Kornel Makuszyński


Kartki z kalendarza

  

III
ZAPOLSKA


   Wszyscy niemal wszystko wiedzą o Zapolskiej. W ostatnich czasach rozżarzyło się to wielkie nazwisko nowym blaskiem. Lecz gdyby zebrać razem to, co o niej na przestrzeni wielu lat napisano złego, starczyłoby tego na kilka opasłych tomów, a rzeczy miłych na cienki tomiczek. Fałszywa przyjaciółka, dopuszczona niebacznie do zwierzeń, napisała o niej nawet coś w rodzaju romansu. Nieznośna grafomanka wyniosła o Zapolskiej na świat przez kuchenne schody skandaliczne plotki i na tej podstawie wielu ludzi sądziło, że Zapolska jest przeraźliwie rozpustną czarownicą, wyjeżdżającą co soboty na miotle na towarzyskie zebrania na Łysej Górze. Niecnej tej książki dawno użyto do owijania śledzi, a ogromna popularność Zapolskiej jest nieprzemijająca. Wystarczy wypowiedzieć samo jej nazwisko, bez imienia i dodatków. Na drzwiach jej mieszkania widniał też taki napis krótki, choć ta z własnego pomysłu treściwość miała w sobie odrobinę pychy.
   Za tymi drzwiami — w małym domku — w mieszkanku pełnym najlepszej sztuki, obrazów wielkich francuskich impresjonistów, ślicznych szpinetów i najlepszej sewrskiej porcelany, wielka ta kobieta — do ostatnich swoich dni twórczym ogarnięta płomieniem — umierała cicho, w nieprzebranym smutku. W owych dniach, kiedy się śmierć ważyła przyjść po tę lwicę, aby ją zabrać jedną ręką, a drugą przekazać nieśmiertelności, 17 grudnia 1921 roku, nie było już w jej mieszkaniu tych cacek, zostały bowiem zamienione na chleb powszedni. Zbierane były one w Paryżu, w owych czasach, kiedy nawet Paryż huczał jej nazwiskiem, albowiem nie znana nikomu, brzydka, młoda aktorka z dalekiego kraju odważyła się wystąpić w Théâtre Libre u Antoina jako Ewa odziana wedle rajskiej mody.
   Pod koniec życia groziła jej całkowita ślepota, więc wśród sztucznych ciemności pracowała ta, co miała najbystrzejszy wzrok i najdotkliwsze, do dna duszy widzące spojrzenie. Dlatego głęboko wzruszony męczarnią jej ostatnich dni, chciałbym rzucić na jej grób wiązankę wspomnień jak biedne kwiaty.
   Był to fenomen polskiego piśmiennictwa. A na obszarze literatury europejskiej nie było za jej czasów kobiety o takiej wspaniale twórczej mocy talentu. Żadna z pisarek o europejskim rozgłosie oprócz dostojnej, surowej Selmy Lagerlöff nie mogła iść w paragon z tym talentem ogromnym, śmiałym, mądrym i drapieżnym. Wiedziano o tym daleko i szeroko w Europie. Z niedalekiej perspektywy lat kilkudziesięciu już się widzi, jaka to przedziwna postać panowała w polskim teatrze.
   Kimże była ta Gabriela Korwin Piotrowska, Śnieżko, Błocka, Zapolska, Janowska a do tego, żeby nie było za mało, jeszcze Józef Maskoff? Był to talent olbrzymi, który kaprysił, bo był kobiecy, wpadał w ekstrawagancje, bo należał do aktorki, tkwiło jednak coś renesansowego w tej kobiecie, zdolnej niesłychanie, niesłychanie pobudliwej, wojowniczej i przenikliwie mądrej, kiedy szło o innych. a niemal naiwnej, kiedy szło o nią samą. W niej grała nieposkromiona ambicja, którą ten diaboliczny talent wojował, wszystkie zaś inne względy — równie i materialne — były jej niemal obojętne. I dlatego to właśnie pod koniec życia, jednego z najpracowitszych na obszarze literatury, złożyła jej wizytę nędza w starym, obłąkanie kolorowym chałacie mamy Dulskiej.
   Mało wiemy o jej sercu, które jednak nigdy nie było skowronkiem. Wszyscy natomiast wiemy, że jej mózg pracował jak precyzyjna maszyna. Zdaje mi się, że Zapolska przez pomyłkę wybrała sobie niewłaściwą pleć. Zdarzało się jej czasem, że zapominała o wielkiej prawdzie, iż pierwsze westchnienie miłości jest ostatnim westchnieniem rozumu. Czasem umiała się rozczulić nawet sentymentalnie, rzadko to się jednak zdarzało tej białogłowie z brzytwa w ręce. Z tym to bowiem narzędziem powinno się ją malować, jak kiedyś malowano wielkie damy z wachlarzem w ręce. Ta wielka pani w literaturze ambicją podrywana jak biczem, ambicją nieukojoną, pracowała niezmordowanie. A wszystkiego jej było za mało: felietony, krytyki teatralne, nowele, powieści, dramaty, komedie, farsy, jednoaktówki, monologi i nawet wiersze, chociaż bardzo kiepskie zawiązywała rymom ogony, co sprawiedliwie przyznawała sama.
