musiała myśleć o wszystkim: i o chudym mająteczku, i o brodatym mężu, i o jedynej córce, rosnącej z równą zapamiętałością co i bankowe długi. Wielki matematyk wstawał późno, gdyż pracował długo w noc, grzmiąco pokrzykując wśród nocnej ciszy, bardzo mu to bowiem pomagało do myślenia. Każdej nocy bliski był piorunującego zwycięstwa i każdego dnia zjawiał się kwaśny, ponury i skrzywiony jak błędny rachunek. Szarpał brodę w lwim gniewie i pomrukiwał tak, że szklanki drżały. W roztargnieniu zjadał śniadanie, nie patrząc na to, co je, taki jest bowiem zwyczaj ludzi genialnych zmuszonych przez podłą naturę do czynności tak niskiej, jaką jest napełnianie żołądka. Czasem, jak gdyby straszliwy demon matematyki, najmędrszy i najbardziej okrutny z całej trupy geniuszów i demonów, co polatują nad światem jak milczące sępy, ukazał mu na białej ścianie bladą złudę nadziei, pan Iwo wykrzykiwał upiornym basem jakieś niezrozumiałe słowa i wybiegał do swej komnaty. Chwytał pióro, zamieniał je w ostry pazur i zaczynał nim drzeć niewinny papier. Zawsze miał w kieszeni kawałek kredy i mijając stodołę przystawał, dumał, rozmyślał, po czym zaczynał szybko kreślić na jej wrotach zawiłe rachunki.
    Świat mało go obchodził. Wobec świata odczuwał litościwą wzgardę; uważał go za fantastyczny, niepojęty błąd w genialnym rachunku Stwórcy. Czasem spojrzał na kwitnącą lub zieloną ziemię i wzruszał ramionami. Wiedział, że posiada żonę i córkę, które mu przeszkadzały w rozmyślaniach. Czasem spojrzał ze zdumieniem na dobrą panią Gąsowską, co miała anielską duszę i nieustający katar, i zmarszczywszy czoło usiłował sobie przypomnieć, co oznacza obecność tej istoty w tajemnym kręgu jego myśli? Ożywił się nieco i spojrzał przytomnie dowiedziawszy się, że najpierw ktoś chciał kupić majątek i że ktoś zaczął później z domu wynosić drzwi. Wysłuchał wielu trwożnych okrzyków żony, zaczął myśleć potężnie i doszedł wreszcie, że ten mroczny ktoś dybie na jego prace.
    Rzekł głosem, którym, w braku trąby, archanioł mógłby wezwać struchlałą ludzkość na sąd ostateczny:
    - Zbrodniarz musiał zauważyć, że czasem piszę kredą na drzwiach stodoły albo na wrotach obory. Śledzono mnie, to nie ulega wątpliwości! Ponieważ deszcz zmył ślady kredy, przyszło mu zapewne na myśl, że może odnajdzie cokolwiek na drzwiach w głębi domu... To nie jest takie głupie! Jeden z wybitnych matematyków, na którego przyszło olśnienie podczas przechadzki na ulicach miasta, zaczął pisać na czymś czarnym, co stało na ulicy. Nosił przy sobie kredę, tak jak ja. Uczeni nie znają ani dnia, ani godziny natchnienia. I wyobraź sobie, co się stało? To czarne, co stało na ulicy, zaczęło się poruszać i uciekać. Matematyk puścił nogi w ruch. Głęboki rachunek uciekał przed nim, więc matematyk zaczął go gonić. Biegł pędem i pisał... Nie zdawał sobie sprawy, że jako tablicy użył pudła dorożki. Nie dogodni! jej, bo miał astmę, i w ten głupi sposób zginęło dla ludzkości wielkie, być może, odkrycie! Nigdy nie należy pisać na tym, co się porusza. Co ci jest, czy masz katar?
    - Od siedmiu lat - odrzekła pani Gąsowska.
    - Powinnaś się od tego odzwyczaić... Gdzie jest nasza córka?
    - Pojechała do Warszawy po Pawła...
    - Za pozwoleniem: kim jest Paweł?
    - Czy zapomniałeś, że masz brata?
    - Prawda. Mam jednak ważniejsze rzeczy na głowie.
    Dlatego nazajutrz przywitał się z roztargnieniem ze starszym bratem. Miłował go na swój sposób w chwilach wolnych od rozmyślań, nie umiejąc jednak ukryć lekceważenia wobec tej dziedziny wiedzy, którą brat uwielbiał: wobec historii.
