Kornel Makuszyński




Rozdział III

Piękne są oczy fiołkowe, ale kto ukradł drzwi?

    Sprawa zbrodniczej nitki, którą Adasiowi udało się... zszyć "pęknięte serce" dobrego chłopczyny, narobiła wiele hałasu; gdy wiadomość o niej dotarła do pana profesora Gąsowskiego, zacny ten mąż zadumał się głęboko i znieruchomiał w pozie, w jakiej zwykle Mickiewicz kamienieje na posągach: kamienną ręką przyciska kamienną książkę do kamiennej piersi, jak gdyby zatrwożony, że mu ją chcą przemocą odebrać. Tym się jednak odróżniał od wieszcza, że chociaż zakrzepły w kamiennej zadumie, westchnął głęboko w pewnej chwili, czego - jako żywo - wieszcz nie może czynić, a co uczyniłby chętnie, gorzkimi tknięty myślami i przepełniony rozżaleniem nad losem wyświeconej z życia poezji. Pan profesor powróciwszy do życia wyrzekł sam do siebie tajemnicze słowa:
    - Tak... tak... trzeba by spróbować...
    Długo rozważał jakąś upartą myśl, która nie dawała mu spokoju. Czytał właśnie książkę, kiedy znowu zaczęła mu bzykać nad głową jak mucha. Zamknął książkę i począł szybko chodzić po pokoju.
    Potem, że tego dnia niebo było lazurowe, chwycił potężny parasol, a że w powietrzu wisiał ciężki, zawiesisty upał, wdział kalosze, obszerne jak gumowe łodzie; ponieważ nikogo nie było w pobliżu, zakrzyknął gromko: - Niedługo powrócę! - skinął przyjaźnie ręką, jak gdyby chciał wdzięcznie pożegnać szafę, i szybkim krokiem wyszedł z domu.
    Zdumiał się Adaś, gdy mu oznajmiono szeptem, że profesor Gąsowski czeka w sąsiednim pokoju. Pomyślał w pierwszej chwili, że staruszek zjawił się jako pacjent u jego ojca; ojciec jednakże był nieobecny, a pan profesor żądał natychmiastowej rozmowy ze swym uczniem.
    - Młodzieńcze! - mówił staruszek po uroczystym przywitaniu - rozumiem twoje zdumienie. Nie obawiaj się... Nie masz niczego na sumieniu, zresztą dzisiaj jest pierwszy dzień wakacji i nie posiadam nad tobą żadnej władzy. Przede wszystkim zechciej mi przebaczyć, że cię publicznie nazwałem szatanem!
    - Ach, panie profesorze - uśmiechnął się Adaś - to tylko zaszczyt dla mnie...
    - Skoro tak, nie będę ukrywał, że postępki twoje budzą niepokój w ludziach prostego ducha. Zdumiewająca twoja przenikliwość napełnia mnie przerażeniem. Okazuje się jednak, że uczyniwszy wiele złego... - ale nie mówmy o tym! - uczyniła też i wiele dobrego. Piekielne twoje talenty, właściwie użyte, mogą się stać pożyteczne. Rozmyślałem nad tym i przyszedłem do ciebie prosić o radę i o pomoc... Nie otwieraj oczów tak szeroko, bo mnie onieśmielasz... Tak jest drogi chłopcze! Potrzeba mi gwałtownie twojej pomocy... Znalazłem się w srogich tarapatach... Nie tyle ja osobiście, co moja rodzina. Dowiesz się o wszystkim w swoim czasie, przedtem jednak zechciej mi powiedzieć, jak i gdzie masz zamiar spędzić wakacje?
    - Nad morzem - odparł stropiony Adaś. - Mamy wyjechać pojutrze.
    - W takim razie wszystko przepadło! - zawołał staruszek smutno. - Dla mnie nie wyrzekniesz się morza.
    Adaś spojrzał na niego bystro i widząc wielkie zmartwienie w poczciwych oczach rzekł szybko:
    - Gdybym wiedział, o co idzie, panie profesorze... Czy pan profesor naprawdę ma jakąś wielką zgryzotę?
    - Bardzo wielką, bardzo wielką! - odrzekł staruszek trąc ręką czoło. - Gdybyś mi jednak chciał pomóc, musiałbyś pojechać na wieś... Przepraszam, jak ci na imię?
    - Adam.
    - Prawda, już mi to mówiłeś parokrotnie... Otóż, kochany Adamie, przyjechała do mnie onegdaj moja bratanica, koza... To znaczy: nie koza we właściwym znaczeniu tego słowa, lecz usposobieniem żywo przypominająca kozę. Zawsze po mnie przyjeżdża, aby mnie zabrać na wieś, raz mi się bowiem zdarzyło, do dziś nie wiem dlaczego, że zamiast do mojego brata, zajechałem do jakichś obcych ludzi o sto kilometrów na wschód od ojczystej siedziby mego rodu. Zwyczajna ludzka pomyłka... Otóż ta moja bratanica przywiozła smutne wieści... Jakieś tajemnicze niebezpieczeństwo zawisło nad moim rodem. Pomyślałem sobie: "pójdę do tego piekielnika - nie gniewaj się, ale tak mi się jakoś pomyślało! - a on jeden mi poradzi". I dlatego tutaj jestem... Dziwnego zaufania nabrałem do ciebie, kochany Piotrusiu...
    - Adamie, panie profesorze...
