Kornel Makuszyński




Rozdział V

Po rozbitej głowie chodzi Francuz na paradyzie

    Adaś otworzył oczy i zobaczył ponad sobą nisko zwisający pułap. Nie zdawał sobie sprawy z tego, gdzie się znajduje; jedno było pewne, że cały świat z nim razem się kręci. Gdyby nie istniały inne, bardziej ścisłe dowody na krętactwo ziemi, ten mógłby wystarczyć na jego prywatny użytek. Porwana powszechnym entuzjazmem ruchu, kręciła się opasła szafa i łóżko, i stolik. I jakaś postać pędzi w nieznane przestrzenie. Adaś zamknął szybko oczy, porażony niezwykłym zjawiskiem, drobny ten zabieg nie zdołał jednak powstrzymać zawrotnego pędu; tę jedynie mało pocieszającą poczuł odmianę, że zamiast podążać w towarzystwie starych gratów od zachodu ku wschodowi leci w tej chwili sam, bez martwego inwentarza, w jakąś głęboką, bezdenną otchłań. Musiał krzyknąć w nagłej trwodze i to go ocaliło przed zniknięciem w czeluściach: ktoś go chwycił za rękę i zatrzymał. Znowu otworzył oczy i ujrzał pochyloną ponad sobą twarz ludzką, lecz tak niezmiernie rozległą, olbrzymią i o zamazanych rysach, jak gdyby cały świat był tą twarzą. Zaczęła się ona jednak kurczyć powoli i przybierać wyraziste kształty, wreszcie po długich zmaganiach się, konwulsjach i piekielnych grymasach stała się dobrym, zatroskanym i bladym obliczem profesora Gąsowskiego. Adaś przyjrzał mu się upartym spojrzeniem i starał się przypomnieć, do kogo należy? Wtedy posłyszał głos rzewny i jakby pełen skargi:
    - O mój Piotrusiu!
    Świat jak małpa, co porzuca ledwie zaczętą czynność, przestał się kręcić. Szafa przystanęła w miejscu jak zmachana biegiem kobyła. Wielki zegar świata stanął nieruchomo, bo go zapomniano nakręcić.
    - O mój dobry Piotrusiu... - powtórzył pan profesor bardzo, bardzo serdecznie.
    Adaś zrozumiał, że słowa te, rzucone jak kwiatki, przeznaczone są dla niego. Wprawdzie wszystkie znaki przemawiają za tym, że znajduje się już na drugim świecie, a gadają do niego z ziemi, należy jednak odpowiedzieć, że mu jest wielce miła ludzka pamięć. Zebrał przeto zmysły, co mu przyszło z wielką trudnością, i przypomniawszy sobie ziemską mowę usiłował przemówič do zatroskanego, pochylonego nad nim oblicza. Nie mógł jednakże wypuścić z ust słowa, jak białego gołębia z klatki; przy nieznacznym, ostrożnym ruchu warg poczuł dotkliwy ból w całej głowie; wydało mu się, że skoro się zacznie mocować ze słowem, trzaśnie mu ta nieszczęsna głowa. Musiał mą srodze uderzać o krawędź świata lecąc przed chwilą w otchłanie.
    Podniósł rękę i dotknął nią głowy; czułymi końcami palców dotknął czegoś, co nie było głową, lecz czymś szorstkim. Musiało się w jego oczach pojawić zdumienie, gdyż pochylona nad nim twarz powiedziała rozdzierającym głosem:
    - To bandaże, drogi chłopcze...
    Dość dziwaczne to słowo zastanowiło go. Co oznacza? Co to są "bandaże"? Wydaje mu się, że już gdzieś kiedyś słyszał ten wyraz. Zaczął mu się przyglądać z wytężoną uwagą, co go tak zmęczyło, że usnął.
    Obudził się po godzinie, przytomniejszy. Zdawało mu się, że przeminęła króciutka chwilka, nic się bowiem nie zmieniło: przy łóżku siedział pan profesor, jeszcze bardziej zatroskany niż przedtem. Adaś poczuł, że całe jego ciało jest niezwykle lekkie, jedynie głowa cięży mu tak przedziwnie, jakby w nią wlano ołowiu, nasypano kamieni i wilgotnego piasku. Jest to niepojęta złośliwość i beznadziejna, głupia zabawa. Bardzo by mu to pomogło, gdyby mógł zdjąć głowę i nosić ją pod pachą jak Samuel Zborowski w dramacie Słowackiego. Mógłby się wtedy zwlec z łóżka, nogi bowiem posiada sprężyste.