    - Historia - naigrawał się basem - jest zmyśleniem, wywodzącym się z podejrzanie mętnych źródeł. Nie jest ona nauką ścisłą, jak nie jest nią ani bajka, ani powieść. Kto sprawniej zmyśla, ten jest lepszym historykiem. Cha, cha! Skąd mogę mieć pewność, że Napoleon w ogóle istniał? Czy nie został wymyślony w jakimś brudnym celu? Dokumenty mogą być sfałszowane, a wizerunki - tworem łajdackiej wyobraźni malarza! Może to jakaś alegoria, jakaś metafora? Nie wierzę w Napoleona! Wierzę w Pitagorasa, bo pozostało po nim twierdzenie nie do obalenia. Przed Pitagorasem biję czołem... Klękam z trwogą przed jego geniuszem!
    - Woły czynią to również - sierdził się profesor - bo całą ich setkę kazał zakatrupić przy dobrej sposobności rzeźnik jeden, Grek, pachnący czosnkiem i wzdęty od jedzenia prażonego bobu.
    Na ten temat nie rozmawiali nigdy po przykrej scenie, kiedy to profesor, zdjęty gniewem, wyjechał bez pożegnania i nie pokazał się na wsi przez dwa lata. Teraz udawał, że ściska znakomitego matematyka, lecz czynił to raczej symbolicznie, by nie zetknąć się bliżej z piekielnie czarną brodą, mającą przedziwną właściwość smolenia białych szat. Pan profesor odziany był w strój przedziwnie skrojony, że mógłby służyć Barbarossie jako worek pokutny u bram Canossy.
    Matematyk ucałował powietrze nad czołem panny Wandy, po czym zagrzmiał jak organy:
    - Kim jest ten bystrooki młodzieniec? Ha?
    Adaś usłyszawszy niespodziany głos burzącej kolubryny, wychodzący z ludzkiej piszczałki, cofnął się mimo woli, w szczerym zdumieniu.
    - Pan Adaś ... - szepnęła panienka.
    - Mój przyjaciel - rzekł profesor uroczyście. - Mój wielki przyjaciel, a nazywa się Cisowski. Posiada on prawdziwą zdolność rozwiązywania spraw zawiłych i tajemniczych. Jego obecność pomoże nam rozwikłać tę nieszczęsną sprawę.
    Matematyk przyłożył wskazujący palec do piersi Adasia, chcąc upewnić wszystkich, że ściśle jego osobę ma na względzie, i rzekł głosem używanym pospolicie na pogrzebach:
    - Jakie trudności zdołałeś pokonać?
    - Dotąd żadnych, proszę pana - odpowiedział Adaś. - Udało mi się czasem odgadnąć jakąś łatwą zagadkę. Starałem się myśleć logicznie...
    - Zaszczyt ci to przynosi - gruchnął bas. - Logika jest największą zdobyczą ludzkiego ducha. Ludzkość byłaby godna szacunku, gdyby ludzkość myślała logicznie. Ale ludzkość jest pomylona! Panowie poeci i inna hołota wodzą ją po bezdrożach, bałamucą i okłamują. Poetów należy wieszać albo topić.
    - Matematyka jest też wielką poezją, proszę pana - zaszemrał Adaś.
    - Pięknie powiedziane! Wspaniale powiedziane! Należałoby dodać: matematyka jest jedyną poezją. Nie taką, co ma fiołki w głowie, lecz potężną i straszliwą. Chłopcze, witam cię w moim domu! Rozgość się i działaj! Nie przypuszczałem w tobie tyle mądrości... Moja żona zajmie się tobą, chociaż zdaje mi się, że od wczoraj ma katar. Wolno ci przewrócić cały dom do góry nogami, byłeś nigdy nie wchodził do mojego pokoju, dokąd nikomu wchodzić nie wolno.
    Panna Wanda promieniała i dawała matce tajemnicze znaki. Skoro z pokoju wyszła najpierw broda, a za nią podreptał matematyk jak chudy cień, co się snuje za potężnym ciałem, szepnęła gorąco:
    - Zawojował pan tatusia!
    - Nie zawojował, lecz ocyganił... - mruknął profesor. - On wie, co robi.
    Pani Gąsowska patrzyła na Adasia ze zdziwionym lękiem. I ją zdumiała brodata łaskawość męża.
    Do wieczora Adaś spenetrował cały dom, ostrożnie obchodząc z daleka jaskinię lwa, co głucho pomrukiwał za drzwiami. Zwiedził park, zapuszczony i zielono kosmaty, przecięty leniwym strumieniem; obejrzał gospodarskie budynki, połatane jak stary but, chylące się ku upadkowi, a obszerne jak brzuch żarłoka. Szara, zblakła bieda wyglądała z każdego kąta. Porykujący i chrząkający inwentarz był nieliczny i miał skłonność do melancholii. Nad całym obejściem zwisała znużona i w letnim upale usmażona ospałość. Nawet dwa młode koguty, które porwały się do bijatyki, czyniły to bez entuzjazmu. Gospodarski teren zasypany był płowym kurzem, zaśmiecony słomą i zeschłym nawozem. Obok stajni drzemał pies, na pewno ten sam, którego Noe zabrał do arki; gdyby nie to, że czasem zastrzygł uchem, można by mniemać, że jest wypchany; nie podniósł zaropiałej powieki, chociaż obcy człowiek nad nim się pochylił. Adaś pomyślał, że włamywacze mieli ułatwioną robotę: mogli wynieść nie tylko drzwi, ale i psa.