    - Prawda! Adamie... Skoro jednak wzywa cię morze, odejdę z rozpaczą. Adaś patrząc na beznadziejnie smutne oblicze najzacniejszego profesora rozmyślał gwałtownie. Serdecznie było mu żal starowiny. Być może, że "bratanica-koza" jakieś urojenie uważa za nieszczęście, z wszelką jednakże pewnością zmartwienie profesora nie jest urojeniem. Wprawdzie Adasia "wzywa morze", jak szumnie powiada profesor, ale morze nie zając. Nie ucieknie. Należy się zastanowić. Nad morzem, poza doskonałą sposobnością do utonięcia, nie zdarzy żadna awantura, tymczasem ta nie znana mu jeszcze historia pachnie awanturą jak łąka sianem. Dzisiaj jest wtorek, a do czwartku ma czas do namysłu. Miłuje tego uroczego staruszka, nie mówiąc nawet o tym, że omal wielkiej nie wyrządził mu przykrości. Trzeba by się zastanowić, pomówić z ojcem, zapoznać się ze szczegółami "nieszczęścia".
    - Panie profesorze! - mówił Adaś sącząc powoli słowa. - Bardzo wątpię, czy mógłbym się na co przydać, ale strasznie bym nie chciał, aby pan profesor odszedł smutny. W tej chwili nie mogę niczego obiecać, ale kto wie, czy po rozmowie z rodzicami...
    - Adamie! - zakrzyknął pan profesor ujrzawszy skrawek nadziei jak rąbek księżyca na niebie.
    - Czy pan profesor pozwoli mi odwiedzić się dzisiaj po południu?
    - We dnie i w nocy, kiedy zechcesz. - A koza? - ze szczerym zdumieniem zapytał profesor. - Bratanica pana profesora...
    - Aha! Będzie, będzie. W tej chwili lata po mieście jak kot z pęcherzem i ogląda fatałaszki. Nie rozumiem tej namiętności, kto jednak zdołał kiedykolwiek pojąć kobietę? Napoleon był geniusz, a z babami nie umiał sobie dać rady. Więc mogę mieć nadzieję?
    - Wszystko uczynię, panie profesorze, i jeśli tylko będzie możliwe...
    Staruszek, bardzo rozradowany, chciał wejść w szafę zamiast drzwi, chwycił laskę doktora zamiast swojego parasola i zapomniał kaloszów. Niczego więcej nie dokazał w wielkim oszołomieniu. Usiłował wprawdzie wpaść na ulicy pod automobil, ale to mu się przypadkiem nie udało.
    Adaś odwiedził go o czwartej po południu. Przyjęła go panienka wysoka i smukła. Miała takie fiołkowe oczy, że powinny wydawać fiołkową woń; z drobnych jej ust nie schodził uśmiech.
    - Aha! - mówiła wesoło. - Pan zapewne jest "szatan"? Stryjek tak pana nazywa...
    Adaś chciał rzec, że ją stryjaszek nazywa kozą, nie wypadało jednak tak kosmatej prawdy wyznawać osobie, co ma fiołkowe oczy. Uśmiechnął się przeto nieporadnie i zapytał: - Czy pana profesora nie ma? - Na świecie jest, ale nieobecny duchem, bo śpi. Adaś nastawił uszu, wyraźnie bowiem usłyszał głos Gąsowskiego w przyległym pokoju.
    - Zdaje mi się, że już nie śpi, bo rozmawia - rzekł niepewnie. - Rozmawia, ale przez sen - zaśmiała się panienka. - Zaraz go obudzę, bo bardzo niecierpliwie czekał na pana.
    Adaś patrzył z radosnym zdumieniem na śliczną dziewczynę. Jasnym było, że nie spodziewał się w rodzinie profesora, nie odznaczającego się wybitną urodą, tak rozkosznego zjawiska. A i to było jeszcze jaśniejszym, że "grom w niego uderzył!". Gromy z jasnego nieba są zjawiskiem dość rzadkim, w tej chwili zaś nie ulegało wątpliwości, że siarczysty piorun strzelił z fiołkowych oczów wprost w serce Adasia i wywołał w nim przedziwne kataklizmy. Z nagła oszołomione serce zaczyna pląsać w nieszczęsnej piersi, podnosi się ku górze, opada w dół jak kamień, wreszcie zaczyna tańczyć zgoła nieprzytomnie. Głowa mołojecka odczuwszy trzęsienie ziemi w piersiach nie chce być gorsza i od razu traci przyrodzoną jej chłodną rozwagę; siarczysty płomień ogarnia ją jak suche badyle, od płomienia zajmuje się rozum i zaczyna dymić. Płomienistym takim wzruszeniom nie ulegają jedynie głowy stale napełnione wodą jak beczka deszczówką. Ponieważ potężny rozum Adasia przypomniał skład dynamitu, sprawą przeto było oczywistą, że musiał w nim wybuchnąć pożar. Aby niczemu nie działa się krzywda, zaczęły pod nim drżeć nogi. Nauka ścisła od lat wielu tysięcy zgłębiając tę mroczną tajemnicę nie może doszukać się związku pomiędzy organami tak odległymi jak serce i nogi, a jednak prawdą jest niezbitą, że poruszone czymś serce przyprawia tylne ludzkie odnóża o niepomiarkowane drgawki. Nie mogą też pojąć najwybitniejsi psychologowie świata, dlaczego młody człowiek, z nagła porażony spojrzeniem błękitnym, lazurowym, piwnym, zielonkawym, fiołkowym, orzechowo-złocistym, szarym lub czarnym jak piekielna smoła, przybiera pozór zatwardziałego idioty? Najcięższy wróg (gdyby Adaś miał wrogów) nie mógł mu odmówić zgoła niepowszedniej inteligencji, tryskającej jasnym strumieniem z jego oczów, a oto po chwili oszołomionego zdumienia na miłej gębie nieszczęsnego Adama ukazał się wyraz, jaki zwykł przybierać ciemny kmiotek na widok czegoś ponad ludzkie pojęcie cudownego. Coś się na niego zwaliło, coś go stłamsiło, jak burza tłamsi zboże; tak się czuł jak człowiek, którego ktoś twardą i sękatą pięścią zdzielił przez mądry łeb. Zamroczyło go. "Świat mu się stracił" - jak mówił jeden góral, któremu głaz zleciał na ciemię. Z całego świata pozostało jedynie to, co było na nim najpiękniejsze: dwoje fiołkowych oczów. Jakaś mizerna reszta świata nie była godna najmniejszej uwagi. Zdumiało go przeto, że jeszcze po tym fiołkowym świecie tuła się jakiś głos, bardzo cichutki i niby bardzo zatroskany:
    - Czy panu słabo?
