Kornel Makuszyński


Kartki z kalendarza

  

VII
MIŁOŚĆ I NOWE CZASY


   Zdarzyło się w pewnej szanownej rodzinie… Nie! Najpierw przypomnijmy sobie, jak było dawniej, a potem dopiero opowiemy o straszliwym zdarzeniu w pewnej szanownej rodzinie.
   Idzie o te urocze, wiosenne, kwitnące chwile, dni, tygodnie i miesiące, poprzedzające wielkie familijne zdarzenie: ślub białej atłasowej sukni i pomarańczowego kwiatu ze świeżo wyprasowanym, często benzyną pachnącym alba wypożyczonym frakiem. Bardzo musimy trudzić świetną naszą pamięć, aby wywołać z mroku wspomnienia te wyborne premiery. Zdarza się wprawdzie i dzisiaj, że przez ulicę wlecze się powóz zaprzężony we dwa jasnokościste rumaki, a w powozie ich dwoje: ona z bukietem w dłoni, a on w czarnym, żałobnym obleczeniu. Szczęście ich jest tak promieniste, że na ślubnej karecie powinna wisieć kartka z napisem: „Uwaga, świeżo malowane!” — Rzadki to jednak widok. Jeszcze tylko górale w Zakopanem jadą do ślubu hucznie i strojnie, z orkiestrą i z niezmiernym zapałem drą się pod niebiosy, płosząc konie, przystrojone papierowymi kwiatami.
   Zanim w dawnych czasach doszło do wspaniałej demonstracji i do wynajęcia powozu, wstępne przygotowania, wywiady, preliminaria ugodowe i starodawne obrzędy trwały tak długo, jak konferencja paryska. Jak nie można w uczciwym kraju wykonać egzekucji na skazańcu, nie przeprowadziwszy wpierw rozprawy sądowej i nie odczytawszy mu wyroku, tak, rzecz oczywista, nie mogło dojść do ślubu bez tych wstępnych ceremonii, które się nazywają „oświadczynami”. Porównanie jest cokolwiek niezręczne, wielu jest jednak takich, którym ono przemówi do zbolałego serca.
   W gwałtownym skrócie przypomnijmy sobie, jak odbywała się uwertura do wielkiej opery, zwanej małżeństwem. My, ludzie wiekowi, pamiętamy o każdym szczególe, młodzież jednakże odczyta to jak ustęp z romansu Waltera Scotta. Miłość jest wprawdzie nieśmiertelna, lecz jej teatr ulega zmianom, zmienia się libretto i dekoracje. Za czasów Bałuckiego było jeszcze bardzo uroczyście, potem coraz skromniej i prościej, zasadnicza jednak linia postępowania nieznacznym tylko poddawała się odchyleniom.
   Głównym bohaterem bardzo złożonej i zawiłej akcji była zawsze i wszędzie mama. Reszta to figuranci, pionki, statyści. Mama była wojownikiem, dyplomatą, detektywem i dynamomaszyną o sile stu koni. Nieszczęsna mama, przyszła teściowa, z której strojono głupkowate żarty, jak ten na przykład: „Twoja mamusia się nudzi? Daj jej granat, niech się rozerwie!” — nikomu bowiem wtedy nie przyszło na myśl, że to wilczyca walczy bohatersko o szczęście dla swego potomstwa. Rozpoczynała ona wojnę podjazdową od pierwszego balu, na który wywiodła córuchnę, i z pluszowej kanapy, jak Napoleon ze wzgórka, obserwowała spod oczu teren bitwy.
   Skoro dziewicze serce drgnęło, a panienka zaczęła wzdychać, mama od tej chwili brała sprawy w swoje doświadczone ręce. Zaczynało się od przenikliwych wywiadów, kto zacz jest ten, co jej dziecięciu zawrócił w głowie? Argus wielooki, Sherlock Holmes, Nat Pinkerton, Lecoque, Ganimard, ojciec Brown, wszyscy razem byli gromadą detektywistycznych fuszerów wobec genialnej przenikliwości każdej mamy. Po dwóch dniach wiedziała nieomylnie: kto, jak, ile, jakie widoki, pije czy nie pije, gra czy nie gra w karcięta, jaka emerytura po latach trzydziestu, czy dziadek miał raka, a prababka gruźlicę? Wiedziała wszystko, a nawet jeszcze więcej. Wtedy padał nieodwołalny wyrok: „Wybij go sobie z głowy!” albo: „Powiedz mu, że może zacząć bywać…”
