Kornel Makuszyński


Kartki z kalendarza

  

VII
ZŁODZIEJSKIE DOWCIPY


   Jednak jest to bardzo wesołe, co uczynił francuski złodziej, raczej Złodziej przez dużą literę, słusznie bowiem, chociaż tak nieznaczne, należy się mu odznaczenie; otóż, jak to zresztą całemu światu wiadomo, wesoły ten złodziej ukradł z paryskiego placu posąg Republiki. Doskonale! Wielu ludzi okrada zazwyczaj Republikę, pierwszy to jest wypadek, żeby ją samą ukradziono. Musiał to uczynić jakiś monarchista zażarty lub też człowiek wesoły, uczeń Arsena Łupina, który chciał udowodnić, że wszystko na świecie można ukraść.
   Pod tym względem czyni ludzkość znakomite postępy; w dawnych książkach czytało się, że „Artur ukradł Idalii pocałunek”, później zaczęto przechodzić do rzeczy więcej serio i „hrabia skradł biednej dziewczynie jej wianek”. Kiedy wianek począł być tańszy — kopa za grosz — zaczęto kraść rzeczy wspaniałe, wobec czego kobieta wyła w spazmach: „ukradłeś mi moją duszę!” (kradziono: duszę, serce, sumienie, honor, spokój i inne takie klejnoty).
   Zorientowano się wreszcie, że szkoda na to zachodu, i skierowano uwagę ku rzeczywistości: zaczęto kraść przedmioty cięższej wagi: żony i kochanki. Te mało znaczące przedmioty wzbudziły powoli w człowieku pożądanie i człowiek zaczął kraść banknoty, brylanty i złoto. Teraz nie istnieje już żadna metoda, nie ma okresów mody i nie ma specjalności; zapanowała pod tym względem anarchia dowolności i skończyło się na tym, że wszyscy kradną wszystko.
   Zawód złodziejski uczynił się nudny, szary, banalny i pozbawiony cienia romantyzmu. Spróbuj, aby ci dzisiaj ukradli żonę! Będziesz długo czekał. Nawet Cyganie nie chcą kraść książęcych dzieci, bo takie książątko ma dziurawe buciki i wytarte porcięta. Kas nikt nie rabuje, bo szkoda zachodu, akcyj nikt kraść nie chce, bo trudno złodziejowi zajeżdżać po łup meblowym wozem. Wróci chyba moda na ukradzione spojrzenia i pocałunki.
   Toteż należy z uznaniem pełnym podziwu powitać złodziejski czyn śmiały i oryginalny, który nieco poruszy niczemu się nie dziwiące umysły. Kiedy ukradziono Giocondę, cały świat wyraził swój podziw dla złodzieja. To samo spotyka teraz tego wybornego ananasa, co ukradł Republikę.
   Śmiałe i pełne humoru czyny zawsze znajdują naśladowców; mógł paryski złodziej ukraść posąg z publicznego placu, może to zrobić równie dowcipnie złodziej warszawski. Nie należy być skromnym; trzeba przyznać, że nasi złodzieje, jeśli idzie o odwagę i humor, mogą zapędzić międzynarodowych złodziejaszków w kozi róg kryminału. Na konkursach międzynarodowych mógłby premiowany warszawski włamywacz dostać złoty puchar.
   Nic więc dziwnego, że zachwyceni śmiałym i dowcipnym czynem paryskiego kolegi złodzieje nasi, podrażnieni w swej ambicji, postanowili dokonać dzieła równie głośnego, choćby miało ono być tylko kopią. Na wielkiej radzie złodziejskiej uchwalono kradzież w biały dzień jednego z pomników warszawskich. Najmniejszym, więc najłatwiejszym do przeniesienia jest jeden z pomników na Krakowskim Przedmieściu.
   Złodzieje wymyślili genialny plan i zajechali z wozem w biały dzień, udając konserwatorów sztuki. Powoli, nie śpiesząc się, zaczynają zdejmować posąg. Za niewiele chwil zebrał się tłum ludzi, patrzących z dziwnym niepokojem i niedowierzaniem.
   — Co panowie robią? — pyta ktoś nerwowo z tłumu.
   — Zdejmujemy tego posąga! — odpowiada spokojnie złodziej.
   — Nie może być!
   — Niech pan poczeka, to pan zobaczy!
   — Zdejmują pomnik, zdejmują pomnik! — krzyknięto w tłumie.
   Zaczęto zatrzymywać przechodniów; stawały tramwaje, z których wyskakiwali zdenerwowani ludzie; nadbiegł policjant pieszy i otworzył usta z podziwu; przygalopował konny i zarżał wraz z koniem dziwnym głosem. Zebrała się ciżba wielotysięczna. Złodzieje poczęli się niepokoić, sztuka wydawała się zbyt trudna. Za chwilę tłum rzuci się na nich i zrobi z nich potrawkę. Ha! Co to jest?
   — Prędzej! prędzej! — krzyknięto.
   I zniecierpliwiony tłum otoczył pomnik i zaczął złodziejom pomagać w oderwaniu go od podstawy. Policja pomagała również. Jakaś pani, łkając, obrzuciła złodziejów kwiatami. Setki rąk chwyciły ciężki głaz i zaniosły na wóz; ludzie śpiewali i rzucali się sobie w objęcia. Matki podnosiły dzieci na rękach i pokazując im zdumione gęby złodziejskie, wołały:
   — Patrzcie, patrzcie! Tak wyglądają!
   Konny policjant torował drogę wozowi. Z otwartych okien sypano kwiaty.
   Zdumieni złodzieje odjechali z pomnikiem, nie wiedząc, co o tym myśleć. Po raz pierwszy w życiu składano im gratulacje.
   I słusznie…

poprzedni Spis rozdziałów następny