    Głos ten, cieniutki jak nitka, musiała wydać istota przyczepiona do fiołkowych oczów, więc Adaś pojąwszy to znikomą resztką ocalonego rozsądku uczynił taki spazmatyczny ruch, jaki czyni topielec usiłujący wychynąć na powierzchnię wody. Zmrużył oczy, aby nie patrzeć na uwodzące zjawisko, otrząsnął się, jak gdyby usiłował wydobyć się z zaczarowanego kręgu, wreszcie spojrzał jako tako przytomnie.
    - Wzięło mnie! - powiedział Adam do Adama.
    - Panu naprawdę jest słabo! - szepnęła panienka, której całkowita i dorodna postać, ważąca około pięćdziesięciu kilogramów, wyszła z fiołkowej mgły.
    - Nie... nic mi nie jest, proszę pani...
    Łgarstwo było oczywiste, a głos Adasia należał do tak zwanych "głosów konających", jaki czasem wydaje baran żegnający się z tym ponury światem; ale i serdeczne współczucie damy było szachrajstwem. Dama widziała doskonale, że Adaś jest "trup na amen" i jeżeli jeszcze dycha, to tylko z przyzwyczajenia. Zrobiła zatroskaną minę, co miało oznaczać, że niewypowiedzianie jest jej przykro, iż sieje takie zniszczenie i że ten poczciwina został porażony. Mina miała oznaczać: "Ach, taki już mój nieszczęsny los! Na kogo spojrzę, ten umiera!" Adaś wprawdzie poruszał jeszcze oczami i ustami, nawet z lekka machał ręką, lecz nikogo by nie zdziwiło, gdyby zapytał o drogę do składu trumien. Sam sobie się dziwił, był bowiem niezmiernie doświadczony w takich serdecznych sprawach. Przed trzema laty, też w lecie, do tego stopnia stracił rozumną głowę, że na lewym ramieniu, tym od serca, wyciął sobie scyzorykiem inicjały Z. G. (Zosia Górska - niech będzie przeklęta!). Cicha na pozór i skromna, już po czterech dniach okazała się demonem, co depce po ludzkich sercach. Szkoda było cierpienia! Papa-lekarz sprał go pod dziwnym pozorem, że przed krwawą operacją nie odkaził scyzoryka, co syn lekarski powinien był uczynić, matka urządziła mu sądny dzień za skrwawiony rękaw koszuli. A demon śmiał się: cha! cha! Najpierw przewracał oczami, robił omdlewające miny, a potem wystawił go na pośmiewisko oddawszy przeniewiercze i zapewne robaczywe serce dryblasowi z szóstej klasy. Adaś zrozumiał poniewczasie, że rozumniej jest wycinać najdroższe inicjały na pniu brzozy niż na rodzonej ręce. Nie chcąc, aby się zmarnowały krwawe nacięcia, potworne znaki serdecznej męki, szukał potem długo istoty rodzaju żeńskiego, której imię i nazwisko od tych samych rozpoczynają się liter, od Z i G. Nie było takiej istoty pod ręką, aby ją uwiecznić na ramieniu, więc po długim, już ostrożniejszym namyśle oddał serce siostrze zaufanego kolegi, dziewczynce ślicznej, lecz rudej. Daremnie ostrzegali go przyjaciele przed tym zdradliwym kolorem włosów, w który skwapliwie stroją się czarownice i kobiety przewrotne. Zaufawszy swojej znakomitej bystrości, pogardził radami przyjaciół i omal nie przypłacił tego życiem, kiedy się okazało, że sześć prześlicznych listów, które napisał do swojego bóstwa, bóstwo przepisało zmieniwszy rodzaje słów - z męskich na żeńskie, i wysłało je, również przez brata-zdrajcę, do tego eleganta z szóstej ławki pod oknem, Staszka Wirskiego, co doszedł do takiego obłędu wytworności w stroju, że co sześć dni zmieniał kołnierzyk. Bóstwo (niech będzie przeklęte!) frymarczyło wiernym, wspaniałym sercem. Adaś postanowił utopić się i przez trzy minuty dzierżył znękaną głowę pod wodą, aby jej już nigdy nie wydobyć. Głupi przypadek sprawił, że sobie przypomniał w ostatniej chwili o pierogach z czereśniami, które miano podać wieczorem, a za którymi przepadał. Jakże często drobne na pozór sprawy kierują losami człowieka! Siedem razy od tych tragicznych chwil burza przewaliła się przez czułe jego serce bijąc w nie piorunami, tak że pozostawały z niego mizerne okruchy. Mądra przyroda zna jednakże przedziwną sztukę sklejania mizernych szczątków, inaczej bowiem ludzkość musiałaby wyginąć i zemrzeć na "pęknięcie serca". Więc i jego serce zrosło się i było podobne do odrutowanego naczynia. Stało się ostrożne, baczne i nie dało się już omamić przez byle kogo. Aż do tej chwili... Aż do tej chwili... Teraz zwaliło się na nie całe fiołkowe niebo. Teraz zostało schwytane na wieczystą niewolę. Po wielkim trzęsieniu i po konwulsyjnych drgawkach, rozlała się w nim miła błogość, niepojęta, cicha, słodka radość. Siedemnaście jego lat zakrzyknęło siedemnastoma głosami. Aż dziw, że ten potężny śpiew nie zbudził śpiącego profesora. Och, niech staruszek śpi, niech śpi, jak najdłużej!