    Ostrożnie, obawiając się bólu, ulepił kilka słów ustami i odważył się je wymówić.
    - Gdzie ja jestem? - szepnął cichutko.
    - W domu, chłopcze najmilszy, w domu - odpowiedział prędko pan profesor. - Rozbili ci głowę, ale Wandzia cię przyniosła.
    W pierwszej chwili pojął mętnie, pomieszawszy zasłyszane wyrazy, że Wandzia rozbiła mu głowę z niewiadomego powodu i w niewiadomym celu. Zaczął się zastanawiać głęboko nad tym niepojętym zdarzeniem i zapytał z cichą goryczą:
    - Czemu to Wanda zrobiła?
    - Musiała! - zawołał pan profesor. - Czy miała cię zostawić ogłuszonego wśród lasu i wśród nocy? Wzięła cię na plecy, dzielna dziewczyna, i przywlokła tutaj, sama ledwie żywa.
    - Tak... tak... - szeptał Adaś . - Ale czemu rozbiła mi głowę?
    - Chłopcze! - krzyknął przerażony staruszek. - Ty majaczysz... Ona cię przyniosła, a ogłuszył cię kto inny: zbrodniarz!
    Adaś pomyślał mętnie, że to bardzo ciekawe wiadomości. Uspokoił się i dumał przez długą chwilę łypiąc powiekami. Tymczasem szum w głowie, spowitej bandażami, zaczął ucichać i oddalać się jak szum wielkiej wody.
    - To ja tu dawno leżę? - zapytał z odrobiną zdumienia.
    - Od wczoraj... W tej chwili jest południe.
    - Aha!
    Spojrzał znacznie przytomniej; zdawało mu się, że sprzed oczów ustępuje jakaś powiewna mgła; zaczął widzieć wyraźniej.
    - Pan profesor tak przy mnie siedzi? Długo?
    - Wszyscy byliśmy przy tobie, wszyscy. Przez całą noc, biedaku... Myśleliśmy, że cię zabili... Ale już dobrze, już dobrze... Ogłuszono cię tylko czymś ciężkim...
    - I Wandzia mnie przyniosła? Co robi Wandzia?
    - Teraz śpi, a przedtem płakała.
    - A pani Gąsowska?
    - Także śpi i także przedtem płakała.
    - A pan Gąsowski?
    - Dotąd ryczał, a teraz na szczęście ucichnął. Ale nie męcz się! Głowa szybko się zagoi, ale trzeba uważać. O drogi Piotrusiu! Przez nas spotkało cię nieszczęście! Nigdy sobie tego nie przebaczę, nigdy! Czy bardzo cię boli?
    - Nie bardzo. Głowa mi ciąży... Czy ja mogę wstać?
    - Ani mi się waż! - krzyknął profesor. - Poleżysz kilka dni...
    - A pan profesor nie spał wcale?
    - To rzecz obojętna! Ja mogę nie spać nawet przez kilka nocy. Niedźwiedź jestem, nie człowiek... - krzyknął gromko.
    Adaś zamilkł na długą chwilę, jakby zbierał się do dłuższej oracji, po czym zaczął mówić cicho, lecz dobitnie:
    - Pan profesor jest bardzo zmęczony... Jeżeli pan profesor nie uda się na spoczynek, wtedy ja...
    - Cóż będzie wtedy? - z gwałtownym niepokojem zapytał staruszek.
    - ...wtedy ja wstanę i będę tańczyć... Nie wiem, co zrobię, ale coś zrobię... Niech pan profesor pójdzie się przespać!
    - Nie! Nie pójdę! Nie zostawię cię tutaj jak Łazarza...
    - Ha!
    - Co to znaczy, co znaczy to "ha!"?
    - Ja wstaję...
    - Wandziu! - wrzasnął staruszek przeraźliwie, jak jeszcze nigdy w życiu.
    Rozruch uczynił się w cichym domu, niepomiernie zdumionym, że i drugi brat, dotąd spokojny, zaczął używać ryku zamiast ludzkiego głosu. Słychać było dreptanie kobiecych stóp i głośne nawoływanie:
    - Wandziu, prędzej! Na Boga, prędzej! Adaś umiera...