    Dom był stary, niski i rozległy. Dwie drewniane kolumienki u wejścia z niechętnym trudem podtrzymywały skrzywiony daszek. Zdawało się, że ten dom dlatego tylko nie zapada się w zachłanną i wszystko grzebiącą ziemię, bo go podtrzymuje gęstwa dzikiego wina, co wszystkie zalegało ściany i usiłowało zasłonić okna. Pod okapem gnieździła się czereda jaskółek, wychowująca gorliwie młode, niezmiernie żarłoczne i równie pyskate pokolenie. Lud jaskółczy napsuł wiele krwi matematyka od czternastu boleści, płosząc uszczypliwym świergotem jego wielkie, lecz powiewne myśli. Nad gankiem sterczała nadbudówka, dwoma ślepiami okien patrząca na zielony, boży świat; pokoik w tej nadbudówce zajął Adaś. Pokoik był malutką filharmonią, wszystko w nim bowiem dźwięczne wydawało głosy: bolesnym skrzypieniem płakała szafa, skrzypiały deski w podłodze, a wiatr huczał w piecu. Izdebka miała jednak minę wesołą i słoneczną. Inne izby, obszerne i tak niskie, że można było ręką dotknąć powały, rzadko kiedy widziały słońce, wypijane po drodze przez łakome dzikie wino. Chłodno tu było nawet w upalnym lesie. W pokojach spały leniwym snem stare meble, sędziwe gruchoty szlachetnego pochodzenia: brzuchate, wzdęte komody, pokraczne szafy i stoły, szeroko rozparte, jak znarowione konie. Krzesła, wygodne i ciężkie, kryte były pasiastym materiałem, zblakłym i przetartym. Każde dotknięte było ciężkim reumatyzmem, jęczało bowiem boleśnie zardzewiałym jękiem sprężyn, ile razy usiadł na nim człowiek. W "bawialni", dlatego tak nazwanej, że nikt się tam nigdy nie bawił - bo chyba tylko pokutująca dusza pląsała tam o północy - sterczało wielkie zwierciadło w czarnych ramach, tym się odznaczające, że nie dawało odbicia; zasnute bielmem, jakby zamarzłe, jedynie po prawej stronie odbijało wizerunek człowieka, co się w nim zapragnął przejrzeć. Nikt tego nigdy nie czynił, desperat taki bowiem uciekłby z krzykiem przerażenia dojrzawszy w zaklętym zwierciadle zamiast wdzięcznego oblicza diabelsko wykrzywiony, koszmarny pysk. Tysiąc czterysta czterdzieści osiem pokoleń pracowitych much zgasiło przyrodzony blask tego pożytecznego sprzętu. Szczególnie zawzięte było one jednak na kilka starczych, rodzinnych portretów, strojących ściany. Jedna babka przedziwnie była podobna do drugiej babki, a dziadek do dziadka. Znudzone jednostajnym widokiem oko radowało się odkrywszy na starym malowidle jakiś szczegół niezwykły: potężną brodawkę obok nosa damy lub sumiaste wąsy na wizerunku hardego męża. Jeden z nich, rycerską zbroją pyszny, brodę miał aż po pas, aż do dolnej ramy. Brodę tę musiał po tym właśnie przodku odziedziczyć matematyk. Wspaniałość jej była wielka, bujna i rozłożysta; rycerz mógł się nią okrywać jak derką podczas wojennych pochodów, straszył nią zastępy niewiernych, a gdy gonił w bitewną zamieć, musiała się wlec za bojowym bachmatem. Malowane babki patrzyły z obrazów kwaśno, a panowie groźnie. Jedna z babek miała zeza i spoglądała na Adasia dziwnie złośliwie. Przodek brodaty wisiał naprzeciwko zamarłego zwierciadła, jakby się chciał w nim przejrzeć. Nie zwrócił najmniejszej uwagi na obcego przybysza, który mu się przyglądał z uśmiechem. Każdy stary dom ma swojego ducha, co bez mądrego powodu wyprawia po nocy awantury; czasem wywróci krzesło, a czasem gramoli się na szafę, w którą tłucze piętami. Nieszczęsny byłby los tego rozklekotanego domu, gdyby wedle jakiejś tajemnej umowy między czcigodnymi nieboszczykami obowiązek straszenia żywych potomków przypadł brodatemu rycerzowi. Groźny brodacz zaryczałby jak rozsrożony byk i rozwaliłby cały budynek. Umarłe babki musiały mu dobrotliwie wyperswadować, aby się wyrzekł tej kariery; więc wisiał tylko i straszył brodą.