    Niemal zuchwale światu całemu zawsze patrzący w oczy Adaś patrzył w tym momencie nieśmiało, jak gdyby się obawiał, że zbyt natarczywym, zbyt mocnym spojrzeniem może boleśnie porazić tę fiołkowość delikatną i jakby przejrzystą. Zawsze należycie pyskaty, bał się przemówić, aby nie spłoszyć słodkiego zjawiska. Nawet tego nie zauważył, że słodkie zjawisko było doskonale wysportowane i, gdyby wśród niewinnych igraszek zechciało rzucić krzesłem, uzyskałoby przyzwoity rekord w rzucie czworonożnym meblem na odległość. Nimfa z fiołkowych uprzedzona mgieł miała muskuły pierwszej klasy, co świadczyło, że i zaświatowe okazy mają ludzkie zamiłowania do sportu. Adaś zebrał porozrzucane zmysły, nakazał sobie spokój i począł w zakamarkach wybitnego ducha szukać słów nadobnych i miękkich, aby przemówić prześlicznie do prześlicznej dziewczyny. Ponieważ nigdy nie miał tego pięknego towaru na składzie, zdobył się jedynie na zdanie, które przy najlepszej chęci nie mogłoby być użyte jako wzór dla początkujących poetów.
    Zapytał cichutko:
    - Czy pan profesor długo śpi po obiedzie?
    - Jeśli się nie mylę, już się rusza i zapewne szuka butów. Stryjaszek nigdy nie wie, gdzie są jego buty.
    - To ciekawe! - rzekł Adaś ze sztucznym podziwem.
    - Pan chyba zna dobrze stryjaszka... Opowiadał mi, jak go pan wybornie urządził... Ach, to było świetne! Ale teraz uwielbia pana i ma nadzieję, że pan do nas pojedzie. Czy pan będzie mógł pojechać?
    - Z rozkoszą! - krzyknął Adaś z niesłychanym zapałem.
    - Czemuż to aż "z rozkoszą"? - zapytała panienka cichutko, zasłoniwszy powiekami oczy.
    Chciał zawołać: "Dziewczyno, jeżeli wiesz, czemu o to pytasz?" - w ostatnim momencie przypomniał sobie jednak, że w ten sposób rzekł u Homera Achilles do Agamemnona, bez tej "dziewczyny" oczywiście. Homeryccy bohaterowie nie mieli w gębie kwiatów i raczej rzucali w siebie zdechłymi psami niż różami, przeto takie zapytanie byłoby zbyt obcesowe. Więc tylko spojrzał na nią takim gorącym spojrzeniem, że panience pociemniały oczy i różowa mgiełka zabarwiła jej twarzyczkę. Wielkie to szczęście, że duch pana profesora Gąsowskiego powrócił z zaświatów, kędy zapewne szukał Napoleona, wiodącego do bitwy jakąś czarną burzę i dowodzącego artylerią piorunów. Pan profesor zapytywał zniecierpliwionym głosem senną przyrodę: - Gdzie się u licha podział mój lewy but? - Ponieważ z cennych, zaginionych rzeczy nie udało się dotąd strapionej ludzkości odszukać jedynie Atlantydy, lewy but pana profesora odnalazł się wprędce za trzecią od góry półką z książkami i staruszek wkroczył raźno do pokoju. Mile zdziwiony, zakrzyknął:
    - O, Piotruś! Jesteś przecie!
    - Zdawało mi się, że wedle tego, co mówił stryjaszek, panu jest na imię Zbigniew - rzekła panienka. - Więc Piotr czy Zbigniew?
    - Adam, proszę pani...
    - Stryjaszku, jakżeż można?
    - Przepraszam cię, chłopcze... Napoleona bym nie zapomniał, ale wśród tego natłoku świętych... Wszystko jedno zresztą, skoro przyszedłeś. Cała rzecz w tym, z czym przyszedłeś?
    - Pan Adam jedzie do nas! - zawołała panienka skwapliwie.
    - Na całe wakacje! - dodała ciszej.
    - Wybornie! Wybornie! - mówił radośnie pan Gąsowski.
    Adaś zdziwił się cokolwiek, nikt nigdy nie mówił bowiem o całych wakacjach, lecz spojrzał na dziewczynę z wdzięcznością.
    - Teraz siadajcie, dzieci - rzekł pan profesor. - Opowiesz naszemu przyjacielowi, co i jak? Ona o tobie wie wszystko, chłopaczku, z kolei dowiedz się ty o niej. To moja bratanica, a zwie się Wanda.
    - Wanda... - szepnął Adaś cichutko, jakby pierwszy raz w życiu usłyszał to wodniste imię.
