Kornel Makuszyński


Kartki z kalendarza

  

VII
GOŚĆ I JEGO ZWYCZAJE


   Jesteśmy najgościnniejszym narodem świata. Cudzoziemiec, do Polski wjeżdżający, to widzi przede wszystkim, że: „brama nawciąż otwarta przechodniom ogłasza, że gościnna i wszystkich w gościnę zaprasza”. Obce nacje nigdy nie mogły się dość nadziwić niewysłowionej naszej gościnności i szerokiemu otwieraniu ramion, aby chwycić za serce przybysza, co miało zazwyczaj ten nieoczekiwany skutek, że gość jeżeli „z cicha nie pękł”, przejedzony, to się przynajmniej rozchorował obłożnie i potem kąśliwe pisał o nas historie. A inne niewdzięczne kreatury zgoła się z nas naśmiewały, po cichu i w kułak, ale jednak się naśmiewały. Wielki i przezacny Chesterton, zaprzysięgły nasz przyjaciel, lubił zjeść „coś dobrego, byle dużo”, wiec mu ucztę urządzono w Warszawie. Zjadł, wypił i chce się żegnać. Wtedy mu powiedziano, że podano dotąd zaledwie przekąski i teraz dopiero należy zasiąść do obiadu. Wielki pisarz pobladnął, przejęty zgrozą, i chciał uciekać.
   Atoli nie o gościach tak znakomitych będziemy snuli głębokie rozważania, lecz o gatunku pośledniejszym, rodzimej proweniencji. Wyborny jest właśnie czas po temu, nigdy bowiem gatunek ten głośniej nie daje znać o sobie jak podczas świąt wielkanocnych. Należy przeto uwagi te przeczytać dokładnie i mieć się na baczności. W okresie świąt gość mnoży się modą szarańczy i we wielkiej ilości odmian krąży po wiosennym świecie, zanim — objedzony jak anakonda — ułoży się na spoczynek, do następnej dobrej okazji.
   Gość jest zabytkiem szczątkowym minionych czasów, kiedy to poczciwi i serdeczni, lecz dość ciężko i powoli myślący Lechici nie spenetrowali, że jest to osobistość niebezpieczna. Przemyślni goście — bo chyba nikt inny! — wymyślili rozmaite chytre przypowiastki i porzekadła, aby dobre o sobie utrwalić mniemanie. Oni to puścili w ruch powiedzonko: „Gość w dom, Bóg w dom”.
   Zuchwała tych słów przesada wyszła wreszcie na jaw, długo jednak gość cieszył się niezasłużonym szacunkiem. Chytra zmowa gości wymyśliła ongi zwyczaj zdejmowania kół z kałamaszki, by gość nie mógł odjechać. Toteż nie wyjeżdżał czasem i przez cały rok, co tym można sobie jako tako wytłumaczyć, że drzewiej ludzie mieli nerwy jak postronki. Coś im jednak zaczęło świtać w twardych, podgolonych głowach, skoro poczęli bąkać nieśmiało o tym, że „gość nie w porę gorszy od Tatarzyna”. Gościom jednakże dobrze się działo, czasy bowiem były zawiesiste, flaki na oleju nudne były wprawdzie, lecz tanie, gość miał własną łyżkę za cholewą, jadł wszystko i spał byle gdzie. a czasem pod stołem. Od biedy można było z takim wytrzymać, choćby przez rok. Ba! Bywali nawet i tacy dziwaczni gospodarze, co łowili gości po gościńcach, szukając w ten sposób kompanii.
   Należy przyznać, że w owych rubasznych czasach i z gościa niejaki był pożytek, jako z żywej gazety. Gość „jeździł po świecie i zbierał wszystkie śmiecie”, plotki i wiadomości, a o czym nie wiedział, o tym misternie zełgał. Oświecane smolnym łuczywem życie było smętne i zakopcone, przeto nowa w domu gęba wiele mogła przyczynić radości. W gościach jednakże obudziło to mniemanie, że są zawsze pożądani i upragnieni, i do dnia dzisiejszego nie można im tego wybić z głowy. A flaków na oleju i pieczonej rzepy już, szelmy, jeść nie chcą. Myślą, że zawsze tak być powinno, jak za króla Sasa. Przeto nawet z niejakim rozczuleniem zaczynamy wspominać poczciwego gościa dawnego zawołania, i cierpko rozważać instytucję nowoczesną. Zdarzy się i dzisiaj gość miły i najmilszy, serdecznie oczekiwany: „Ktoś mi znany, ktoś kochany…” Są ludzie i ludzie. (Dawno nie wypowiedziałem równie świetnej złotej myśli!) Z takim gościem wymarzonym, z takim arcygościem, podzielilibyśmy się wszystkim, co mamy. Jest on jednak rajskim ptakiem, przedziwną rzadkością, wystawowym okazem, rodzynkiem w zakalcu życia (!), słonecznym promieniem. Lecz reszta — pożal się Boże!