    Do pokoiku wpadła pani Gąsowska i pochyliła się nad zatrwożonym i na zagładę skazanym Adasiem.
    Co się dzieje? - zawołała.
    - Nic się nie dzieje! - odrzekł z goryczą profesor. - Ale on chce wstawać!
    - Wstawać? O Boże, jakżeś mnie przestraszył... Myślałam, że umiera... Czemu chce wstawać?
    - Żebym ja się położył!
    Dobra kobieta, co miała anielską duszę i wieczny katar, otwarł szeroko oczy niczego nie rozumiejąc. Dlaczego chory ma wstawać, a zdrowy ma się położyć? Dziwna rzecz: młodego uderzyli w rozum, a stary majaczy.
    W tej chwili wbiegła panna Wanda i ze zniecierpliwionej opowieści profesora wyłuskała ziarnko prawdy jak bób z grubej łupiny. Pochyliła się nad Adasiem i mówiła ze słodyczą:
    - Nie potrzeba, nie potrzeba, drogi Adasiu... Adaś musi leżeć... Albo mamusia, albo ja zastąpimy stryjaszka. Byłoby się to już dawno stało, ale stryjaszek nie chciał pana opuścić ani na chwilę. Czy bardzo pana boli?
    "Pana" Adama wcale nie bolało z tego prostego powodu, że w tej chwili znajdował się w siódmym niebie szczęśliwości, gdzie nikt nie odczuwa bólu. Musiał jednakże mieć na gębie wyraz boleściowy, bo fiołkowe oczy zamgliły się i zwilgotniały. Po rozbitej głowie Adasia zaczęła krążyć myśl:
    "Ach, żebym ja tak mógł zasuszyć sobie te łzy na pamiątkę! Bardzo jestem ciekawy, czy dałoby się to zrobić?"
    Usłuchał łzami oblanej prośby i nie rwał się do wstawania. Panna Wanda codziennie zmieniała bandaże na uszkodzonej głowie, zwijając je własnymi rękami. - Ach, czemu ma tylko dwie ręce? - Pani Gąsowska karmiła go lekkim pożywieniem, a zacny profesor, pragnąc przysłużyć mu się w jakikolwiek sposób, spędzał muchy z jego! twarzy. Czasem wpadał do pokoiku matematyk, zapełniał go brodą i głosem i wołał:
    - Wybrniesz z tego, przyjacielu! Młody łeb jest z kamienia. Czuj duch, głowa do góry!
    Ta życzliwa rada była najtrudniejsza do wykonania, Adasiowi bowiem wciąż się jeszcze zdawało, że nieszczęsną jego głowę uprzemysłowiono: raz huczał w niej młyn, innym razem miały w niej siedlisko kamieniołomy. To było najgorsze, że po każdej wizycie matematyka miewał sny niespokojne, pełne zmor i widzeń. Śniło mu się że srogi rycerz z portretu rżąc końską modą zdejmuje z zawiasów drzwi i wynosi związawszy oba skrzydła brodą. Lipcowe noce odurzały zapachami, a dni były błękitne, jak gdy by skrzętnie wyprane w lazurowej wodzie. Adaś siedział w starym fotelu patrząc przez okna na świat boży, przepysznie wyzłocony, i rozmyślał. Dziewczyna opowiedziała mu dokładnie o jego bolesnej przygodzie. Ponieważ nie powracał długo, zaczęła się niepokoić. Wtem usłyszała ostrożne kroki tuż przed krzakiem, za którym leżała ukryta. Panie Adasiu! - zawołała zduszonym głosem. - Jestem tutaj!" Wtedy stało się coś dziwnego: idący przystanął na jeden moment, jak gdyby badał, skąd głos pochodzi, zdumiony zapewne, że pochodzi jakby spod ziemi, po czym nagle począł uciekać przedzierając się na oślep przez czeredę gęstych krzewów. Pannę Wandę ogarnęło przerażenie. Skoro to nie Adaś , więc zapewne był to ten drugi - człowiek-widmo. Nie wiedziała, co począć? Czy biec do domu po pomoc, czy wołać o nią donośnym krzykiem? Zanim nadbiegną z pomocą, może się stać coś złego... Zrozumiawszy, że tajemniczy człowiek uciekł, przestała go się obawiać. Zdawało się jej, że ma serce nie w piersiach, lecz w gardle. Z odwagą rozpaczy pobiegła w stronę samotnego drzewa. Zaczęła wołać ostatkiem tchu. Nikt jej nie odpowiedział. Pod drzewem nie było nikogo... Nagle potknęła się. O Boże miłosierny! Adaś leżał po lewej stronie pnia jak nieżywy. Osłabła tak, że jeszcze chwila, a pod samotnym drzewem na zroszonej trawie leżałyby drugie zwłoki - damskiego rodzaju. Bohaterskim wysiłkiem pokonała ogarniającą ją omdlałość; nie zdając sobie nawet sprawy z tego, co czyni, silna dziewczyna uniosła nieruchomego Adasia, który jej leciał przez ręce, i dźwignęła go z nadludzkim trudem. Tuż przed domem zaczęła krzyczeć: "Na pomoc! Na pomoc! Zabili Adasia!" Dalszego ciągu nocnej awantury nie mogła opowiedzieć, zamieszanie bowiem uczyniło się straszliwe. Siedmiu epickich poetów miałoby zajęcie na siedem lat.
