Kornel Makuszyński


Kartki z kalendarza

  

III
O REYMONCIE WSPANIAŁYM I REYMONCIE NIELITOŚCIWYM


   Chciałbym ukazać naszego laureata — bez wieńca, nie w szatach godowych i koronacyjnych, lecz w codziennych! Jako żywo bowiem, jest to lew — „daje z siebie pozór lwa” — mówiąc językiem trylogii Kościuszkowskiej, najłagodniejszy lew, jakiego widział świat, lew, jakoby już przez świętego Grojosnawa wielką miłością napełniony.
   Każdy dziś zna Reymonta z fotografii, lecz mały z tego ma zysk; fotografia jest nieruchoma, a tę głowę trzeba widzieć w ciągłym jej ruchu, głowa Reymonta bowiem jest terenem bitwy wszystkich myśli, padających dokoła, wszystkich latających dookoła wrażeń. Nieszczęsnej tej głowy swojej Reymont ani na moment nie zostawi w spokoju, zawsze bowiem ona jest winna, jeśli się stało coś smutnego, ona odpowiada za to, że jest wesoło. Łagodna, po stokroć dobra, serdecznym wyrazem przepojona twarz Reymonta, twarz tkliwa, drobna, jakby jakąś zastarzałą, upartą troską zmięta, szara jak ziemia albo jak zgryzota, patrzy stalowymi oczyma, a co oczy ujrzały, to się w tej chwili zapisuje na liniach wielkich zmarszczek czoła. Nie widziałem nigdy tego czoła wygładzonego; wyryło się na nim wszystko, co przeleciało nad tą głową, co się o nią otarło, a więcej było w tym smutku i zgryzoty niż wesela, co zmarszczki wygładza.
   Reymont miał ciężkie, ciężkie życie. Można na tym jego czole odczytać wyraźnie historię wielkości, jak rosła i tężała, od tej pierwszej zmarszczki, którą żłobił głód i udręka w owych czasach, kiedy zaliczka w wysokości kopiejek trzydziestu była bogactwem, aż do owych, najgłębiej wyrytych, żłobionych troską nierównie większą, kiedy nie wiadomo było, czy polska Atlantyda wyłoni się z odmętów zbałwanionych, czy też jeszcze większe masy zakrwawionych wód na wieki ją pogrążą. Nazbyt czułe, nazbyt wrażliwe, a nigdy nazbyt silne serce tego człowieka uczciwie wielkiego, w owych czasach niepokoju i wciąż oczekującej udręki, zachorzało. Kąsane zgryzotą, kiedy wojenny komunikat niemiecki grzmiał zwycięską fanfarą, osłabłe z kolei ze wzruszenia, kiedy wiatr radosny powiał znad Marny, serce to, zawsze podniecone, wciąż się trzepocące, chwytające oddech łapczywie, wciąż głodne wieści radosnej, wciąż bolejące nad nędzą i nieszczęściem biednych ludzi deptanych stopą wojny, aż do wściekłego krzyku bulgot swój podnoszące, kiedy bezsilna niemoc polska musiała znosić upokorzenie — zachorzało to serce bez fałszu, czyste, uczciwe, polskie serce. Chore jest do dziś, dziś więcej niż kiedykolwiek, bo resztę sil wypiła z niego radość, kiedy się stały wielkie rzeczy i kiedy Reymont z dumą mógł powiedzieć, że serce swoje spalił na popiół w ciągłej udręce, lecz ani razu nie pozwolił mu zwątpić o tym, co prostą swoją, chłopską duszą zamierzał, w co wierzył niezłomnie i uparcie.
   Gdyby miłość ludzka mogła mu to serce chore i zbiedzone wzmocnić i nalać krwią, miałby serce potężne. Niechże je karmi tą powszechną miłością, której tyle niedawno uczciwych miał dowodów.
   Reymont jest jak czuły instrument, jak sejsmograf, notujący każde drgnienie swojej ziemi. Nie umie być na nic obojętny. Wszystko go przenika, wszystko go wzrusza do głębi. Cieszy go najmniejszy pyłek słońca, co się z duszy ludzkiej oderwie, martwi go i gryzie każde najmniejsze plugastwo. Na taką jednak wrażliwość niszczącą nie ma sił, stąd te bruzdy na czole, stąd ten ciągły niepokój i nerwowość.