    Adaś obejrzawszy galerię przodków panny Wandy krążył po domu przyglądając się pilnie temu, czemu się nikt nigdy nie przyglądał: drzwiom. Była to familia bardzo liczna, dom bowiem był obszerny. Drzwi nie odznaczały się niczym wybitnym. Skrzypiały jak wszystkie drzwi, przez które wchodzą smutki i troski; niektóre były spaczone, niektóre zawzięte i nie dające się otworzyć bez wysiłku. Te, które głuchą nocą wyniesiono z domu i znaleziono w odległym kącie parku, odarte były z białej, kostropatej skóry farby. Ozdobę tę zdarto z nich ostrym narzędziem. Ktoś czegoś szukał pod powłoką.
    "Ale czego? - myślał Adaś. - Najprawdopodobniej jakiegoś napisu... Gdyby jednak na którychś z tych drzwi istniał jakiś napis, zauważyłby go ten, co je pokrywał farbą. Co można zresztą pisać na drzwiach prócz inicjałów trzech królów, czcigodnych: Kaspra, Melchiora i Baltazara? Podobno zdarzyło się raz, że lekarz nie mając na czym napisać recepty dla chorego kmiotka, napisał ją kredą na drzwiach. Obłożnie chory kmiotek wziął drzwi na plecy, zaniósł do apteki i zaraz potem umarł".
    Ze szczególną uwagą badał Adaś te, które zostały przez niespodziane obudzenie się nocnego stróża ocalone przed zdarciem z nich skóry. I na nich nie widniało nic godnego zachwytu. Pierwsze drzwi, owe skrobane, pochodziły z lewego skrzydła domu, drugie z prawego. Tajemniczy rzezimieszek szuka przeto "na ślepo". Wie o czymś, lecz nie wie dokładnie; szuka drzwi, które mu są potrzebne, lecz nie wie, które z szesnastu, skrzypiących w tym domu, przydadzą mu się wreszcie do mrocznego celu? Będzie miał ciężką robotę, skoro zechce tak mozolnie badać wszystkie, przedtem wyniósłszy je z domu, co mu się już nie uda, gdyż ostrzegł mieszkańców. Nie interesują go ani zamki, ani klamki, bo pozostawił je nie naruszone; skrobie, więc szuka pod powłoką. Na razie poskrobał się Adaś we własną głowę pomyślawszy, że będzie to nie lada pracą, poza tym wcale obłędną. Jakżeż będzie wyglądał uczciwy dom, w którym wszystkie drzwi zostaną haniebnie skrzywdzone? Robota wielka, śmieszna, a być może zgoła zbędna: jeśli pod farbą ukrywa się jakiś napis, zostanie zdarty wraz z nią. O tym zapewne nie pomyślał tajemniczy maniak kradnący drzwi.
    Adaś miał minę zakłopotaną i omal że nieszczęsną. Panna Wanda oczekuje od niego cudów, a on spogląda w tej chwili na głupie drzwi jak cielę na malowane wrota.
    - O czym tak dumasz, drogi Piotrze? - zapytał go cicho pan profesor Gąsowski, co wszedł niespodzianie.
    - O drzwiach, oczywiście - odrzekł zatroskany Adaś nie zwróciwszy nawet uwagi na to, że go staruszek wciąż zwie Piotrem. - O tych piekielnych drzwiach, panie profesorze! Czy w okolicy mieszka jaki znany wariat?
    - Poza pewnym dżentelmenem, co ma obłęd matematyczny, wszyscy sąsiedzi odznaczają się równowagą umysłu - rzekł ponuro staruszek. - Więc nie podejrzewasz zbrodni?
    - A ile lat ma ten dom? - pytał Adaś nie odpowiedziawszy na czarne pytanie profesora.
    - Bóg to raczy wiedzieć! Myślę, że chyba ze trzysta, sądząc na oko, ale może i więcej. To jest pewne, że mój pradziad w nim się urodził, a mój pradziad żył dziewięćdziesiąt dziewięć lat. Jest to cyfra bardzo w naszej rodzinie ulubiona. Żyjemy długo, choć niepotrzebnie. Mój brat matematyk twierdzi, że ta długowieczność jest błogosławionym skutkiem spożywania ogromnych ilości kwaśnego mleka, którego ja nie cierpię, więc mi od lat trzydziestu zapowiada śmierć nagłą i niespodziewaną. Na co jest ci potrzebna wiadomość o wieku tego domu?