    Adam rozmyślał od dwóch dni nad tym wszystkim, nie zważając na ciężar sromotnie skrzywdzonego siedliska myśli.
    "...Zdawało mi się, że jestem chytry, a on był chytrzejszy. Musiał mnie widzieć, chociaż mnie się wydawało, że jestem niewidzialny, albo też ostrzegło go zbudzone nagle ptaszysko. Zaczaił się. Nie wiedząc, kto go podchodzi, walnął mnie przez łeb bez zastanowienia. Jako wielki detektyw zostałem od razu po pierwszym występie nie tylko wygwizdany przez ptaka, ale pobity przez człowieka. Przez niebezpiecznego człowieka... Skoro się nie zawahał przed morderstwem - przecież mógł mnie z miejsca zakatrupić! - nie jest to łagodny baranek. Jeżeli jeszcze żyję, to albo przez szczęście, albo przez pomyłkę. Należy to raczej przypisać szczęściu, które jest udziałem głupców, gdyż nie ulega wątpliwości, że postąpiłem jak baran. Ostrzegłem jedynie rzezimieszka. Całe szczęście, że nie przyszło mu do głowy rozprawić się za jednym zamachem i z panną Wandą... Całe szczęście! Mogłem narobić bigosu. Moja indiańska metoda niewarta jest funta kłaków nawet na wyprzedaży tego nikczemnego artykułu. Roztropniej byłoby pomyśleć, a nie łowić po nocy cienie. Trzeba myśleć, Adamie, trzeba myśleć! Z rozbitą czaszką, z której wszystko wycieka jak z dziurawego garnka, myśleć jest trudno, ale mamy czas... Pan rzezimieszek ma tu jakąś ważną sprawę i pan rzezimieszek nie odejdzie z pustymi rękami. Przynajmniej: nie zechce odejść z pustymi rękami. Swoją drogą jest to pierwszorzędna świnia. Jak można walić człowieka po łbie, i to już w pierwszym dniu pobytu na wsi? Wprawdzie i ja chciałem jemu uczynić nieznaczną krzywdę, ale nie byłbym mu w żadnym wypadku uszkodził czaszki..."
    Odwróciwszy się z pogardą od nocnego rzezimieszka, uśmiechnął się w stronę duchów białych i niewinnych: zacnego profesora, co czuwał przy nim zatroskany, i panny Wandy, co go niosła we własnych ramionach, przysadzistego dryblasa, co razem z ciężkim dowcipem musi ważyć jakąś ogromną ilość kilogramów. Dzielna, ach, dzielna i wspaniała dziewczyna! Inna byłaby zemdlała albo uciekła, albo uczyniłaby jeszcze coś niespodzianie innego. Zdarzyło się w Ameryce, że pewna dama podczas pożaru domu nie ratowała ani dzieci, ani obrazów, ani klejnotów, lecz płacząc wniebogłosy uganiała się za otumanioną kurą. Panna Wanda wyniosłaby z pożaru cały dom z dachem i piwnicą... Mizerna dziura w mizernej głowie jest mizerną zapłatą za jej słodycz i dobroć. Należy poświęcić cały łeb, aby zgnębić troskę tego domu.
    Adaś zawziął się. Mniej mu szło o pomszczenie własnej porażki i o własny honor, sromotnie pobity po głowie; musi wytężyć siły, skupić wszystką rozwagę, wyostrzyć czujność i rozwikłać ponurą zagadkę, co się ukrywa za jakimiś drzwiami.