    - Wandeczko, gadaj o wszystkim!
    Panienka zmarszczyła czoło, jak gdyby miała wygłosić uczoną rozprawę i pragnęła to uczynić z wielką rozwagą.
    "Jak ona ślicznie marszczy czoło!" - pomyślał Adam.
    Gdyby panience przyszedł do głowy dość nieprawdopodobny pomysł, aby ni z tego, ni z owego kopnąć stół, Adaś pomyślałby z zachwytem: "Jak ona ślicznie kopie stół".
    - Panie Adasiu - mówiła dziewczyna powoli. - U nas na wsi dzieją się dziwne rzeczy...
    - Oni mają wieś niedaleko Wilna - objaśnił profesor. - Od trzystu lat w naszej rodzinie... Mów dalej!
    - Do niedawna nic nadzwyczajnego tam się nie zdarzało. Spokojnie było zawsze i cicho. Ani do nas nikt nie przyjeżdża, ani my nie jeździmy do nikogo... Wieś jak zapadła. Mamusia prowadzi gospodarstwo, a ojciec...
    - Ojciec, to znaczy mój brat, bawi się matematyką - wtrącił głuchym głosem profesor. - Wyższą matematyką! - dodał ponuro.
    - Liczy i liczy, tylko nigdy nie może się doliczyć podatków. Matematycy mają zwykle chyzia, rozumiesz? Ja historyk, brat matematyk... Nieszczęsna rodzina! Zresztą wszystko jedno... I cóż dalej?
    - Przed pół rokiem zaczęły się dziać niezrozumiałe historie. Najpierw zjawił się jakiś Francuz i prosił, aby mu było wolno obejrzeć wnętrze naszego dworu.
    - Pod jakim pozorem? - zapytał Adaś, pilnie słuchający.
    - Coś o tym mówił, że pisze książkę i chciałby poznać stare domy.
    - Francuz pisze książkę o starych domach? - zapytał Adaś. - Czy ojciec pani pozwolił?
    - Oczywiście. Mnie wtedy nie było w domu, bo prawie przez cały rok mieszkam w Wilnie u krewnych. Ja chodzę w Wilnie do gimnazjum. Mamusia opowiadała mi jednak, że ten obcy zwiedził nasz dwór w bardzo dziwny sposób. Nie oglądał ani obrazów, ani makat, ani ścian... Niczego nie oglądał, tylko pilnie badał wszystkie drzwi. - Drzwi? - zdumiał się Adaś. - Wariat! - rzekł pan profesor. - I we Francji wariatów nie brak. Przecie nie pisze książki o drzwiach?
    - Matka opowiada, że nieznacznie wydobył z kieszeni jakieś ostre narzędzie i zaczął skrobać jedne drzwi w pokoju ojca. Stropił się bardzo, gdy to zauważono, i pożegnał się szybko. - Nie powrócił?
    - O nie, ale po pewnym czasie zjawił się nieznany jegomość, jakiś ajent czy pośrednik, i oświadczył, że ktoś, komu się bardzo podoba nasza okolica, pragnie kupić nasz majątek. Zaofiarował znaczną sumę. Tatuś mówi, że wszystko razem, z martwym i żywym inwentarzem, niewarte jest nawet połowy tych pieniędzy. Śmiał się i dodał, że nawet z nim razem.
    - A co zrobił?
    Panienka uczyniła "smutną twarz" i rzekła "boleśnie". - Wziął go za kark i wyprowadził za drzwi. - Mój brat jest kąpany w gorącej wodzie - objaśnił profesor. - Nota bene, jeżeli matematycy kąpią się kiedykolwiek.
    - Stryjaszku! - upomniała dziewczyna historyka zawziętego na matematykę. - Tatuś nie mógł spokojnie słuchać o sprzedaży ziemi, która od wieków jest w naszych rękach.
    - I od wieków jest zadłużona - wtrącił grobowym głosem Gąsowski. - Pokusa była nęcąca... - Bardzo nęcąca. Stryjaszku, czy ja mogę mówić o wszystkim? - Możesz. Nie są to tajemnice... Choć my ich nie ogłosimy, ogłoszą je w sądzie przed licytacją.
    - Tak jest - mówiła dziewczyna ściszonym i z nagła pociemniałym głosem. - U nas jest tak ciężko, że gdyby nie stryjaszek, który ostatnim groszem dzieli się z moim ojcem, dawno już by nas tam nie było.
    - Tego ci mówić nie wolno! - cienkim głosem zakrzyknął zaczerwieniony staruszek. - Mam wyrzucać pieniądze za okno, wolę dać wam, choć na stracenie.
    Adaś spojrzał na niego z tkliwym rozrzewnieniem. Panienka nie zatrwożywszy się piekielnej furii uśmiechnęła się smutno, tak że serce Adasia zaczęło znowu pękać nieznacznie.
    - Więc ojciec nie sprzedał majątku? - zapytał szybko. - O tym nie było nawet mowy. Komuś jednak tak zależało na jego kupnie, że wciąż zwracano się z tym do ojca, ale od tej chwili już listownie. I z Warszawy, i z Wilna. I cenę podniesiono. Pisali listy adwokaci i namawiali ojca gorąco do sprzedaży, otrzymawszy zaś odmowną odpowiedź nie ukrywali zdumienia w następnych listach. Takiej ceny ojciec nigdy nie dostanie. Zastanawialiśmy się długo nad tym, co tkwi w tej sprawie, lecz nie doszliśmy do niczego. - I skończyło się?