   Spokojnie, spokojnie, zacny i wielki człowieku! Uśmiechnijmy się… Oto Reymont wesoło lub smutno czymkolwiek przejęty — mści się na swojej głowie. Ale dziw, że dotąd ocalił czuprynę potężną, bo co chwila wdziera się w nią dziesięcioma palcami, jakby chciał z niej wygrzebać jakieś nieznośne utrapienie albo tym ruchem dawać znać głowie, że się stało coś wesołego.
   Reymontową troskę wyczytać można wśród jego kart, spojrzyjmy na Reymonta uśmiechniętego. Jak drugi genialny chłop, Kasprowicz, tak i Reymont śmieje się „całą gębą”, tak szczerze, tak dziecinnie szczerze, że się miło czyni dookoła i większa jest zabawa zawsze z tego, jak się oni obaj śmieją, niż z tego, z czego się śmieją. Wiele stracił ten, kto nie widział zwariowanych posiedzeń w kąciku u Lourse’a przez kilka lat ostatnich. Literaty, aktory, malarze i Reymont — pociecha pociech. Mieczysław Frenkiel, „prezes stołu”, z nosem, o którym Cyrano powiada, że „idzie przed nim jakiś kwadrans drogi”, opowiada anegdotę albo udaje śmiertelną kłótnię z Kazimierzem Kamińskim. To były jedyne wesołe chwile Reymonta, mrużącego oczy od nadmiaru radości i targającego czuprynę z nadludzkiej uciechy.
   A za chwilę — jak ręką odjął. Chwytając ciężko oddech, szedł Reymont powoli, z trudem, co chwila rękę kładąc na serce, do swych książek i do swego warsztatu. Tam już czyha jego opętańcza moc, która go dławi i przykuwa na całe dni i noce do biurka, która mu nie daje chwili spokoju, tylko w nim rozpętuje furię pracy i upór nieludzki, wytrwałość jakiegoś straszliwego oracza, co w pałąk zgięty, z czołem namarszczonym, pracuje, pracuje, pracuje. Reymont jest pracownikiem — straszliwym. Zapomniawszy o świecie i o ludziach, otoczony kłębami dymu, skurczony jak do skoku, stawia uparcie, nieznużenie litery staranne, dziwacznego charakteru, prawie prostopadłe, do klinowego pisma podobne, żmudne, jakby wykute. Czyni to powoli, z nabożnym jakimś ceremoniałem, jakby każdą tę literkę dobywał z bólem, jak drzazgę z serca.
   Trzeba mu odbierać pióro, ach i — papierosa. Reymont sam jeden mógłby utrzymać monopol tytoniowy.
   W ostatnich latach pracował tak na wieży domu Gebethnerów i Wolffów, w mieszkaniu cokolwiek zwariowanym, w którym człowiek, cokolwiek od Reymonta roślejszy, już by mieszkać nie mógł, położywszy się bowiem nogami, zwisającymi przez okno, tamowałby ruch ulicy Marszałkowskiej. Reymont jednak wcale mało dba o pałacowe wygody. Trzeba było wypuścić rurę od pieca przez okno, no to trzeba! Zapaliła się raz okiennica — także niewielkie zmartwienie… Tak! Ale w którym to pałacu w alejach było kiedy tak cudownie miło, jak w tych dwóch pokoikach, tak szczupłych, że najpierw na ich widok zdumiewał się człowiek, jak w nich mógł Reymont napisać tak ogromne książki. Oto w tych dwóch pokoikach, cudem serdeczności państwa Reymontów rozszerzonych nadmiernie, zbierała się czasem jednego wieczora cała arcysocjeta, pisząca, malująca i grająca, a każdy jeszcze przyprowadzał jakieś ciało niewieście. Radowało się to najmilsze towarzystwo bożym chlebem, bożym winem, ale tym radowało się przede wszystkim, że na tej wieży aldonowej ucztując, chodzi po głowach wydawców, którzy tej nocy mieli zapewne sny niespokojne, literat bowiem czy malarz zawsze nieco przypomina zmorę i upiora, co szuka zaliczki.