    - Sam dobrze nie wiem. Myślę jednak, że jeśli ktoś szuka tajemnicy, tajemnica ta nie może być młoda. W ostatnich latach nic nadzwyczajnego nie zdarzyło się tutaj, panie profesorze?
    - Nic szczególnego. Przed kilku laty urodziło się cielę z dwiema głowami, ale zdechło. Z jedną głową żyć trudno, cóż dopiero z dwiema! Mniejszym zdarzeniem było urodzenie się Wandzi. Jak zapewne zauważyłeś, ma ona jedną głowę, więc nie było o czym gadać. Co może się zdarzyć w naszym domu? Życie wlecze się w nim od rana do wieczora, życie pełne trosk, zgryzot, much, okrzyków mojego brata i łez mojej bratowej. To bardzo biedna i bardzo szanowna kobieta. To ona jak ślimak dźwiga ten dom, a jednak gdy się niedawno zgłosił niespodzianie ten ktoś, o którym opowiadała nam Wandzia, co chciał go kupić, ona pierwsza krzyknęła z oburzenia. Własnymi piersiami zasłoniłaby tę schorzałą chałupinę. Nie mogę patrzeć na to, jak się biedactwo niepokoi w tej chwili tymi tajemniczymi awanturami. Pamiętaj o tym, miły chłopcze... Pamiętaj, że jeżeli zdołasz czego dokonać, zdejmiesz ciężką troskę z bardzo obolałej głowy.
    - Będę się starał, panie profesorze... - szepnął rozczulony Adaś. - Jeszcze jedno, proszę pana... Czy pan profesor nie wie przypadkiem czegokolwiek o tym Francuzie, co skrobał drzwi? Czy się już nie pokazał?
    - Ja nie wiem, ale moja bratowa będzie wiedziała.
    Pani Gąsowska, wezwana na naradę, oznajmiła, że Francuz nie pojawił się po raz drugi. Był to niepozorny człeczyna z twarzą o wyrazie szczura. Patrzył chyłkiem, mówił niespokojnie i szybko. Widać było, że jest czymś podniecony. Mniej uważnie podczas swojej krótkiej wizyty spoglądał na ludzi, więcej na otoczenie. Ślizgał się wzrokiem po całym domu marszcząc czoło.
    - Czy to był prawdziwy Francuz? - spytał Adaś.
    - Niewątpliwie - odrzekła pani Gąsowska. - Z akcentu sądząc, paryżanin. Znam dobrze język francuski.
    - A później nie widziano go w okolicy?
    - Nikt nam o tym nie wspominał.
    - A kto tu mieszka w najbliższym sąsiedztwie?
    - Sami biedni ludzie. Tacy zresztą jak my... Państwo Brzezińscy w Trójkopach, pól mili stąd, stary pan Windyga w Kozach, Gilewicze i Niemczewscy o miedzę między sobą. Gilewicze w Głodowcach, a Niemczewscy w Wiliszkach, a od strony miasteczka mieszkali Winniccy, ale teraz dom stoi pusty.
    - Czemu pusty?
    - Do niedawna mieszkało tam dwoje staruszków, których syn jest w Brazylii. Najpierw umarło jedno, potem drugie, a młody pan Winnicki zrezygnował, zdaje się, z tej chudej schedy. Czuwa nad nią jakiś stary rządca.
    - A jak się nazywa ta wieś, proszę pani?
    - Żywotówka. O godzinę drogi stąd, za tym lasem, w bardzo zapadłym kącie. Czasem widuję z daleka ten dom, gdy jadę do miasteczka. Podobny jest do naszego, bo w tej stronie wszystkie domy są do siebie podobne, tylko że stoi nad wodą i na wzgórku.
    - A miasteczko?
    - Nędzne: kościół, dwa sklepiki, poczta i obdrapany zajazd. Przechodzi przez nie gościniec. Czy Adaś chciałby jeszcze coś wiedzieć?
    - Już nic, proszę pani... Bardzo dziękuję.
    - Gdyby Adaś chciał wiedzieć więcej, niech zapyta Wandzi. Ona zna tutaj każdy kąt, każde drzewo i każdego konia. Łaziła po każdym drzewie i jeździła na każdym koniu. To straszna dziewczyna! - dodała z bolesnym z przyzwyczajenia, lecz roztkliwionym uśmiechem, podobnym do szczęśliwego. - O, mój mąż mnie woła...
    Wyszła czym prędzej usłyszawszy głuchy ryk, dudniący w oddali, jak gdyby ciężka artyleria przejeżdżała po moście.