    - Bynajmniej. Teraz się dopiero zaczęło. Nasza okolica jest najuczciwszą chyba okolicą na świecie. Nikt tam niczego nie ukradł, toteż niemal że nie zamyka się domu.
    - Na dobrą sprawę pochodzi to stąd - rzekł z goryczą pan profesor - że tam nie ma niczego do ukradzenia. Mojego brata gdyby ukradli w nocy, odesłaliby go natychmiast obejrzawszy go za dnia. Zresztą jest niby do mnie podobny... Słuchaj jednak, miły Piotrusiu, co się stało!
    - Okradzione nas! - zawołała dziewczyna niemal z triumfem. - Przed dwoma tygodniami... Mamusia pojechała po mnie do Wilna, a tatusia jakby nie było, bo skoro się zagrzebie w swoich papierach, nie zwróciłby uwagi nawet na pożar domu. Wtedy włamano się w nocy do dworu i wyniesiono z niego - nie, nigdy pan nie zgadnie, co wyniesiono?
    - Przypuszczam, że jakieś drzwi - rzekł Adaś nieśmiało. Dziewczyna spojrzała z wyrzutem na profesora. - Czy stryjaszek już panu o tym powiedział? - Nic nie mówiłem! Jak ciebie kocham, nie wspomniałem o tym ani słówka! Powiedz, chłopcze, uczciwie: czy mówiłem ci o jakich drzwiach?
    - Pan profesor istotnie nic mi nie mówił - rzekł Adaś , z nagła zarumieniony.
    - Więc skąd panie wie? - zapytała zdumiona dziewczyna. - Mówiłem ci, że wcielony diabeł! - krzyknął profesor z triumfem. - On wszystko wie!
    Dziewczyna patrzyła na Adasia niedowierzającym wzrokiem. Gdyby cisza potrwała chwilę dłużej, byłoby można usłyszeć, jak jego serce, tknięte fiołkowym spojrzeniem, rozpoczyna nową serię skocznych pląsów.
    - Istotnie - mówiła panna Wanda - wyniesiono dwa skrzydła drzwi z pokoju mojej matki. Nazajutrz znaleziono je w odległym kącie parku, zupełnie odarte z białej farby. Skąd panu przyszło na myśl, że właśnie taką obłąkaną popełniono kradzież?
    - Francuz oglądał przecie tylko drzwi... - rzekł Adaś.
    Pan profesor uderzył się w czoło, jak gdyby śmiałym gestem chciał zakatrupić muchę.
    - Prawda! - zawołał. - A po cóż on je oglądał?
    - Tego nie wiem... W domu państwa muszą istnieć jakieś ważne drzwi. Ktoś je najpierw badał myśląc, że mu samo oglądanie wystarczy, a ponieważ nie wystarczyło, więc je zabrał. Najpierw jedne, potem będzie usiłował zabrać drugie i dziesiąte. Kiedy pani wyjechała z domu?
    - Przed czterema dniami...
    - Nie może pani wiedzieć, czy się tam nie zdarzyło coś nowego, a jednak mogło się zdarzyć. Czy nie miała pani listu?
    - Nie.
    - Wandeczko! - rzekł z wyrzutem profesor. - Czemu nie mówisz prawdy?
    Twarz dziewczyny przybrała barwę zgoła kardynalskiej purpury.
    - Jak stryj - powiedziała ceremonialnie "stryj", nie jak dotąd "stryjaszek" - może mówić coś podobnego? - a powiedziała takim głosem, że gdyby patriarcha Mojżesz uderzył w ten głos laską, wystrysnąłby z niego strumień łez.
    - Nie otrzymałaś listu? - zdumiał się profesor. - Przecie dałem ci go dzisiaj rano!
    - Za pozwoleniem - zaczął mówić Adaś szybko. - Pan profesor nie ma szczęśliwej ręki do listów. Pozwolę sobie przypomnieć pewne trzy listy...
    - Zamilknij, młodzieńcze! Tamto było co innego, a to jest co innego. Dam głowę, że wręczyłem jej dzisiaj list...
    - Niech pan profesor da w zastaw jakąś rzecz mniej cenną - zaśmiał się Adaś. - Spokojnie, spokojnie, panno Wando. Zaraz się wszystko wyjaśni! To ja mogę dać głowę, że pan profesor miał list w ręce, ale wcale go pani nie dał.
    - O! o! - zawołał staruszek dziwnym głosem. - Jakie masz na to dowody?
    - Zaraz się pokaże - mówił Adaś rozbawiony. - Kiedy pani wyszła dzisiaj rano z domu?
    - Przed dziewiątą - odrzekła panienka.
    - Pocztę przynoszą około jedenastej. Jeśli pan profesor otrzymał ten list, otrzymał go o tej porze. Czy wolno wiedzieć, co pan profesor robił dzisiaj rano?
    - Nie wstydzę się moich czynności. Czytałem!
    - A co pan profesor czytał?
    - Wiadomość ta na nic się w tej sprawie nie przyda - odrzekł staruszek, cokolwiek stropiony.
    - Ja jednak bardzo pragnąłbym wiedzieć.
    - Pal cię licho! Wolno mi podczas wakacji czytać, co mi się żywnie podoba. Owszem, powiem ci i wcale się nie wstydzę. Czytałem romans Dumasa, w którym jest mowa o Napoleonie... O powrocie z Elby...
    - "Monte Christo"! - zawołał Adaś triumfalnie. - Bardzo dobrze... A który tom?
    - Czwarty... I co z tego?
    - A czy panu profesorowi przerwał kto czytanie?