   Nie wyschło jeszcze jedno, a już się rodziło drugie w tej głowie niespokojnej, przenikliwej i bystrej. Równocześnie z talentem tworzyła w niej jakaś piekielna żądza i niecierpliwość. Wciąż się gotowało w tym wulkanie. I stąd właśnie pochodzi ta — czasem fatalna i dziwaczna — nierówność jej utworów. Arcydzieło w swoim rodzaju Moralność pani Dulskiej i zaraz potem błahostka pod tytułem Pariasy. Znakomita komedia Panna Maliczewska i szybko sklecony utwór Asystent. Stąd te nagłe podróże w byle jaką stronę świata zjawisk społecznych. Stąd wieczna pogoń za sensacją lub łatwizną tematu.
   Talent ten, ostry jak stal, rozżarzał się, skoro szło o kobietę. Bo ten Molier w spódnicy był jednak kobietą. A kobiecości nie potrafiły w niej zgnębić: ani ostrość spojrzenia, ani drapieżny zmysł satyryczny, ani taka znajomość życia, że więcej o nim ścisłych wiadomości miała w małym palcu niż dziesięciu pisarzy, którym natura dała spodnie dla uczczenia ich wielkiej inteligencji.
   Solidarność kobieca kazała jej wziąć patent na obrońcę kobiety: sponiewieranej, uciśnionej, zbałamuconej i na wszelkie możliwe sposoby wówczas wyzyskiwanej. Przeto po prostu z niepohamowaną pasją prała po pysku wszelkie męskie łajdactwo, sutenerstwo i miłosne męskie szalbierstwa.
   Gdyby z olbrzymiego dorobku Zapolskiej wyłuskać brylanty, to po odrzuceniu plew sensacji i krwawych strzępów pozostałoby kilka utworów kapitalnych, pośród których jeden jest dziełem naczelnym, inne zaś szlachetną i wysokiej miary filipiką przeciw bezbronnemu cierpiętnictwu ówczesnej kobiety. Żadna z owych czasów rozkrzyczana sufrażystka nie broniła tak wolności duszy kobiecej, jak ta wielka kobieta, co przewędrowała odważnie przez kręte zaułki życia i przebrnęła przez jego ścieżki. Najpierw zgromadziła sto rodzajów oręża, potem poszła w bój o dobrą sprawę. Wiadomo, że Amazonki wiodły wojny niezwykle popędliwie, toteż ta Gromiwoja polskiej literatury nie wiodła jej inaczej, lecz zawsze z niepohamowaną pasją. Dlatego jej utwory na ten temat będą zawsze świeże i pulsujące żywą krwią.
   To, co pisała bez wiary, jako jedynie dostawca teatralny i jako Józef Maskoff, wszystkie koszmarne i skrwawione historie, wszystko to zblakło, zwiędło i niemal przepadło, pozostanie jednak na zawsze to, co pisała namiętnie, bez kompromisu i niemal we furii. Czas dopiero oceni tę najdziwniejszą pisarkę. Na swoją współczesność, ciasną i zaściankowo obłudną, działała jak widmo diabła. Wpadła w bagienko „dulszczyzny” i urządziła „skandal na froncie” literatury. Co też to się działo, kiedy napisała komedię, później na powieść przerobioną pod tytułem Kobieta bez skazy. Cenzura szalała, policja trwała w pogotowiu, teatry wrzały, pisma wiodły wojnę, a Zapolska: „okropna”, „skandaliczna”, „niemożliwa” i jak tam ją jeszcze oczerniali, radowała się po cichu z rwetesu, którego narobiła. Szło o to, że na scenie miano doprowadzić „orgię” do takiego rozpasania, iż młody człowiek tak chytrze ustawiał lusterko, by ujrzeć, co się dzieje pod suknią pijanej damulki. I o to była taka wojna. Co za czasy, co za czasy. Nic by i tak nie zobaczył, bo tam ciemno, a gdyby był sobie — idiota — parę lat poczekał, byliby mu pokazali to wszystko i jeszcze więcej w każdym teatrzyku bez lusterka i bez awantury.
   Mniejsza o to, lecz cała jej wtedy działalność wydawała się jakby burzycielska i rewolucyjna. Wytłukła szyby w dusznym i zapowietrzonym mieszkaniu. Wniosła coś ożywczego w kompromisowość i lękliwość literacką. Tak czy owak, odważna i wspaniała była kobieta.
   Cóż się jednak stało? Stało się niedobrze. Ten przywilej „skandaliczności” uzurpowany sobie przez jej diabelski temperament, co wszystko i wszystkich wyzywał na udeptaną ziemię, stworzył atmosferę, w której wyżyć było trudno. Tak się bowiem drapieżna Gabriela rozlubowała w tej pozie, że zapomniawszy o satyrze, zaczęła gromić, kazać i strofować. A że bardzo mało przypominała księdza Skargę, zirytowało to nieco krytykę, bo i krytyk miewa czasem odrobinę rozsądku. Poczęła się krucjata na Zapolską. „Ich stu, a ona jedna”. Wśród tych stu niejeden był taki, o którym śpiewał „Zielony Balonik”: że komu on napisze felieton, ten tłucze głową o beton.