    - Lew wychodzi z jaskini! - mruknął pan profesor. - Biedna gazela... Co będziesz teraz czynił, przyjacielu?
    - Rozejrzę się trochę dokoła.
    Warto było to uczynić, okolica bowiem była prześliczna. Nad zielonymi pagórkami zwisał ciężki, szczerozłoty namiot lata. Powietrze drżało w upale, syconym miodowymi zapachami. Brzęczały, buczały i śpiewały rozliczne głosy wśród traw i zarośli. Nieumęczona, niewidzialna orkiestra grała nieustannie, z oszołomioną radością; jedynie sroki, nie bacząc na strojne muzyckie zespoły, mąciły harmonię rozdzierającym skrzekiem, niesforne i kłótliwe, wymyślające sobie w zacietrzewieniu.
    Głosy zaczęły cichnąć i zamierać, gdy się we wschodniej stronie ukazał srebrnoblady sierp młodego księżyca. Niebo przygasło i zarosło liliami; słodki spokój lał się z niebiosów na spaloną ziemię. Wśród koron drzew narodził się leciutki powiew i musnął liście, czekające na rosę niebieską. W mrocznym, gęstym parku poczęło coś szemrać, jak gdyby gęste cienie zmawiały się, aby wyjść na świat.
    Adaś patrzył oczarowany na zasypiający cicho dzień i na przyjście nocy.
    - Prawda, jak tu ślicznie? - usłyszał tuż przy sobie szept bardzo wzruszony.
    - O tak, o tak, panno Wando! - odpowiedział również szeptem.
    Wydawało mu się, że każdy ostry głos zrani tę młodziutką, posrebrzaną ciszę, drżącą z lęku.
    - Tysiąc razy patrzę na to - szeptała dziewczyna - i zawsze mi się wszystko wydaje piękniejsze. Widok jest za każdym razem inny. Czasem radosny, czasem niezmiernie smutny. Zmienia się jak ludzka twarz. W tej chwili nie jest ani radosny, ani smutny, lecz pełen słodyczy. O, jak cicho! Ale zaraz odezwą się żaby. Jest to pogańska czereda, co czci księżyc!
    Milczeli przez długą chwilę. Adaś zwrócił powoli głowę i spojrzał na dziewczynę: ledwie widoczne srebrne błyski muskały jej płowe włosy. W białej sukience wyglądała jak biała ćma, spowita rzadkim mrokiem. Rozchylone usta chciały o czymś mówić, lecz nie śmiały. W tym momencie nadleciał bezgłośny powiew, co zaszeleścił jej sukienką, Zdawało się, że zjawisko odleci.
    Nagłym ruchem dziewczyna chwyciła jego rękę.
    - Panie Adasiu... - szepnęła z gorączkowym pośpiechem. - Widzi pan?
    - Co?... Gdzie?...
    - Tam... w cieniu... pod drzewami...
    - Widzę... Ktoś się bardzo ostrożnie posuwa. Ktoś zapewne z domu?
    - Nie, to nikt z domu... Swój nie posuwałby się tak ostrożnie.
    - Widać nas... Pani ma białą sukienkę... Prędko za ten krzak!
    Panna Wanda kocim ruchem zapadła za krzak, a Adaś przylgnął do ziemi, tuż obok.
    Jakiś gęsty cień o ludzkich kształtach przekradał się pod drzewami - zdążał w swoim czujnym pochodzie od lasu przez zarośla ku dróżce, wiodącej w stronę domu.
    - Skąd on idzie? - szepnął Adaś.
    - Wyszedł z lasu...
    - A co jest za tym lasem?
    - Żywotówka... Tam jest pusty dom.
    - Winnickich?
    - Skąd pan wie? Tak... Winnickich...
    - Niech pani natęży wzrok.
    - Nie mogę rozpoznać... O, teraz widać, bo wyszedł z mroku... Jakiś mężczyzna!
    - Nie zna go pani?
    - Nigdy go nie widziałam. Jakiś niski człowiek...
    - Przystanął... Patrzy... Patrzy w stronę domu...
    Mrok zgęstniał i zbełtał się, gdyż wieczór dojrzał jakby na znak dany przez żaby. Sierpik księżyca po krótkiej paradzie skosiwszy kilka ciemnych lilii na niebieskiej łące gdzieś zaginął. W jednym oknie domu zamigotało senne, nikłe, naftą sycone światło.
    - Nic nie widać - szepnęła dziewczyna.
    - Ja widzę - mówił Adaś cichutko. - Wiodłem za nim wzrokiem... Przebiegł przez puste miejsce i w tej chwili stoi pod tym samotnym drzewem. Czai się... Czeka na coś lub na kogoś...
    - Ale na co?