    - Sam je przerwałem, bo przyszło mi na myśl, żeby się udać do ciebie.
    - W takim razie wielce jest prawdopodobne, że list do panny Wandy tkwi w tej chwili w czwartym tomie Dumasa. Gdzie leży ten tom, panie profesorze?
    - Zamknięty jest w biurku - rzekł staruszek ponuro. - Aby się ona do tego nie dobrała... Zaraz zobaczymy!
    Wypadł szybkim krokiem i nie było go ściśle przez dwadzieścia trzy sekundy, tyle razy bowiem uderzyło serce Adasia, skłonne dzisiaj do czynów bohaterskich.
    - Jest list! - krzyczał profesor za drzwiami.
    Dziewczyna spojrzała na Adasia tak tkliwie, że nagle otwarł się nad nim pułap, nad pułapem otwarło się niebo, a siedem milionów siedemset siedemdziesiąt siedem tysięcy aniołów zaczęło śpiewać słodkim chórem śliczną piosenkę o szczęśliwym ludzkim sercu. Potem się niebiosa zasnuły chmurami, aby niewinne skrzydlate istoty, brzydzące się kłamstwem, nie widziały sromotnie zawstydzonej twarzy pana profesora.
    - Ja jestem stanowczo pomylony! - rzekł on z najgłębszą wiarą w swoje słowa. - Przebacz mi, Wandeczko! Dumas rzucił mi się na mózg. A ten chłopak...
    - List, list! Prędko, niech stryjaszek odda list!
    Niecierpliwym ruchem rozerwała kopertę i czytała list łakomym wzrokiem.
    - Jest nowa awantura! - zawołała zdyszanym głosem.
    - Ukradli cały dom?! - krzyknął profesor.
    - Nie, tylko inne drzwi...
    Przedziwną tę nowinę list oznajmił ze wzburzoną trwogą. Matka panny Wandy donosiła o nowym włamaniu i o zdjęciu z zawiasów drzwi z gościnnego pokoju. Usiłowano wynieść je przez okno, czemu przeszkodził nocny stróż, który przypadkiem obudził się z głębokiego snu dlatego tylko, że mu się śnił jego nieboszczyk dziadek, mający dość głupi jak na nieboszczyka zwyczaj straszenia swego uczciwego wnuka. Na krzyk czujnego stróża dziwaczny łup porzucono, a dwa i cienie wsiąkły w noc.
    - Już ich jest dwóch - mruknął Adaś.
    - Na Boga! Co to wszystko znaczy? - mówiła dziewczyna, ale już z trwogą. - Matka napisała ten list niemal ze łzami i błagała stryjaszka o pomoc.
    - A ja błagam o to Piotra - rzekł profesor uroczyście.
    - Piotr panu profesorowi nie pomoże - zaśmiał się Adaś.
    - Odmawiasz?
    - Jako Piotr, ale jako Adam nie odmówię.
    - Panie Adasiu kochany... - zaczęła panna Wanda, ale nie skończyła.
    Żaden zając w historii świata nie skoczył tak z bruzdy, jak w nim skoczyło serce. Musiano i w raju ukraść drzwi (co przy sprycie diabłów nie było przedsięwzięciem zbyt trudnym), gdyż na duszę Adasia padło stamtąd wielkie, olśniewające światło. Należało jednak zejść z jakubowej drabiny zachwyceń na ziemię, na której grasują dziwaczne rzezimieszki, i zimnym rozumem rozważyć tajemniczą sprawę. Jego uważają za wybitnego znawcę w tej dziedzinie. Fiołkowe oczy patrzą w niego z roztkliwiającą ufnością. Stary historyk polega na jego bystrości. Musi bardzo natężyć umysł, aby dostrzec światełko w tych mrokach, wśród których snują się złowieszcze cienie.
    Adaś zmarszczył czoło i skupił się w sobie.
    - Proszę państwa... - zaczął mówić powoli, jak gdyby chciał się przyjrzeć każdemu ze swych słów. - Sprawa wydaje mi się poważna. To już nie są przelewki, skoro ktoś waży się na włamanie pośród nocy do obcego domu. Przyznaję uczciwie, że obawiam się tej awantury. Mogę robić rozmaite sprytne figle w szkole, ale na nic się nie przydam tam, gdzie się rozgrywa jakaś ponura tajemnica. Panno Wando, czy ojciec pani nie zwracał się do władz?
    - Mamusia chciała, ale ojciec powiedział, że się narazi na śmiech, skoro się zjawi ze skargą, że ze środka domu ukradziono drzwi...
    - Nie można zaprzeczyć, że dość trudno byłoby pojąć takie oskarżenie. Ojciec pani rozumuje słusznie i trzeba by tę tajemnicę rozświetlić domowym - że tak powiem - sposobem. Ale ja temu nie podołam...
    - Pan wszystko potrafi! - wykrzyknęła panna Wanda tonem tak gorącym, że można by w jego temperaturze ugotować jajko na miękko.
    Adaś uśmiechnął się.
    - Tylko w romansach odnoszą triumfy tacy genialni psychologowie jak ów z francuskich powieści młodociany dziennikarz, co we własnym ojcu odnalazł zbrodniarza, lub uczeń liceum, co odkrył zagrabiony przez wytwornego włamywacza schowek francuskich królów. Książki o tym czytałem z taką samą pasją, z jaką pan profesor czyta Dumasa. Pomysłowy autor wyprawia cuda, ale ten sam autor nie może zwykle wedle swoje niezrównanej metody odnaleźć zgubionej spinki. Pan profesor przecenia moje zdolności. A co będzie, jeśli nie dokonam niczego? Sam narażę się na śmiech, a was na szkody.