    Pomyślmy: drzwi są częścią domu, dom musi mieć swoją historię. Być może, że w tej historii odgrywają one jakąś rolę. Ponieważ nikt w tym domu nie pamięta, aby się za jego żywota zdarzyło coś niezwykłego, należy zapytać o to umarłych. Umarli wiele wiedzą i wiele pamiętają. Ci z portretów, co patrzyli przez setki lat na żywe dzieje tego zapadłego domu, mogliby opowiadać bez końca o sprawach wielkich i małych, radosnych i smutnych, o czasach płynących miodem i o czasach płynących krwią. Trudno jednak zjawić się o północy w "bawialni" i rzec uprzejmie do sczerniałego portretu: "Niech asińdźka raczy opowiedzieć, co się tutaj zdarzyło za jej czasów". Asińdźka, skora do gadania, może by i nie była od tego, ale brodacz w zbroi zaryczałby jak tur i ułapiłby śmiałka za gardło. Należy zażyć innych, mniej upiornych sposobów.
    - Panie profesorze najdroższy - rzekł tego dnia Adaś - czy nikt nigdy nie spisał historii tego domu?
    - Rzecz jest mocno wątpliwa - odpowiedział profesor z namysłem. - Moi przodkowie mieli wstręt do pisania. Jeden zapisał podobno duszę diabłu, ale ugodę zawarł zapewne nie aktem uroczyście spisanym, lecz na gębę, na słowo honoru. Nasze gęsi nie skarżyły się nigdy na wyrywanie piór z ogonów. Ilość kóp zboża karbowano na ogromnej pałce, a inne ważne zdarzenia, jak narodziny i zgony, zapisywał ksiądz dobrodziej.
    - Więc tu nie ma ani świstka?
    - Szczerze ci się przyznam, że nie wiem. Wyleciałem z tego gniazda przed wielu, wielu laty, a zjawiłem się jak po ogień. Były tu jakieś księgi, były jakieś fiołki, ale nie mogę ręczyć, czy są jeszcze. Mój brat tu gospodarzył... Bardzo kocham mojego brata matematyka, ale nie znoszę jego brody i jego zaciekłej niechęci przeciwko wszystkiemu, co nie jest matematyką. Według niego, jak sam zresztą o tym słyszałeś, poezja jest bzdurą, a historia łgarstwem. Myślę czasem, że Cesarz Justynian 25 okazał wiele roztropności wydawszy pogardliwy edykt "przeciwko matematykom, wróżbitom i innym oszustom..." Nie dziw się mojej pasji, ale ta oschłość i wzgardliwa obojętność wobec wszystkiego, co kwitnie, niepomiernie mnie gniewa. Skąd można wiedzieć, czy mój brat nie urządził kęsim jakimś starym księgom? Kalif Omar 26 - niech będzie przeklęty! - spalił pono aleksandryjską bibliotekę. Wątpię o tym, czy nasz rodzinny księgozbiór był równie bogaty jak aleksandryjski, z wszelką jednak pewnością kalif Omar musiał mieć taką brodę, jaką dźwiga mój brat.
    - A czy nie można by poszukać, panie profesorze?
    - W tym domu jest tyle zakamarków, co w labiryncie, ale poszukać nie zawadzi. Sam tego jestem niezmiernie ciekawy.
    Panna Wanda, światły "tubylec", oznajmiła im później, że istnieją niejakie nadzieje na odnalezienie szpargałów; należy uczynić odkrywczą wyprawę na strych, którego nie odwiedzała od lat dziecinnych. Strych jest odwiecznym składem, lamusem, muzeum i cmentarzem, na którym grzebie się wszystko, co "spełniło swoją powinność i może odejść" na zakurzony odpoczynek. Będzie to jednak wyprawa w gęstą dżunglę, bo na ten strych zawsze wszystko znoszono, niczego jednak i nigdy z niego nie wynoszono: za sto lat dach domu wybrzuszy się i pęknie.