    - Nie wiem. Chce się może dowiedzieć, kto zajechał dzisiaj rano do domu?
    - W nocy się nie dowie!
    - Jakoś się dowie. Dotąd, jeśli śledził dom, widział dwa oświetlone pokoje, dzisiaj ujrzy ich pięć. To też dla niego wiadomość... Cicho! Słyszy pani? Trzasnęła sucha gałązka...
    Dziewczyna nie słyszała wprawdzie cichutkiego trzasku, słyszała natomiast mocne łopotanie własnego serca. Gdyby dobrze natężyła słuch, mogłaby usłyszeć, że i dzielne męskie serce Adasia uderza w rytmie nieco przyśpieszonym - muzyk rzekłby: molto agitato.
    - Co począć? - szepnęła panna Wanda.
    Adaś nie odpowiedział. Być może, że nie dosłyszał nawet zatroskanego pytania. Rozmyślał gwałtownie: skoro ktoś się czai i skoro ktoś śledzi dom, tedy domowi coś zagraża, domowi - ściślej mówiąc - tej dziewczynie. Wszystko, co się dotąd stało, było ostrożnym wstępem, wysuwaniem czujnych macek, którymi nocny owad bada nieznacznie teren. Coś się za tym kryje, co jest niebezpieczeństwem - niezwykłym, nieznanym i w swej tajemniczości groźnym. Nie można go odgadnąć, czuć go jednak w tych dziwnych zdarzeniach. Nadarza się sposobność, aby zajrzeć mu z bliska w mroczną twarz, zakrytą maską nocy. Może się uda za jednym zamachem rozwiązać wszystkie zawikłane zagadki. Na to jednak trzeba odwagi i śmiałej decyzji. Mroczny człowiek, człowiek-widmo, działający z ukrycia, znajduje się w tej chwili niedaleko, przytulony do pnia drzewa. Nie kryłby się, gdy by tu przyszedł w dobrych zamiarach: ponieważ kryje się, żywi zamiar niecne. Cokolwiek pocznie się przeciwko niemu, będzie godziwe.
    Gdyby panna Wanda mogła spojrzeć w tej chwili na twarz swego towarzysza, musiałaby ją zdumieć niezwykła na niej powaga. Oczy Adasia błyszczały mocnym blaskiem, chrapy nosa miał rozdęte, drżenie latało po całym jego ciele. Coś postanowił, lecz jeszcze rozważał. Wreszcie zaczął mówić najgłębszym szeptem.
    - Panno Wando... Pani tu zostanie... Niech pani nawet nie drgnie... Jest tak cicho, że każdy szelest staje się krzykiem... Proszę się ukryć jak tylko można najlepiej...
    - A pan?
    - Proszę mówić ciszej! Ja będę się starał schwytać ten ludzki cień...
    - Nie, nie! - niemal krzyknęła dziewczyna zdławionym głosem.
    - Ciszej, ciszej, na Boga!
    - Ja nie pozwolę!
    Adaś posłyszał sercem szelest łez opadających z tych słów.
    - Nie ma innej rady... Proszę się nie obawiać... Nic mi się nie stanie... Jeśli go nie schwytam, to przynajmniej zobaczę go z bliska. Dowiem się od razu, co się za tym kryje, a kryje się coś bardzo niedobrego.
    - Nie, nie... - omdlewającym głosem, nabrzmiałym od serdecznej, strwożonej prośby, szeptała dziewczyna.
    Adaś poczuł jej rękę na swojej ręce. Drgnął i przymknął oczy, opamiętał się jednak w tej chwili.
    - Panno Wandeczko - szepnął gorąco. - To nic wielkiego... Jestem starym harcerzem... Za chwilę będzie po wszystkim.
    Jakby się obawiał zaklęć i próśb, zwinnym, bezszelestnym ruchem podpełznął pod najbliższy gęsty krzak. Chociaż nie mogła tego widzieć, przyłożył ostrzegawczo palec do ust nakazując jej milczenie. Usłyszał jednak szept: - O Boże!
    Zbyt dobrze znał wyborne i wypróbowane metody wspaniałego Apacza Winnetou i Old Shatterhanda, aby zgoła mistrzowsko nie dokonać "podchodzenia wroga". Zanim się posunął o piędź, badał palcami ziemię i usuwał każdą gałązkę. Mądre węże patrzyłyby z uznaniem na młodego człowieka pełznącego wedle wszelkich reguł.