    - Więc pan nas opuści?... Panie Adasiu?...
    Trzy kropki po każdym z tych pytań były łzami panienki. Nie można ich, niestety, inaczej wyobrazić w druku.
    - O, nie! - zawołał Adaś z należytą gorliwością. - Pragnąłbym jednak, aby państwo zechcieli zawezwać mnie, choćby na nieudaną próbę, dopiero wtedy, kiedy już wszystko zawiedzie.
    - Młodzieńcze - rzekł pilnie słuchający profesor. - Można by się zwrócić jedynie do władz. Na to czas będzie zawsze, dotąd bowiem nie stało się nic strasznego... Nikt jeszcze nikogo nie zarżnął... I ja jestem zdania, że w tej chwili głupiej sprawie tkwi jakaś domowa tajemnica. Spróbujmy ją rozświetlić wspólnymi siłami. Ty będziesz lwem, a my ci pomożemy w polowaniu. Myślę zresztą, że w końcu natkniemy się chyba na wariata, tylko wariat bowiem może kraść drzwi. Na co komu cudze drzwi, porzucone potem w parku? Czy zabrał kto kiedy drzwi?
    - Owszem - zaśmiał się Adaś. - Samson, zanim go ostrzygli, zdjął z zawiasów i wyniósł na plecach bramę miasta Gazy. Ludzie wszystkim handlują... Ten jednak, co dybie na wasze drzwi, posiada jakiś cel wielkiej wagi, bo naraża się na grube niebezpieczeństwo. W tym cała sztuka, aby odgadnąć, co on sobie w tych drzwiach upatrzył.
    - Pan jeden to odgadnie! Niech pan jedzie do nas - prosiła panienka.
    Adaś dawno wiedział o tym, że pojedzie, miał już zresztą pozwolenie rodziców. Prawdziwie jednak obawiał się tej sprawy. Przygoda była niezmiernie nęcąca i rwał się do niej całą duszą, a od godziny, od chwili poznania panienki - i całym sercem. Nie miał jednakże w sobie zuchwałej chełpliwości i wyznawał uczciwie, że może się znaleźć przed wysokim murem trudności nie do pokonania. Oddałby wszystko za to, by tej ślicznej dziewczynie i jej domowi zapewnić spokój. Arcytrudna będzie to awantura. Trzeba jednak coś postanowić.
    - Dobrze! - rzekł. - Pojadę, jeśli państwo tego pragniecie. Ale czy mi zostanie przebaczone, jeśli się okaże, że jestem zwyczajnym bałwanem? Profesor począł mruczeć w wysokiej tonacji, a panna Wanda chwyciła obie jego ręce i ściskała je w swoich.
    - Jest pan dobry, strasznie dobry! - mówiła cichutko.
    Gdyby w tej chwili gotowano raki, dość trudno byłoby rozróżnić purpurowego raka od Adama Cisowskiego. Tak nieznaczne istniały różnice w kolorze. Pragnąc ukryć swoje zmieszanie i przysypać je białym pudrem słów, zaczął mówić szybko:
    - Spróbuję, proszę pani... spróbuję... Uda się, to dobrze, nie uda się - trudno! Zawezwiemy policję... Na razie będziemy myśleć... Do rozmyślań tematu nie zbraknie; a więc: dlaczego Francuz? dlaczego u was właśnie? dlaczego drzwi? dlaczego chciano kupić cały majątek? Wreszcie coś się wymyśli. Kiedy trzeba wyjechać?
    - Pojedziemy jutro wieczorem - oznajmił uroczyście staruszek. - A teraz podaj mi rękę, najmilszy Piotrze!
    - I mnie, najmilszy Adamie! - dodała cicho panienka.
    Adam, zwany czasem Piotrem, wracał do domu tanecznym krokiem. Dziwna rzecz! Wracał przez te same ulice, którymi zdążał przed godziną, a ulice były inne. Domy były weselsze, tramwaje bardziej czerwone, a ludzie mieli radośniejsze twarze. Przedtem niebo było błękitne, a w tej chwili ma barwę jasnofiołkową. Z wszelką pewnością nie istnieje w przyrodzie barwa cudowniejsza! Serce podrygiwało w szlachetnym Adamie, a dusza śpiewała kujawiaki. Właściciel tej przenośnej filharmonii chciał krzyknąć, aby wyrzucić na świat strumień radości, co się w nim gotowała jak woda w samowarze. Nie wypadało jednak dorosłemu młodzieńcowi urządzać wesołego cyrku na ulicy. O szczęście! Zdarzyła się okazja, wyborna okazja: ulicą toczył się wóz, naładowany rozlicznym harcerskim sprzętem, zmierzający ku dworcowi kolei. Jakiś obóz harcerski wyprawiał swoje bagaże. Na ich stercie siedział dumnie niezłomny strażnik wspólnego dobytku, towarzysz z pierwszej ławki - Staszek Burski. Ujrzawszy Adasia wionął kapeluszem i darł się jak opętany:
    - Adaś! Bądź zdrów, pieronie!
    Adaś nabrał w płuca powietrza i wrzasnął tak, że koń dorożkarski, stary melancholik i niedoszły samobójca, stanął dęba:
    - Staszek! Daj ci Boże zdrowie i rozum!
    Zarżeli ku sobie końską modą, aż się zdumieli liczni Lechici, smutno w asfalt wpatrzeni.

poprzedni Spis treści następny