   Miłość ludzka, wielka i bezinteresowna, garnęła się do Reymonta, wiedząc, że wyjdzie na jej spotkanie serce proste (jego i pani Lili), na ten dzień uśmiechem, jak promieniem, na wskroś prześwietlone, serce dziecinne, dziecięcym trybem się cieszące, że może kogoś ugościć, słowa słodkie i przyjazne wymienić, żartem najmilszym się ucieszyć. O, jakiż szczery śmiech brzmiał na tej wieży, na której nigdy nie było puszczyków! Wielki Reymont nikogo nie onieśmielał; wielkość swoją chował do szuflady biurka między rękopisy, a sam, skromny, cichy i serdeczny, oba ramiona wyciągał do każdego, co wchodził, choćby ten gość miał w swej sławie jeden wierszyk z trzech zwrotek. Jakżeż nie miłować radosnym uwielbieniem takiego człowieka? Zaiste, srodze potrząsający wspaniałą grzywą lew zmieniał się w łagodne dziecko w swojej „jaskini”.
   Nie można zaś uczynić większej radości Reymontowi, jak odwiedziwszy go w jego Kołaczkowie, w mająteczku ślicznym niedaleko Wrześni. „Pan dziedzic” wpada wtedy w roztkliwienie i jest rzewny; martwi się w tej chwili najwidoczniej, że ma tylko jedno serce, jakżeż bowiem za pomocą jednego, choć tak wspaniałego i tak zacnego serca okazać gościowi, że wszystko jest dla niego, że dla niego ściany się śmieją i obrazy na ścianach. Byłem tam niedawno i widziałem na własne oczy tę opętańczą cudowną gościnność, a tak prostą, a tak ujmująca, że się dobrze człowiekowi czyni na duszy. Taka jest radość w domu, jakby kto najdroższy przyjechał, choć przyjeżdża tylko taki, że psy nawet nie szczekają, bo nie warto.
   Śliczny dom, och, naprawdę śliczny, wśród bukietów drzew pełen jest złotej poświaty, w dzień naprażony słońcem, wieczorem zaś złotym, migotliwym i najmilszym na świecie światłem woskowych świec, co po całym domu się wałęsa, przed gościem bieży i pokazuje mu śliczne rzeczy: stare mahonie połyskujące, złocone grzbiety niezliczonych książek, obrazy w świetle tym tęczowe, szmatki różnobarwne, rozwieszone na ścianach, i wszędzie kwiaty, kwiaty, kwiaty. To światło łaskawe i pieszczotliwe wyzłaca potem każde wymówione w tym domu słowo, a każde jest pełne złotej dobroci, jak kryształowa ampułka pełna złotego wina. Wszystko się w tym domu uśmiecha (najbardziej pani Lili), wszystko do ciebie mówi. Czujesz się jak na zaczarowanej wyspie, wśród ludzi bez grzechu i bez fałszu, I wiesz, że dookoła w ogromnym promieniu świeci ten dom rozświetlony, bo z daleka, ze wszystkich stron, patrzą wszyscy z wielką miłością na dom ten, bo tu mieszka Reymont. Są dumni, że mieszka tu właśnie, wśród ludzi twardych i pracowitych.
   Nikt więc domu tego nie ominie. A „pan dziedzic”, obłąkaną miłością siedzibę swoją kochający, z ciszy, co ją otacza, wciąż coś przędzie i przędzie. Nową powieść czy dramat. I mówi o tym z zapałem, z entuzjazmem, z werwą i z błyskiem w stalowych oczach; jak brat się z tobą podzieli wiadomością o tym, co mu tam w duszy waży się i rodzi. O wszystkim, co mu nurtem przepływa przez serce, przez zmęczone i chore serce. Zabiło ono radością niezmierną, kiedy przyniesiono Reymontowi wiadomość o nagrodzie Nobla. Za pracę i trud wielu, wielu lat, za głody, chłody i włóczęgę, za zmarnowane zdrowie, za niepokoje i udręki, za genialność, za wszystko wreszcie — nagrodzone zostało serce uczciwe i proste.
   Ale w wielkiej pokorze tego człowieka, już w chwilę potem, mogłeś wyczytać radość większą i szlachetniejszą; na czole jego, na którym nic się nie ukryje, widać było myśl jedną, dumną wspaniale w swej pokorze: „Nie mnie, nie mnie, lecz narodowi mojemu!”