   Ze zdaniem ojca rodu zupełnie się nie liczono. W tych delikatnych sprawach potrzebne były metody subtelne i zawiłe, do których nie jest zdolny żaden stwór wąsaty.
   Okres następny mógłby mieć za dewizę „serce i miecz”. Serce należało do córuchny, miecz do mamy. Mama stała z mieczem ognistym na straży ogrodu, w którym kwitła miłość. Czasem biedna mama musiała zgrzytnąć zębami jak tygrys, zdarzyć się bowiem mogło, że jakaś inna mama czyhała na ofiarę, na jagnię, już przeznaczone do uboju, na tak zwaną „partię”. Poza tym i wtedy już krążyły po świecie wampy, lwice żarłoczne, przed którymi strzec się trzeba było pilnie. Zdarzały się takie bezwstydnice, które chciały wydać się za mąż w podeszłym wieku. U pana Prusa mówią wyraźnie: „Patrz pan, ma już chyba pod trzydziestkę, a jeszcze kokietka!” Krwawy wampir nie zważał nawet na tak podeszły wiek, na hańbę lat trzydziestu! Nieszczęśliwa mama srogie miała do zwalczenia przeszkody, przeto z drżeniem serca czekała owego dnia, w którym się płochy młodzieniec wreszcie oświadczy.
   Tymczasem młodzieńca zapraszano od czasu do czasu do rodzinnego ogniska. („Niech pani wejdzie, tu panią zjem wygodniej!” — rzekł raz pająk do muchy.) Po obiedzie zostawiano młodych w salonie wedle wypróbowanych zasad strategii, aby sobie pogadali. Papa szedł spać, a mama, strażnik niezłomny, trwała na stanowisku jak strażak na wieży, nasłuchując alarmu: „Pali się!”
   Czasem trwało to długie tygodnie, jeśli panna była niemrawa albo młodzian nieśmiały, czasem, jeśli mamie los sprzyjał, a córeczka dokładnie pojęła mądre rady, petarda wybuchała niespodzianie.
   Najczęściej dzień przełomowy był z góry przez wiele zapowiedziany znaków. Istniały trzy sposoby oświadczyn, Jeden był patriarchalny. Młodzian przysyła do rodziców panny swoich rodzicieli albo „wuja starca”, albo okazałego kuzyna „na stanowisku”. Wszyscy bardzo długo pili kawę. jedli domowego wypieku ciastka, wreszcie wydobywali z zanadrza tajemnicę. Oświadczyny takie, chociaż uroczyste i solenne, nie były efektowne.
   Mamy przepadały za innym ich rodzajem. Odbywało się to tak: młodzi przebywali w salonie, w cieniu zdechłej palmy i w towarzystwie znarowionej kobyły fortepianu. W odpowiedniej chwili młodzieniec padał na kolana i bredził coś na temat: „Żyć bez pani nie mogę!” — albo: „Czy chcesz być moja!?”
   Istniało dwadzieścia siedem podobnych okrzyków, dziurawiących na wylot dziewicze serca. Panna, usłyszawszy jedno z nich, kładła rękę na lewą stronę piersi i szepnąwszy: „Niech pan pomówi z mamą!” — uciekała jak przepióreczka w proso.
   Ponieważ mama, jak pogotowie ratunkowe, czuwała (papa wciąż spał!), rozprawa odbywała się w trybie przyśpieszonym. Mama mówiła sakramentalnie: „My godzimy się chętnie, ale niech Zosia sama zadecyduje…” Ponieważ Zosieńka podsłuchiwała za drzwiami, więc odnajdywano ją bez straty czasu. „Zosiu, ten pan prosi o twoją rękę, co ty na to?” Zosia nie mogła odpowiedzieć, że ona na to jak na lato, tylko wedle odwiecznego zwyczaju, rzucała się mamusi na szyję. Mama poczynała lać ślozy, potem do wezbranej piersi tuliła głowę przyszłego zięcia.