    Adaś powziął plan taki: będzie najpierw szukał minionego żywota - może mu się uda uchwycić koniec czarnej nitki, co go zawiedzie w głąb jakiejś mrocznej historii. Gdyby ta nadzieja okazała się płonną, zacznie szukać dokoła domu, w najbliższej okolicy, śladów tego niewątpliwie istniejącego człowieka, co uplanował zamach, co chciał kupić dom i kradł drzwi. Tajemnica śpi z wszelką pewnością we wnętrzu domu. Musi to być złota tajemnica, wielka i ważna, skoro chciano za miejsce jej ukrycia zapłacić niezwykłą cenę. Nieznany jej poszukiwacz myślał zapewne tak: po co używać metody niebezpiecznej, skoro po zakupieniu domu można by spokojnie oddać się wygodnym poszukiwaniom? Kupując dom kupowało się tajemnicę. Adaś przypomniał sobie o dziwnym zdarzeniu we Francji, o którym czytał przed dwoma laty. Do właściciela domu w Saint-Cloud pod Paryżem zgłosił się nieznany człowiek i rzekł: "Ile wart jest pański dom?" - "Dwadzieścia tysięcy franków - odrzekł właściciel - ale dom mój nie jest na sprzedaż". - "A gdybym panu za dom i za wszystkie znajdujące się w nim graty dał pięćdziesiąt tysięcy? Co by pan o tym pomyślał?" - "Pomyślałbym - odpowiedział właściciel - że rozum pański uległ jakiej katastrofie, i natychmiast sprzedałbym panu tę budę". - "Oto jest pięćdziesiąt tysięcy franków" - odrzekł człowiek pomylony. Kupił dom, bo przechodząc obok, zauważył na oknie filiżankę. Dom nie był mu potrzebny, potrzebna mu była filiżanka. Od wielu lat jej szukano, brakowało jej bowiem do całości prześlicznego serwisu, wyrobionego w słynnej fabryce porcelany w Sevres dla Napoleona Wielkiego. Serwis ten, uzupełniony przez tę znajdę-filiżankę, sprzedano za wiele set tysięcy franków. I w tym domu jest zapewne coś, co przypomina ową filiżankę; musi to być rzecz niepozorna, nie rzucająca się w oczy, nie znana nikomu. Musi mieć większą wartość niż cała wieś. Co to może być? Drzwi? Nie, to nie drzwi... Wedle wszelkiego prawdopodobieństwa na jakichś drzwiach musi się znajdować jedynie wiadomość o tym tajemniczym przedmiocie, jakiś znak, ślad jakiś. Skąd jednakże wie o tym nieznany człowiek, pono Francuz? Nigdy w tym domu nie był, nie zna go nikt z mieszkańców; nie ulega wątpliwości, że tajemna wiadomość została wyniesiona gdzieś daleko. Czy dawno, czy niedawno? Raczej dawno - ani bowiem matematyk, ani jego żona ani ich córka nie wiedzą o niczym. Na żadnych drzwiach nie znać śladów świeżego malowania; pokost na wszystkich jest spękany i już nie biały, lecz brudnoszary. Ze wszystkich rozumień wynika, że niepozorne truchło starego domu chowa w sobie rzecz cenną. Co może chować w swym mrocznym wnętrzu pochylone domisko? Dokument? Wątpić należy, aby ktokolwiek szukał dokumentu z takim nakładem trudu i w sposób pełen niebezpieczeństw. W żadnym wypadku nie szukałby kawałka pergaminu lub spłowiałego na słoniową kość kawałka papieru nieznany Francuz. Czy to skarb, zamurowany w ścianie domu, zagrzebany pod podłogą lub wiszący na łańcuchu w piekielnym kominie? Mógłby to być skarb, gdyby Gąsowscy byli kiedykolwiek bogaci. Adaś wie jednak z opowieści profesora, że się tu nie tylko nigdy nie przelewało, lecz czasem bywało zgoła sucho: ściślej mówiąc - i goło, i sucho. Na lekkich, piaszczystych poletkach siedzący dziedzice tych włości więcej zbierali czerwonych grzybów niż czerwonych złotych. Gąsowcy byli uczciwą szlachtą, lecz nawet ów brodacz w zbroi musiał często gryźć własną brodę zamiast marcepanów; a babki na portretach wcale nie pływają w dostojnej tłustości, lecz postawą żywo przypominają rycerskie kopie. Wszystkie w czambuł pokolenia nie mogłyby zebrać już nie skarbu, lecz kilku dukatów na czarną godzinę. O skarbie nie może być mowy... Jest wprawdzie jeden skarb w tym domu - Adaś uśmiechnął się rzewnie - bezcennie wspaniały: panna Wanda. Francuz jednakże z obliczem szczura nie szukałby skarbu na dwóch nogach.