   
   W owym tedy mieszkaniu na piątym piętrze przy ulicy Zgoda 12, dlatego tak nazwanej, że w domu przy tej ulicy w wielkiej zgodzie żyją Gebethner i Wolff, właśnie w tym domu mieszka Reymont. Kiedy tam wszedłem w niewiele dni po nagrodzie Nobla, zdumiałem się i stanąłem jak posąg na progu, oczy zaś moje były podobne do dwóch wielkich księżyców.
   — Na Boga, co to jest! — zawołałem.
   Wielki pisarz siedział na ogromnej stercie manuskryptów, pani Reymontowa, widocznie osłabła ze zmęczenia, ostatnim wysiłkiem wiązała w wielkie pakiety jakoweś papierzyska, wierna służebna Tosia, rzewnie płacząc, starała się uczynić mi drogę wśród mnóstwa papierów. Wielki człowiek nie odrzekł mi ani słowa, tylko rozłożył smutno ręce i wskazał tę fabrykę papieru.
   Roześmiałem się głośno. Tak, tak! Światowa sława to nie jest lekka rzecz. Zrozumiałem bowiem łatwo, że ten zalew papieru, że to jezioro pisaniny, to radosne listy. Reymont przez pół roku nie był w kraju, bo chorzał za granicą, więc się tego nazbierało tyle, że teraz sobie z tym rady dać nie można. Kłopot z tym jest, to prawda, ale jakiż kłopot miły. Starałem się z szacunkiem omijać te papiery, aby ich nie dotknąć butem — przecież w każdym takim liście jest cząstka ludzkiego serca uradowanego tym, że rodak inne nacje na wielkim konkursie zwyciężywszy, chwały i imienia dobrego narodowi przysporzył.
   — Trudno — powiadam — ale przecież w tych tysiącach listów jest owa słodycz sławy. Dumna i uradowana Polska musiała to jakoś okazać, więc dobrzy ludzie napisali…
   Co to jest? Reymont, wielką zawsze darzący mnie miłością, spojrzał na mnie dziko, słodka kobieta, pani Reymontowa, spojrzała na mnie z wyrzutem, wierna służebna, panna Tosia, podniosła groźnie szczotkę. Co to wszystko znaczy? Nawet śpiący w kącie pies, usłyszawszy moje szczere przecież słowa, warknął, papuga Arra wrzasnęła jakieś obelżywe słowo z mnóstwem „r” w środku; usłyszałem najwyraźniej: „Korrrnel! Warrriat”.
   Co się stało w tym domu? Wchodziło się tu zawsze jak do Nicei po słońce, brzmiał tu zawsze pogodny uśmiech, zawsze tu było zacisznie i niezmiernie miło. W każdym rasie nie było wypadku, aby taka zielona małpa—papuga wyzywała gościa od wariatów. Czy zły wiatr powiał od Marszałkowskiej, czy przeszedł tędy wydawca?
   Serdecznie zdumiony, biorę do rak cały zwał otwartych listów, a z każdego krzyczy w głos pozdrowienie: „Dostojny Panie” albo „Najszlachetniejszy z wielkich Polaków”, albo: „Chwała ojczyzny, nasz wielki twórco”. Czarno na białym widzę w intytulacjach tych listów serdeczne wzruszenie Polski i jestem jeszcze bardziej zdumiony niż przedtem. Polska jest w porządku, tylko mój wielki kolega jest w nieporządku, bo i jakżeż nie uśmiechnąć się do tych cudownych listów, których tu leży tysiąc, tu i tam, na oknie i na piecu, i na szafie, i na biurku, i w kieszeniach pana Reymontowego ubrania, i w spiżarni, i w kuchni. Patrzę tedy z pytającym wyrzutem na laureata Nobla, który jest taki nielitościwy. Naród do niego z sercem, a on pełen goryczy siedzi i pełen zawodu cierpi, choć zawsze do rany go można było przyłożyć, i straszliwie smutny, jakby zawiedziony i jakby czegoś więcej oczekiwał od rodaków. Przyznaję w duchu, że nie rozumiem. Więcej chyba nie można, stanowczo nie można.
   — Najdrożsi moi — powiadam nieśmiało — to są cudowne listy. Daj Boże każdemu…
   — Warriat! — śmieje się wrzaskiem papuga.
   — Przecież ci wszyscy ludzie, którzy zadali sobie trud napisania tych listów, godni są tego, aby ich uściskać.