   Sposobem naturalistów, co rozmaite zwierzaki klasyfikują wedle ich właściwości, dokładnie opisując każdy gatunek, spróbujmy chociaż pobieżnie, grubymi rysami, oznaczyć niektóre najpospolitsze odmiany gatunku gościa. W żaden sposób nie można utrwalić naukowo wszystkich, gość bowiem obdarzony jest niebywałą chytrością i mąci ścisłość naukowych dociekań, przybierając kłamliwe i udane pozy, przedziwne strojąc miny i odmieniając barwę skóry. Wobec sprytnego gościa lis jest idiotą, znającym łatwe i mizerne sztuczki, a wąż jest stworzeniem nieporadnym.
   Przypatrzmy się gościowi, którego nazwać by można „przywódcą stada”. Jest to może okaz najgroźniejszy. Najbardziej się takiego strzeżcie, o Lechici! Wyraz jego twarzy jest poczciwy i jowialny, w nikim przeto nie budzi postrachu. Ci, co już o nim wiedzą, unikają go jak zarazy, zdarzy się jednak, że ktoś rzeczy nieświadom, zaprosi go na święta w dość słusznej kalkulacji, że jedna gęba mniej, jedna więcej… Całego indyka przecież nie połknie…
   Wchodzi ów gość. Ha! A za nim pochód Słowian… Za nim żona i czworo dziatek. Wszyscy się uśmiechają tak szeroko, tak poczciwie i rzewnie, że miło patrzeć. Pan domu ma minę barana, którego ktoś z nagła ugodził w ciemię. Nie można przecie zamknąć drzwi przed kobieta z dziećmi.
   — Już po mnie! — jęczy indyk.
   — Żegnaj, o świecie! — kwili przelękły prosiak. Tylko pani domu nic nie powiada, bo na czas dłuższy głos jej odjęło.
   Płaczmy dalej.
   Ustęp ten należałoby opatrzyć tytułem: Gość niepozorny, czyli nie dowierzaj nikomu na tym świecie! — Jest skromny, milczący, pokorny i cichutki. Znalazłszy się w doborowym, wytwornym towarzystwie, rad usuwa się w cień i nikomu nie wadzi. To raczej szare widmo gościa, co mało zabiera miejsca i takie jedynie sprawia wrażenie, jak gdyby na coś czekał. Skoro jednak usiądzie przy dostatnim stole, współbiesiadników zaczyna ogarniać niepokój. Patrzą wszyscy i oczom własnym nie wierzą: ten cichutki człowieczek je za trzech, nie, za siedmiu! Czyni to z magiczną wprawą, wspaniale, przepysznie. Zjada wszystko \ wszystko pije. Pomiesza kompot z grzybami, a barszcz z winem.
   — O, mistrz, mistrz — szepcą zalękli ludzie.
   Jego jednak nic nie obchodzi, o czym kto szepce. Gargantua… Ganiasz… Witeliusz… Wszystkim się zdawało, że gość już dawno przestał, jemu jeszcze mało!
   Gość w ostatniej chwili… Jest to indywiduum chytre i bardzo przemyślne. Nikt go nie prosił, bo go mało kto zna. On natomiast zjawia się — nie na świąteczne przyjęcie, broń Panie Boże! — on wpadł jedynie na krótką chwilę, aby złożyć życzenia. To bardzo rozczulające. Złożył te życzenia i siedzi. Bardzo chwali obrazki i ogromnie podoba mu się mieszkanie. To też ładnie z jego strony, ale czemu opryszek nie odchodzi? Pan Bęcwalski spogląda ukradkiem na połowicę, a ona na niego. Rozmowa rwie się jak sparciałe sznurowadło u buta, a gość siedzi, a gość siedzi. Z pobliskiej komnaty słychać brzęk talerzy, bo już nakrywają stół. Gość złowił to uchem i zaczyna bredzić o bombie atomowej. Zjawiają się goście uprawnieni, prawidłowo zaproszeni na sympozjon. A ten nic! Cholera, nie gość… Żona patrzy na męża, mąż na żonę, a oboje na ciężki przycisk, którym by można ludzką głowę roztłuc jak wielkanocne jajko. A gość nic. Siedzi. Służebna dziewoja szepce coś do ucha pani, pani szepce coś do pana, on zaś po cichej walce z dusza, dobywa wreszcie z gardła słowa kolczaste:
