Kornel Makuszyński


Kartki z kalendarza

  

VIII
TY MAJU, TY RAJU, TY WIOSNO!


   Bystrym spojrzeniem wypatruję na szerokim świecie wszystkich krzywd, wyrządzanych kobiecie, aby złych ludzi roztrzaskać piorunem, i szukam, jak pereł, wszystkich uśmiechów, ofiarowanych kobiecej niedoli, aby je oznajmić słowem triumfalnym i krzykiem radości. Właśnie mi wiatr zza morza przyniósł taki uśmiech, wiadomość cokolwiek dziwną, niby radosną, a tak gorzkiej ironii pełną, że się nad nią zastanowić należy ze zmarszczeniem czoła. Jakiś miły pastor z Kalifornii, gdzie dojrzewa cytryna i stare kinowe wampy, głęboko poruszony smętną dolą kobiety w codziennej szarości żywota, założył klub, którego członkowie przysięgają, że każdy z nich każdego dnia ucałuje swoją żonę i powie jej sercu słowo jakieś przyjemne.
   Skoro taki klub założono, nie trudno wywieść z tego wniosek, że nie wszyscy ludzie całują swoje żony i nie wszyscy mówią im słowa pełne słodyczy. Zdaje mi się, że jest coś w tym prawdy, nie tylko na drugiej półkuli, ale i na naszej; zdaje mi się, że we wszystkich częściach tego straszliwego i nieuprzejmego świata trzeba by założyć takie kluby. Wprawdzie bowiem zaniechano już tu i ówdzie zaprzęgania kobiety do pługa i poganiania jej biczem świszczącego słowa, wprawdzie u czarnych ludzi jedynie kobiety służą do dźwigania ciężarów, ale u najbielszych nawet nie wprowadzono jeszcze obowiązkowego zwyczaju mówienia kobiecie codziennie słów bardzo przyjemnych i całowania ich na dzień powszedni.
   Ten pomysł obdarzania jej kwiatem uśmiechu, słowa i pocałunku jest przeto wzruszającym pomysłem. Kobiety całego świata ze smutnym powitają go uśmiechem, jeśli jeszcze nie zapomniały sztuki uśmiechu; wiadomo bowiem, że uśmiech długo nie żywiony i długo nie wołany więdnie, niszczeje, potem się zapada w jakieś serdeczne czeluście i nigdy już nie zjawia się ani na spłowiałych oczach, ani na ustach, mocno zaciśniętych. Coraz mniej jest uśmiechów na ziemi, coraz więcej grymasów, które go niezdarnie udają. Kobieta uśmiecha się prawdziwie trzy razy w życiu: do matki, po pierwszym pocałunku i do swego dziecka. Mogłaby się uśmiechać sto razy dziennie, ale jej to zostało wzbronione i odzwyczajono ją od tego. A któż to śmiał uczynić? Kto zamordował najniewinniejsze stworzenie, uśmiech? Zakryjmy oczy, drodzy panowie, i jęczmy głucho…
   Istnieją, oczywiście, na świecie kobiety szczęśliwe, tak jak istnieją kwiaty, uśmiechnięte poranki, radość i śpiewanie; czarnym oszczerstwem byłoby generalne oświadczenie, że nie ma takich mężów, co całują chociażby raz dziennie swoje żony, i takich, którzy żonom swoim mówią słowa przyjemne. Muszą tacy być, bo czasem i mężczyzna wyrodzi się i nie jest podobny do gromady, jak biały kruk, zielona wrona, łysy Murzyn, prostooki Chińczyk albo niezarozumiały poeta. Natura dość często szaleje i rodzi dziwolągi. My jednak chcemy, aby każdy mężczyzna całował swoją żonę i przez długość doby wyszperał w sercu ze dwa, trzy słowa czerwone, żywe, radosne i miłe i składał je kobiecie w dobrowolnej ofierze.