    Co jeszcze może się ukrywać w tym domu? Tajemnica zbrodni, jakiejś dawnej, strasznej zbrodni? Nad tym nie warto się nawet zastanawiać. Babki mają wprawdzie miny złośliwe, niektórzy mężowie - miny zbójeckie, ale nie w tym stopniu, by posądzić czcigodnych przodków o to, że jeden zadusił drugiego, a potem zagrzebał pod podłogą.
    Byłaby to zresztą prywatna sprawa rodzinna, mało kogo poza tym obchodząca. Najmniej Francuza.
    Francuz... Francuz... dlaczego wciąż ten Francuz? Co może łączyć Francuza z cichą i niepozorną rodziną państwa Gąsowskich? Czy to możliwe - a matematyczna broda nieustannie się tym chełpi - że ktoś czyha na jego naukowe odkrycia? Czy to być może, żeby jakiś uczony maniak zasłyszawszy o matematycznym delirium brodacza uwierzył, że to geniusz szuka rozwiązania wielkiego zagadnienia? Tak, to możliwe... Zdarzały się wypadki, niemal nieprawdopodobne, że narażając się na największe niebezpieczeństwa wykradano cenne formuły chemiczne, naukowe odkrycia, zmurszałe rękopisy. Wielkim uczonym przychodzą do głowy czasem wzniosłe, czasem najdziksze pomysły...
    Należałoby się upewnić w tym względzie. Adaś zdołał uzyskać po długich staraniach posłuchanie u matematyka Odbyło się ono w "bawialni", do swojej pracowni bowiem geniusz nie wpuszczał nikogo, a gdy dziewczyna służebna zjawiła się w niej w zimowy poranek aby napalić w piecu, broda zwisała nad nią, pilnie czuwając, aby Kasia na grubych nogach nie zajrzała do jego papierów... Stróżowanie to nie było takie głupie, Kasia bowiem mogła używać bezcennych tych papierów na podpałkę do pieca.
    - Mów, chłopcze, o co idzie, byle szybko! - huknął matematyk.
    - Chciałem zapytać, proszę pana, jak daleko posunął się pan w swojej wielkiej pracy? - zapytał Adaś nieśmiało.
    Matematyk zmarszczył boskie czoło, podniósł w górę brwi i pogładził brodę. Milczał przez długą chwilę, patrząc podejrzliwie.
    - Na co potrzebna ci jest ta dziwna wiadomość?
    - Mam swoje racje... W związku z tym włamaniem, proszę pana.
    - Rozumiem cię. Nie spotkałem jeszcze tak mądrego jak ty chłopca, co jest tym dziwniejsze, że jesteś uczniem pewnego historyka... Nomina sunt odiosa. Mądrej głowie dość dwie słowie... I odpowiem ci: sam też jestem zdania, że cała ta sprawa toczy się dokoła mojej osoby. Jest to raczej pewne niż prawdopodobne... Rzezimieszek grubo by się jednak zawiódł i to z dwóch powodów: dlatego po pierwsze, że potrwa to dobrych kilka lat, zanim dotrę do kresu, a po drugie, dlatego, że od czasu tych podejrzanych awantur przepisałem moje obliczenia szyfrem, a rękopis spaliłem... Cha, cha! Wyborne, co?
    "Zgubiony trop..." - pomyślał Adaś smętnie.
    - Przychodźcie, panowie rzezimieszki! - ryczał matematyk. - Połamiecie sobie zęby... Cha, cha! Ale za pozwoleniem... Czemu, miły kawalerze, nosisz na głowie biały zawój jak indyjski maharadża?
    - Przecież rozbili mi głowę - bąknął zdumiony Adaś .
    - Rozbili ci głowę? Ach, prawda! Coś sobie przypominam... Taki jednakże mam młyn w mózgu, że zapominam o drobnych zdarzeniach. Niedawno zauważyłem, że moja żona ma katar, chociaż; miała go już od trzech dni.
    "Od siedmiu lat" - pomyślał Adaś , ale nic nie powiedział. Broda wyszła, a za nią podreptał matematyk, jak gdyby jej nie mógł dogonić."?
    Adaś leżał w pokracznym fotelu, znudzonym jak wieczność, oddał się nowym rozmyślaniom, gdy wszedł profesor.
    - Znowu rozmyślasz w samotności?
    - Niczego innego nie robię, panie profesorze. A to najgorsze, że niczego nie wymyśliłem. Aj, panie profesorze! Chciałem o coś zapytać.