   Zgoła dramatyczny był sposób trzeci, polegający na nagłym zaskoczeniu wahającego się konkurenta. Jeśli szelma zbyt długo kręcił i wywijał się jak piskorz ze wszystkich misternych zasadzek, trzeba było użyć środków przynaglających, schwytać go w sieci i już nie wypuścić. Mama trwała na posterunku, a papa, chociaż spał, ale nie opodal, aby każdej chwili był gotów do wejścia na scenę. Młodzian, uniesiony zapałem, albo ukląkł przed panienką, albo jak się ongi mówiło, „skradł jej całusa”. Wtedy, jak diabeł z magicznego pudełka, wyskakiwała mama, ciągnąc za połę zaspanego papę, krzyczała jeszcze za drzwiami: „Błogosławię was, moje dzieci!”
   Papa też zwykle coś mruczał, ale to nie było ważne. Mama uderzała we wielki szloch, córeczka czyniła to nieco inaczej, papa pociągał nosem. Przybiegała kucharka i zawodziła z wielkiego szczęścia.
   Jeden tylko młodzian nie płakał, ino toczył przerażonym spojrzeniem jak baran, nie mogąc sobie zdać sprawy z dramatyczności chwili. Do końca żywota nie mógł pojąć, w jaki sposób mama znalazła się tak błyskawicznie na placu? Co taki wie! Na pocieszenie zapraszano go na kolację i wpychano w niego sześć siekanych kotletów. Tylko papa patrzył na niego z niejakim współczuciem, jak gdyby mu chciał powiedzieć spojrzeniem: „Młodzieńcze, znam ten ból!”
   Potem miłość święciła swoje gody i kwitła liliowym kolorem. Okres narzeczeństwa był długi, złożony z westchnień iż wizyt. Trzeba było złożyć wizyty babkom prawidłowym i ciotecznym, ciotkom prawdziwym i przyszywanym, prawdziwym krewnym i niedokrewnym. Panienka czyniła to z zapałem, narzeczony wędrował od babki do babki jak młody wół, kwiatami przystrojony. Oglądano go, szacowano, zaglądano mu w zęby. Małżeńskie przedwiośnie wielkim było owiane urokiem, który o jawne potrącał szaleństwo, z chwilą kiedy zaczynano „szyć wyprawę”. Ogromne było przedsięwzięcie, bardzo złożone i odpowiedzialne.
   Cała rodzina, bliska i daleka, dawała rady, a dwie teściowe gdakały od rana do wieczora, rzewnie popłakując.
   Obyczaje te przetrwały długie lata i gdy jedna z tych chwil uroczystych, drżących, pełnych wzruszenia, łez, westchnień i omdleń, ominęła panienkę, panienka była niepocieszona. Chwile te okupywały wszystkie przyszłe „dole i niedole pożycia małżeńskiego”.
   Dlaczegóż to wspominamy o tych sprawach kwiecistych? Dlaczego ukazujemy ten stary, drgający film? Albowiem uległ zagładzie. Atłasem wybita kareta poszła na szmelc, a koniki na kiełbaski. Do straszliwego rozrzewnienia nad tym stanem rzeczy przywiodło mnie takie zdarzenie: onegdaj w szanownym domu pana Bujdy przy obiedzie, w mojej obecności, córka pana Bujdy rzekła niespodzianie:
   — Ach, żebym nie zapomniała… Jutro jest mój ślub! Łyżka mamy upadła z brzękiem na podłogę, a szkła pana Bujdy do szczawiowej zupy.
   — Z kim?! — zapytał ojciec, bo mama nie mogła dobyć głosu.
   — Wszystko jedno i tak go nie znacie. Bardzo miły chłopiec… Doskonały narciarz. Ślub odbędzie się o dziesiątej. Gdybyście chcieli przyjść, to przyjdźcie.
   — Ja jestem zajęty! — rzekł papa.
   — Ja… ja… może przyjdę… — mówiła cicho mama. Potem zaczęła bardzo płakać, bo ze starych śmiesznych obyczajów ten jeden zachował się niezmiennie.
   
   
   

poprzedni Spis rozdziałów następny