   Nie samym bowiem chlebem powszednim żyje kobieta. Jest to istota tak przedziwna, że czasem bardziej niż chleba trzeba jej do życia odrobiny słodyczy i takiego złotego słowa, co otwiera duszę jak złoty kluczyk. (Pięknie powiedziane, daję słowo!) Jest to istota, która spełniać będzie najcięższe prace, każdej, choćby najtrudniejszej, dokona ofiary, cała się poświęci, serca własnego nie oszczędzi i żadnej za to nie żąda nagrody, prócz tej mizernej: uśmiechu, dobrego słowa, pocałunku.
   Może być ta kobieta szefem biura, dyrektorem banku, ministrem czy ambasadorem, może być wszystkim, a jednak zawsze będzie kobietą i zawsze będą się za nią wlokły jej śliczne, często gwałtownie ukrywane tęsknoty, które zbudziły się w niej wtedy, kiedy miała osiemnaście lat. Kobiety czasem udają, że uważają kwiaty życia za mizerne badyle, a uśmiech za idiotyczne wykrzywienie fizjognomii. Świetnie to udają, tylko czasem w nocy płaczą, kiedy nikt nie widzi. Jeszcze nie wynaleziono lekarstwa na tę chorobę serca i całe to szczęście, że nie wynaleziono; serce kobiety jest najcudowniejszym wynalazkiem i na to nie ma rady. Pragnie miłości i będzie jej pragnęła do ostatniego tchnienia ostatniej kobiety na tym zwariowanym świecie.
   Kobieta „w swoich dni poranku” rozgorzałymi oczami wyglądająca swojego szczęścia, najcudowniejsze roi sobie nadzieje. Rozkwitłe drzewo jest tak oszołomione zapachem wiosny, że wierzy we wieczne jej trwanie; bardzo boleśnie jest zdumione, kiedy się zjawi rozpłakana jesień albo zła, opryskliwa, gniewna, mroźna zima. Młoda dziewczyna żywo przypomina wiosnę albo wiosenną rzodkiewkę, co to czerwona na twarzy, a w głowie zielono. Raduje się i jest szczęśliwa. Zjawia się bowiem płomienny młodzian i mówi do niej: „Ty maju, ty raju, ty wiosno!”
   Od tej chwili zaczyna się odwieczne szachrajstwo i cygaństwo; rozpoczyna się awantura, której początek był zawsze taki sam i takie samo będzie jej zakończenie. Miłość rozpoczyna swoje śliczne łgarstwa, a nikt na świecie tak nie łże, jak człowiek zakochany, bo powtarza wszystkie cygaństwa, jakie w tym przedsiębiorstwie wymyślono od początku świata. Jedynie dlatego nie grozi jej kryminał za krzywoprzysięstwo, że miłość jest najgłębiej przekonana, iż nie łże. Wierzy każdemu swojemu słowu i dałaby się zabić za nie. Okrada poezję, słynne listy miłosne, ściąga całe ustępy z powieści albo sama wymyśla najcudowniejsze bzdury. Nie gada ludzkim językiem, lecz spieszcza wszystkie nazwy fauny i flory ojczystej ziemi. Mężczyzna, drab przemyślny, ma w robaczywym sercu całą menażerię, w której jest: kotek, ptaszek, żabusia, małpka, robaczek itd., za czym sadzi w swoim miłosnym ogrodzie wszystkie warzywa i kwiaty, wreszcie sypie swojej lubej w rozmarzone oczy słoneczkiem i gwiazdkami.
   Każdy Romeo przyrzeka nieodmiennie Julii, że ją „będzie na rękach nosił”. Ten ustęp z miłosnego repertuaru jest tak ulubiony, że młodzian powtarza go i takiej dziewoi, którą można by postawić w kącie zamiast pieca, gdyby piec ukradli. Miłość — jak to miłość — wszystkiemu wierzy; i temu, że jest najcudowniejszym kwiatkiem, i temu Koszeniu na rękach. Chcącemu nie dzieje się krzywda. Łatwowierność jest urokiem i wdziękiem miłości, oszołomienie jest jej największym szczęściem. Kiepska to jest miłość, która radzi nad tym, gdzie kupić szafę, zamiast patrzyć w gwiazdy i mówić:
   — To twoja gwiazda, a ta srebrna będzie moja!