    - Pytaj, chłopcze.
    - Czy w rodzinie pana profesora nie było nigdy żadnego Francuza?
    - Francuza? A skądże by się wśród nas wziął Francuz?
    - Może kiedyś jakiś Francuz ożenił się z Gąsowską... Może jakiś Gąsowski...
    Staruszek machnął ręką.
    - Nigdy się to nie zdarzyło.
    - A może się zdarzyło, tylko pan profesor o tym nie wie?
    - Rzecz jest niemożliwa. Znam dobrze drzewo naszego rodu; kazał je przed wielu laty sporządzić mój pradziadek, ten sam, co ufundował tę rodzinną galerię.
    - Jak to? Więc te portrety nie pochodzą ze swoich czasów?
    - Broń Boże! Zostały namalowane w czambuł w roku tysiącznym siedemsetnym osiemdziesiątym szóstym albo siódmym. Mój przodek spotkał w Wilnie na jarmarku malarza, zabrał go tutaj, do Bejgoły, a malarz przez rok pacykował te fizjonomie. Dziadek opowiadał na chybi-trafi, jak który przodek ma wyglądać, i jednemu dawał w prezencie brodawkę, innemu zezowate oczy, a temu oto straszliwcowi tę piekielną brodę.
    - Nadzwyczajne!
    - Ba! Mój przodek jeszcze lepsze miewał pomysły. Te trzy praprababki z brzegu, co miały być najstarsze w rodzie, wsadził po namalowaniu do komina, aby je uwędzić "na staro". Nieszczęsne babki! Opowiadał mi mój ojciec, że jedna z babek zajęła się żywym ogniem i omal nie spaliła domu. Musieli ją na nowo malować, bo się przypiekła. A czy nie zauważyłeś, jak bardzo te wszystkie twarze są do siebie podobne? To stąd pochodzi, że malarz był mistrzem od czternastej boleści i malował jak przez patron. Byle osoba miała ludzkie kształty i nie przypominała konia. Jednego tylko z moich przodków ozdobił brodą, która podobno była kiedyś ruda, ale ją czas poczernił... Czas, dym, kurz i muchy. Czcigodny przodek widząc, że mój brat maluje sobie brodę, nie chciał zapewne być gorszy i zażył tego samego środka. Spójrz no, jak ta broda popękała.
    - Jakby posiwiała - zaśmiał się Adaś .
    Istotnie, rycerska broda jak gdyby wyprzała w niektórych miejscach; w piekielnej jej czerni zdobiły się jaśniejszym tonem zawiłe esy-floresy. Można było przypuścić, że rycerz korzystając ze spokoju głuchej nocy wyrywa sobie czasem garść kłaków, po czym przegląda się w lustrze.
    - Nie mogę ci, Piotrusiu, ofiarować Francuza - mówił wesoło profesor. - Chyba francuski strój. Widzisz tam w kącie tego chłystka? Na łbie ma brudną perukę, a na gębie nie ma wąsów. Wedle pomysłu mego wybornego dziadka ma to być Eustachy Gąsowski, szambelan króla Stanisława.
    - Oj, a czemu on ma jedno oko? Czy był ślepy?
    - Broń Boże! To wyborny mój przodek jest temu winien. Z nudów grywał z malarzem w rumel-pikietę, a malarz był oczajdusza. Ponieważ skąpo płacono mu za malowidła, usiłował przeto dorobić się na grze w karty i cyganił. Dziadek wpadł w pasję i posłał znakomitego Apellesa do stu diabłów nie zważając na to, że właśnie malował jego rodzonego ojca i zrobił mu dopiero jedno oko. I tak już pozostało. Biedny szambelan! Gdybym umiał, namalowałbym mu to oko, choćby węglem. Nad czym tak dumasz?
    - Szukam Francuza i nie mogę go znaleźć. A za wszelką cenę muszę mieć Francuza.
    W tej chwili panna Wanda ukazała się w otwartym oknie.
    - Idziemy, panowie! - zawołała tajemniczym głosem.
    - Dokąd?
    - Na strych, na strych! Panie Adasiu, jazda! Stryjaszku!
    - Pójdę z wami - rzekł profesor - ale pod jednym warunkiem.
    - Pod jakim?
    - Abyście mnie tam, jako starego grata, nie pozostawili wśród rodzinnych gratów.

poprzedni Spis treści następny