    Adaś postanowił okrążyć tajemniczego człowieka i zajść go z tyłu, od strony lasu. Była to wędrówka daleka i bardzo mozolna, szybko poczuł przeto grube krople potu na czole. Co kilka kroków przystawał, aby odetchnąć i otrzeć ten pot, co mu zaczął zalewać oczy. Na każdym przystanku usiłował dojrzeć, czy nocny człowiek nie zmienił swojej kryjówki. Widmo nie poruszyło się. Czekało - widać - sposobnej pory. W pewnej chwili Adaś obejrzał się w stronę ukrycia dziewczyny, lecz nie dojrzał bladej plamy sukienki; teren był pagórkowaty, zapewne przeto jeden z wydętych lekko pagórków musiał ją zakryć.
    Pełznął nieumęczenie, z zaciętym uporem. Zbył lęku, co się w nim drżeniem objawił na początku drogi, i nie czuł nic, oprócz namiętnej chęci schwytania tajemnicy, jak łowca pragnie schwytać dzikiego zwierza. Do niedawna harcerska zabawa, teraz zamieniona w niebezpieczną rzeczywistość, stała się przygodą burzącą krew; więc nakazywał sobie spokój, spokój za wszelką cenę. Na wiele się ważył w tej chwili, tym boleśniejsza byłaby porażka. Zaręczył dziewczynie, że nic złego go nie spotka. W tej chwili nie był tego tak pewny. Człowiek-widmo, czający się w czarnej wodzie mroku, mógł mieć przy sobie broń. Jeśli to ten sam, co czynił niebezpieczne wyprawy do wnętrza domu i wynosił drzwi - a nie ulega wątpliwości, że to ten sam - sprawa z nim może być niebezpieczna.
    Adaś zadrżał w tej chwili i serce w nim zamarło: poczuł na zroszonej potem twarzy miękkie uderzenie. Ach, to tylko ogromna, jedwabista ćma... Osłabnął ze wzruszenia i czekał długo, aż niespodziana trwoga ścieknie jak czarna woda ze zmartwiałego serca. Pomyślał z rozpaczą, że omal nie krzyknął...
    Począł posuwać się jeszcze ostrożniej i odpoczywał coraz częściej.
    Nie zdając sobie dobrze sprawy, którędy pełznie po nieznanym terenie, raz po raz podnosił ostrożnie głowę od ziemi, aby dojrzeć wyniosły majak samotnego drzewa. Już je minął w żmudnym pochodzie i wpełznął w podszycie lasu. Posuwanie się było łatwiejsze, gdyż grunt był grząski i rozpulchniony wodą, należało się obawiać jedynie jej chlupotu; jednak to nie woda omal go nie zdradziła, lecz jakiś ptak, co się zaszył w gęstwinę i, nagle obudzony, krzyknął piskliwie. Adaś począł nasłuchiwać czujnie, czy mały rozruch nie zwrócił uwagi nocnego człowieka. Nic się nie poruszyć pod samotnym drzewem.
    Co teraz uczynić? Trzeba podpełznąć, jak się tylko da, najbliżej. Jeśli dojrzy postać ludzką, dobrze odmierzy odległość, potem skoczy i ujmie widmo. Posiada do tego niebezpiecznego przedsięwzięcia dość sił. Może mu się nie uda przytrzymać czającego się człowieka, lecz o to mniejsza: pragnie jedynie ujrzeć jego twarz. Wtedy pozna niebezpieczeństwo przy każdej sposobności za dnia. Wtedy już wszystko pójdzie łatwiej.
    Serce chłopięce znowu się obudziło zwietrzywszy niebezpieczeństwo z bliska... Adaś nie mógł zdławić wzrastającego wzruszenia; przystanął i odetchnął ostrożnie. Począł się obawiać, że w tej głębokiej ciszy, wśród której, jak mu się wydawało słychać było szelest podnoszącego się źdźbła zgniecionej trawy, człowiek-widmo może dosłuchać się stukotu jego serca. Jeszcze tylko pięć kroków... Jeszcze trzy... Człowiek musi stać za pniem drzewa, bo go nie widać; ani go nie słychać, bo jakby wrósł w ziemię, nieruchomy. Drzewo znajduje się już w odległości wyciągniętego ramienia. Adaś podniósł się z niewypowiedzianą ostrożnością i stał przez chwilę, wbity w mrok; zacisnął szczęki jak młody wilk, co podchodzi zdobycz. Zaczął obliczać: uczyni krok w lewo, aby zajść z prawej strony i prawą sięgnąć ręką. Starczy na ten ruch ułamek sekundy: więc się skupił i zmienił w stalową sprężynę, co się odwinie w błyskawicznym ruchu. Dotknął ręką omszałego pnia drzewa, wstrzymał oddech i naprężył...
    W tej chwili wydało mu się, że pień drzewa zwalił mu się na głowę; w oczach zamigotało mu siedem razy po siedemkroć gwiazd. Wydał głuchy, niski jęk i zwalił się ciężko, twarzą ku ziemi.

poprzedni Spis treści następny