   Tak, tak… Dziewczęce serce wierzy i dlatego jest szczęśliwe; całuje czarne słowa w miłosnym liście, bo jej się wydają purpurowe albo złote. W miłosnym liście każdy przecinek jest westchnieniem, każdy pytajnik rozdarciem serca, a pocałunkiem każda jej kropka. Dziewczęce serce marzy błękitnie, że tak będzie zawsze, zawsze, aż do grobu, a nawet poza grób… O, biedactwo ty moje! Tak wygląda poezja, jakże wygląda proza?
   Kiedy przekwitły kwiaty i pocałunki, patrzy ono niespokojnie; coś się zmieniło, coś poszarzało, jakieś gwiazdy przygasły, zbladło jakieś słońce. Słowa zwiędły i zmieniły się w szeleszczące badyle; umarły róże i ukazały się ciernie; spod świetnego stroju zgrzebna wyłazi podszewka; urocze listy stały się krótsze i przypominają sądowe wezwania. Kobieta nie może pojąć, co się stało? Wie o tym, oczywiście, że w szarości dnia wszystko szarzeje, a zgryzoty i troski gaszą uśmiechy jak świece, przeto nie żąda nieustannej adoracji i śpiewania. Mądre życie szybko ją oduczyło iluzji i śmiesznych marzeń o słowiku i róży. Tonące serce chwyta się czym prędzej brzytwy i niczego już nie chce, tylko odrobiny: jednego pocałunku, jednego uśmiechu, jednego ciepłego słowa. Nie pragnie ani maja, ani raju, ani wiosny, ani noszenia na rękach, tego tylko całą pożąda duszą, aby przemawiano do niej miękkim głosem, dobrym spojrzeniem i aby na cała nędzę życia rzucono jej czasem kwiat uśmiechu, tego, który się rodzi w sercu, a na ustach zakwita.
   Niech ręka boska broni, aby to miała być jałmużna! Kobieta, wielka pani serca, odtrąciłaby z pogardą miłosierne, wytarte miedziaki. Ona pragnie uczciwej wymiany: „uśmiecham się do ciebie, uśmiechnij się do mnie!” Nawet tego uzyskać nie może… Nikt do niej nie mówi miękkim głosem, nikt jej nie wita pocałunkiem ani nie żegna wzruszonym spojrzeniem. Patrzą na nią jak na szafę albo na piec. Jest — to dobrze, nie ma jej — to jeszcze lepiej.
   Zalękłym spojrzeniem patrzy na tego, który ją miał „nosić na rękach”. A ten stwór wałęsa się po domu, czasem nie zapięty i zmięty, nie ogolony i niewytworny, rozlewa czerwone wino na biel obrusa, wtyka niedopałki w zagięcia foteli, sypie popiół na posadzkę, jeden but ciska na biurko, drugi na szafę. Jest niecierpliwy i opryskliwy. zawsze zmarszczony i odęty jak sowa. Lecz o dziwo! Tylko w domu jest taki. W domu dla lubej żony i miłych dziatek ma minę taką, jakby mocnego napił się octu, głos ma zjeżony jak ryżowa szczotka, a kiedy chłepce zupę, oznajmia to rozgłośnie całej Rzeczypospolitej. Poza domem za to gębę ma uśmiechniętą, jak na wielkanocnym stole głowa pewnego zwierzaka, któremu dla urody wsadzają w fizjognomię pomarańczę albo czerwone jabłko.
   Tak nie można, miły panie! W domu jest istota smutna, która uwierzyła zaklęciom i przysięgom; oddała mężowi swój ostatni uśmiech jak nędzarz, co „ostatniego rozmieniał cekina”; czym prędzej brała z jego serca trzy czwarte każdej zgryzoty, jemu zostawiając cząstkę jedynie, jeśli nie mogła zabrać i tej reszty. Płakała często, lecz tak cichutko, aby on nie słyszał; śmiała się, choć jej się płakać chciało, aby on się uśmiechnął. Setki nocy nie zmrużyła oka, pochylona nad dzieckiem, a rano z trudem starała się mieć twarz pogodną. Oczekiwała czasem do białego świtu, kiedy mąż miał powrócić licho wie skąd? Wszystko w niej łkało, a ona przebaczyła, sto razy i tysiąc razy.