   — Warrriat, warrriat, furrriat! — drze się opętana papuga.
   Papuga jest to mądry ptak, więc tak bez powodu nie krzyczy. Stropiony patrzę na Reymonta. On zaś powiada:
   — Tak, są to dobrzy ludzie, ale oni nie mną się tak cieszą…
   — A kimże, na Boga?
   — Nagrodą Nobla…
   — Naturalnie… Oczywiście.
   — Ale oni się cieszą pod warunkiem…
   — Pod jakim warunkiem?
   — Że przystąpią do niej, jako wspólnicy…
   Nie mogąc nic pojąć, za łaskawym i chętnym Reymonta pozwoleniem zaczynam czytać listy. Zacząłem o jedenastej rano, około północy przeczytałem połowę pobieżnie. Nabrałem takiej wprawy, że przeczytawszy do połowy, wiedziałem już, co będzie dalej. Dostałem gorączki, potem zacząłem się śmiać jak nieprzytomny, potem zacząłem płakać. Papuga patrzyła na mnie z litością.
   Wszystkie listy były podobne do siebie i można by sens wszystkich zamknąć w jednym zdaniu:
   „…jest pan wielkim pisarzem, dostał pan nagrodę Nobla, wynosi to około dwustu tysięcy złotych, na co panu tyle pieniędzy? — przecież jest pan literatem, mowy nie ma o tym, aby pan mógł mi odmówić marnych pięciu tysięcy… (na kupno parceli, na zapłacenie wekslu, na kształcenie się w śpiewie, na oddanie długu, na założenie piekarni, na instytut filmowy, na wyjazd do Krynicy, na odnowienie mieszkania, na — itd.)”.
   Wszystkie te listy są jawnie zmartwione, że Reymont będzie miał niezmierny kłopot z zagadnieniem, co zrobić z pieniędzmi, wszystkie listy starają mu się serdecznie przyjść z pomocą.
   Założyliśmy naprędce biuro statystyczne i zaczęliśmy dodawać finansowe pozycje wszystkich listów, z wyjątkiem, oczywiście, tych, których autorowie, niezwykle skromni, zastawiali wysokość sumy do osobistego uznania Reymonta. Licząc długo, obliczyliśmy, że dobrzy ludzie żądają drobnostki; 348 tysięcy złotych. Zrozumiałem niemą zgryzotę Reymonta. Ten człowiek, siedząc na stosach tych listów, obmyślał, gdzie pożyczyć sto czterdzieści osiem tysięcy brakujących, gdyż dostał tylko dwieście… Słuszna zgryzota. Powinien na gwałt siąść i pisać dzień i noc, bo ludzie czekają. Szczególnie ten, co chce się kształcić w śpiewie, mocno zapewne zdumiony, dlaczego odwrotną pocztą nie otrzymał dwóch tysięcy złotych… Oj! To jest wesoła historia.
   Kiedy Sienkiewicz dostał nagrodę Nobla, to mu nawet w jednej gazecie napisali, że „powinien” ją oddać na cel dobroczynny. Dostał ją Reymont i ma być inaczej? W istocie, po co „literacie” tyle pieniędzy? Jeszcze się gotów przyzwyczaić do jedzenia albo co?
   Mało wśród tych listów do Reymonta było listów od nędzy. Biedacy prawdziwi są nieśmiali, większość tych listów pisała gawiedź i głupota, wielkie towarzystwo do eksploatacji szlachetnych uniesień.
   Kiedy Reymont lub ktoś z jego fachu w portkach wytartych chodził; to nikt do niego listów nie pisał, aby mu zaofiarować pożyczkę. Kiedy młody literacina Władysław St. Reymont dwadzieścia kopiejek zaliczki na nowelę brał, kiedy w podartych butach ku sławie swojej ogromnej dreptał, nikt mu na buty nie pożyczył. Teraz ma pieniądze, zarobione nieludzkim, bo genialnym trudem, wysiłkiem serca i steranym zdrowiem, więc wszyscy w krzyk:
   — Oddaj, szlachetny człowieku, bo to nie twoje, to nasze wspólne…
   Wszystko w porządku.
   A nałogowy optymista Reymont myślał, otrzymawszy stosy listów, że to wielka radość wyszła na jego spotkanie. Ach, ci wielcy ludzie, to są jak dzieci.

poprzedni Spis rozdziałów następny