   — Może pan zostanie na świeconym? Wtedy łajdak gość wykrzyka:
   — Ach, jakże się zasiedziałem! Ale skoro państwo tak łaskawi…
   Koszmarną odmianą jest gość uparty. Mamy do takiego wielki żal, jest to bowiem człowiek bez litości i z sercem kamiennym. Zaprosili go jak kogo dobrego, nakarmili, napoili, on zaś, na nic nie bacząc, czarną odpłaca się niewdzięcznością. Jest już bardzo późno, przyzwoici ludzie pięknie się żegnają i idą spać. Wszyscy już wreszcie odeszli, a ten tkwi, jakby wrósł korzeniami w urodzajna ziemię. Pani domu powoli blednie i słania się na nogach. Wzdycha, chwyta się za głowę na znak, że jej pęka głowa nieszczęsna. Zrozumiałby głuchoniemy, pojąłby Hotentot, a on to nic. Lekkomyślny gospodarz spogląda niby nieznacznie na zegarek, co na gościu najmniejszego nie czyni wrażenia. Wreszcie pani domu, zdobywszy się na bohaterstwo idzie spać. Pana gościa bynajmniej to nie wzrusza, bo jest jeszcze pan domu. Wprawdzie coraz bardziej bladosiny, ale jest. Gość obrasta powoli mchem. Wyborny zwyczaj wynoszenia gości przez silnych pachołków, praktykowany w oberżach, nie jest, niestety, przyjęty w gościnnych domach.
   Równie ponurą odmianą jest „gość z kwiatkiem”. Przychodzi z tym warzywem w dzień świąteczny, oczywiście w chwili sposobnej, mocno kiełbasą pachnącej. Nie przyszedł jak byle łapserdak z pustymi rękami. Kwiatek przyniósł! Pamiętał, miał wydatki, niósł zielsko, trudził się. Zaproszeni nawet kwiatka nie przynieśli, on jednak serce ma czułe i wielkie. Niby to drobiazg, ale zawsze kwiatek… Hołd dla pani domu. Pan mąż powinien być zadowolony, że „uczcili mu… małżonkę, chociaż tylko po kądzieli”.
   Przeto żona powiada do męża:
   — Trzeba by go zaprosić…
   — A to czemu?
   — Przecie przyniósł kwiatek…
   Stawiają badyl na stole, a gościa sadzają za stołem. Wtykają w niego kręte kiełbasy i potężne salcesony. Ja bym mu dał do zjedzenia ten kwiatek.
   Długa praktyka wykazuje, że w przedświątecznym okresie należy bacznie zwracać uwagę na wszystko, co się mówi, i nie rzucać słów na wiatr, aby uniknąć gości niepożądanych. Kobieta podejść się nie da, w lot bowiem świetnym umysłem przejrzy wszystkie sztuczki, mężczyzna natomiast powoli myślący ani się spostrzeże, jak go przywiodą na hak. Spotyka go znajomek i wykrzyka:
   — Wyjeżdżam na święta, bo w Krakowie nie wiadomo, co począć?
   Ponieważ znajomek wyjeżdża, więc się go bać nie trzeba. Mężczyzna powiada przeto przeciwnie:
   — My zostajemy… Będzie u nas kilka osób w drugie święto…
   — O, to mi serdecznie żal, że wyjeżdżam. Zresztą pal licho. W pociągach tłok… Wie pan co? Jeśli nie zrobię państwu wielkiego ambarasu, to i ja wpadnę! Co pan o tym myśli?
   Człowiek, tak haniebnie ocyganiony, myśli, że zostanie wśród domowych pieleszy pobity po głowie przedmiotem tak zbrodniczym, jak wałek od ciasta, powiada jednak konającym głosem:
   — Ależ bardzo prosimy…
   Mógłbym tak przez dwa dni świąteczne wyliczać niezwykłe odmiany gości i ponure ich sposoby. Jest jeszcze do omówienia: gość—dowcipny, gość–kretyn, gość–mówca, gość–daleki kuzyn, gość z niezwykłą nowiną.
   Wszystko to jednak tylko wesołe żarty. Nie należy wierzyć wszystkiemu, co zgorzkniała wygaduje wyobraźnia. Chciałem jedynie przestraszyć zacnych i gościnnych ponad miarę Sarmatów. Naprawdę istnieje w przyrodzie jedna tylko koszmarna odmiana gościa: gość—literat. Takiego nigdy nie proszą, bo gotów wypić nawet atrament.

poprzedni Spis rozdziałów następny