   Naiwna? Niemądra? O, nie! tylko kobieta; taką już ma zadawnioną i nieuleczalną chorobę serca. Mogłaby się zbuntować, czyni to jednak bardzo rzadko, gdyż ze smutnym jej domem udręczeń wiąże ją głębokie, serdeczne wspomnienie, marzenie umarłe, tęczowe iluzje i to wszystko, czego było najwięcej, a co było cierpieniem. Niektóre tylko kobiety wyzwalają w sobie furie, niektóre płaczą, a najwięcej jest takich, co milczą smutnym milczeniem.
   Mężczyzna zaś nie widzi tej tragedii: albo nie ma na to czasu, chociaż jednego tylko trzeba na to spojrzenia, albo nie ma w sobie tej duchowej wytworności, bez której człowiek niczym nie odróżnia się od drewnianego bałwana. Uprzejmy jest jedynie na wynos, w domu jest barbarzyńcą. Może być, że przydałoby mu się obudzenie, gwałtownym dokonane sposobem przez miarowe uderzanie jakimś nad—naturalnie ciężkim przedmiotem w ciemię, kobiety jednak niechętnie stosują te zabiegi. Czekają na cud. Wciąż im się zdaje, że jakaś smutna zaszła pomyłka i czarne jakieś nieporozumienie, wreszcie do najczarniejszej dochodzą konkluzji, że to one są temu winne.
   Rozpacz nieoczekiwane miewa pomysły. Grzebią prosto w sercu i ostatni z niego wynoszą uśmiech. Na nic… Nie zauważono go. Dobierają słów, przypominają sobie te najpiękniejsze, z owych czasów przysiąg i zaklęć. Na nic… Nie usłyszano ich. Rozpalają w oczach blask radości i patrzą z drżeniem serca w jego oczy… Na nic… On czyta gazetę. Przychodzą nieśmiało z ostatnim cudownym swoim darem: z pocałunkiem. Na nic… Odpędzono ten pocałunek jak muchę z czoła. Więc „dziwię się tylko, że ciernie pod twymi stopami nie rosną…”
   O, niezbadane serce kobiety! Kiedy na tego zniecierpliwionego człowieka nagle padnie cios, wtedy zalękły, przerażony i bezradny, szuka pomocy u tego wiernego przyjaciela. Zapomniał, że je okłamał, że je zranił i ciężko znieważył, teraz o tym zapomniał. A ono, cudowne serce, też o tym zapomniało, śpiewa z radości i czym prędzej wielką miłością ratuje nieszczęśliwca i jego zgryzotę słodkimi pociesza słowami.
   Czyż tak nie jest, czy to nieprawda? Zaprzecz, dobra kobieto, jeśli możesz… Za to wszystko szlachetny pastor z dalekiej ziemi żąda dla kobiety: jednego pocałunku i jednego uprzejmego słowa. Kobieta nie pragnie więcej. Nie trzeba jej mówić: „Ty maju, ty raju, ty wiosno!”, bo to i nieprawda, i brzmi zbyt figlarnie, ale trzeba uśmiechnąć się tym uśmiechem, który mówi: „Jestem zawsze z tobą!” — powiedzieć ślicznie pooranej zmarszczkami i troskami kobiecie: „Wyglądasz jak róża, droga moja!” — bo piękne kłamstwo stokroć więcej jest warte od zgryźliwej prawdy — a wreszcie ucałować tę kobietę, aby w dzień najbardziej mroczny ujrzała słońce. To słońce, które świeciło, kiedy miała lat dwadzieścia, i które jej pierwszy widziało pocałunek.

poprzedni Spis rozdziałów następny