   Krytyk — jak wiadomo — przypomina komara, bo wypija krew i pozostawia jad, a ją opadł cały rój komarów. Dzielna kobieta broniła się jak mogła, ale do niezbyt wytwornych pomysłów w tej awanturze należy zdarzenie w Krakowie. Oto w dniu swojej premiery posępna Gabriela posłała czterem krytykom cztery psie kagańce.
   I jej w mieście skwaśniały również miody wzajemnych stosunków. Były to czasy burzliwe, które wspominani niemal z rozrzewnieniem, bo w tej wesołej wojnie, wojnie z przepysznym talentem, z herodem–babą talentu, tkwiło jednak wiele cierpkiej przyjemności. Po każdej recenzji z jej sztuki rozpoczynała się cała epopea. Albo nie oddawała ukłonu przy spotkaniu, albo kłaniała się zimno i wyniośle. Potem posyłała sztafetę na wytwornym szafirowym papierze: „Gwiżdżę na pański ukłon!”. Zrywała czasem wszelkie z krytykiem stosunki na dwa tygodnie. Wreszcie powiada przy niespodzianym spotkaniu:
   — Mógłbyś zajść do mnie, małpo obrzydła! Pisz sobie swoje idiotyzmy, ale przyjdź na koniak!
   Potem nowa premiera i tak da capo senza fine! Czasem lżej, czasem ciężej. Urządziła piekielną awanturę z samym Janem Kasprowiczem, kiedy jej nieco twardo napisał, „że nowa sztuka pani Zapolskiej przypomina pieczeń wieprzową z kapustą”. Na znakomitego, ale bardzo złośliwego krytyka Władysława Rabskiego szła ze szpicrutą, ale jej jakoś chytrze uszedł… A co ja, sierota, wycierpiałem, tego by na wołowej nie spisał skórze! Dostałem od „Gabci”, bo tak ją poufale zwano, fotografię z niezmiernie szumnym napisem, a zaraz potem, kiedy się jej coś w mojej recenzji raczyło nie podobać, o święty Kornelu! co to było! Cud to jest, że żyję i że zachowałem pogodę umysłu! Potem znowu grzmoty umilkły, a ja skwapliwie odrabiałem zaległości w koniaku.
   Cierpieli poza tym: dyrektorowie teatru, reżyserowie i aktorzy. Wielką to jednak było dla wszystkich pociechą, że nie uszedł podobnego losu i cesarski namiestnik dawnej Galicji. Zapolska, oburzona, że jej protegowanemu spirytyście odmówiono pozwolenia na odbycie seansu w Nowym Targu, tknięta ostrogą depeszy, krzyknęła: „Hajże na Soplicę!” — i roztrąciwszy przerażonych sekretarzy, wdarła się do gabinetu straszliwego dygnitarza i pod jego adresem najgorsze wyrazy powtórzyła kilka razy. A jemu aż mowę odjęło. Wtedyśmy w literackiej kawiarni oznajmili zdumionym rodakom, że był to pierwszy austriacki namiestnik, który cierpiał Za–Polskę.
   Odległe to sprawy, do grobu z tą genialną kobietą złożone, wydają się dzisiaj, jakby istnieć musiały, była to bowiem twórcza potęga — był to zarówno żywioł, wlokący za sobą chmury, wichry i burze.
   Szkoda, wielka — niestety — szkoda, że Zapolska rzadko kiedy wychodziła poza krąg poglądu, że życie jest marną fabryką, produkującą jedynie hańbę, nędzę i łotrostwa. Nie wiedziała jeszcze o twórczej, radosnej potędze życia. W tropieniu jednak dróg i ścieżynek, którymi przemykają się rozmaite ohydy, doszła do mistrzowskiej wprawy. Przez etapy: zniecierpliwienia — oburzenia — pasji — wstrętu i kaznodziejskiej klątwy, dotarła wreszcie do dojrzałej i najgłębszej satyry, wojującej z kołtuńskim śmiechem, najdotkliwszym, jaki się kiedykolwiek w polskim teatrze rozlegał. Rodowód tego śmiechu jest tragiczny. Wielcy badacze serca dawno doszli do odkrycia prawdy, że czasem człowiek smutny śmieje się dlatego tylko, aby nie płakać. Świetnością tego dojrzałego spojrzenia jest właśnie głośna w całej Europie Moralność pani Dulskiej.
   Zapolska, jak każdy nieprzeciętnej miary pisarz, miała wielu przeciwników, najcięższy jednak pośród nich musiał przyznać, że historia teatru zapisze ją w rzędzie najpierwszych jego twórców. Chwała przeto tej wielkiej kobiecie!
   Niech odpoczywa w spokoju, bo napracowała się bardzo!

poprzedni Spis rozdziałów następny