Kornel Makuszyński


Kartki z kalendarza

  

III
ONORATE L’ALTISSIMO POETA!


   W dniu pierwszym sierpnia 1926 roku otrzymałem we Florencji depeszę: „Wczoraj umarł Janek”. W tych trzech struchlałych słowach tkwił jak rozpalony gwóźdź jeden z najcięższych ciosów, jakie dotknęły piśmiennictwo polskie, albowiem ten „Janek”, który „wczoraj umarł”, to nikt inny, tylko Jan Kasprowicz. Było to równo dwa lata temu, kiedy to śmierć, w pas po chłopsku się skłoniwszy, zjawiła się na Harendzie i rzekła cicho:
   — Czas już, czas wielki panie Janie!
   Potem każdego roku przychodziliśmy gromadką 1 sierpnia w pielgrzymce do jego grobu, tak jak dzisiaj pójdziemy po latach siedmiu. Sieje się złoto słoneczne i rzewne myśli sieją się przy tej przedziwnej mogile, ku której kwiaty podchodzą tłumnie, u której wrót burzliwa szumi woda. a zapach skoszonych traw słodkim upojeniem napełnia gospodarskie gazdy Kasprowicza obejście.
   Nie ma ani smętku, ani żałoby przy tym grobie. Otacza go bujna, zasobna dojrzałość lata. Ptak, przysiadłszy na dachu kapliczki, zaśpiewa czasem śpiącemu orłowi. Przyjaciele wielkiego, śmiertelnie zadumanego człowieka odczuwają bezbożną chęć zbudzenia Go radosnym nawoływaniem i hucznym śpiewaniem. Bo ten olbrzym śpiący, ten chłop genialny, co „się ziemią nakrył jak kożuchem”, wielki jest po trzykroć i w dziejach poezji polskiej, i jako ten bojownik, co własnym sercem chciał ukamienować rozpacz i nędzę świata, dla nas jednak to druh serdeczny i przyjaciel, towarzysz i brat najmilszy.
   Olimpijscy mężowie różnie wiodą żywoty: na lodowcach, w chmurnym odosobnieniu lub w udręczonej samotności. Ku ludzkim dolinom schodzą mało kiedy i niechętnie. Wśród takich potentatów do nikogo zgoła nie był podobny Jan Kasprowicz. Strzały apollinowe ukrywszy w sahajdak, a pioruny w sercu burzliwym, na twarz zwoływał uśmiech, doprawdy, że dziecięcy. Spoglądając na jego rozradowane oczy, słuchając szerokiego jego śmiechu, pytał ze zdumieniem ten, który nie wiedział:
   — Jestże to ten sam, co wyśpiewywał najwspanialsze hymny? Czy ten brat–łata, serdeczny, prosty, jasny, staropolskie śpiewki nucący, jest tym, co własne serce rozdzierał i ponad ludzką miarę dręczył się cierpieniem biednego człowieka?
   My wiedzieliśmy, że to ten sam: dusza czysta jak wody Dunajca, przyjaciel najlepszy, a kompan taki, że takiego drugiego chyba na świecie nie było, towarzysz bez żółci. A najmilszy był na Harendzie. Cóże to jest ta Harenda, którą dzisiaj cała Polska ze czcią wspomni, a ja o niej pozwolę sobie opowiedzieć radośnie?
   Otóż wielki książę poezji, a następnie Jego Magnificencja rektor lwowskiego uniwersytetu, kawaler wielu orderów, członek krakowskiej akademii i obywatel honorowy wielu miast, bardzo mało dbał o wszelkie tytuły i honory. Pana Jana od wielu lat coś gryzło. Pan Jan często wpadał w zadumę i „robił głową”. Kalkulował… Niby wesoły, niby rozigrany, otaczał się nagle chmurą, a wspaniałe guzy na genialnym czole świadczyły, że coś tam sobie w duszy waży. Myśmy wiedzieli, że wielki poeta czyni to, co czynił jego dziad i pradziad, chłop siermiężny: rozmyśla o ziemi. Jego Magnificencja w gronostajach miał zawsze pod nimi siermięgę. Dusza najczulsza, najsubtelniejsza i najtkliwsza, przeżywała czasem takie dni, kiedy się stawała zgrzebna, twarda i łakoma. To był cały dramat.
   Bo i jakże? Lata całe spędzał pośród Gutów i Mardułów Krwawych, wśród Gąsieniców, Curusiów i Pawliców, honorowany straszliwie, witany z godnością, a żegnany dostojnie, prawie im brat. Oni wszyscy ziemi mają w bród, chałupy i łąki, lasy i hale, a on „ma numer na wierzbie” — jak mówią górale o takim, co nie ma na czym zawiesić „hipotecznego numeru”, który się wiesza nad drzwiami chałupy. Człowiek bez takiego numeru jest wprawdzie człowiekiem, ale nie jest gazdą, a gazda to trochę więcej niż najsławniejszy poeta. Gryzło to przeto twórcę Hymnów, iże nie jest gazdą. Górale wiedzieli, że pan Kasprowicz ma złote dygnitarskie łańcuchy i że go na uroczystości odziewają we wspaniałe stroje. Owszem, nie zawadzi, ale „numer” trzeba mieć, bo bez tego coś zawsze będzie nie w porządku. I to było ciężkim zmartwieniem najcudowniejszego tego człowieka, co szedł przez świat bezbronny jak dziecko, łatwowierny jak chłopiec pięcioletni.
   Wreszcie się zdobył na „chytrość” — o najdroższy! — i z głębokich pokładów duszy zaczął dobywać chłopską przemyślność. Musi mieć grunt. Zawziął się słodki pan Jan i tłukł pięścią w stół, a stół… się uśmiechał. Począł „kalkulować” i liczyć, a wtedy uśmiechali się ludzie, bo pan Jan był to taki wspaniały rachmistrz i taka do handlu wspaniała głowa, że siedem razy musiał sprawdzać obliczając, ile jest dwa razy trzy, bo jakoś zawsze wypadało inaczej. W rachunkach siedzi przecie jakiś chytry czort, który chce chłopską ocyganić duszę.
   Poeta postanowił kupić grunt. Wielkie było postanowienie wielkiego człowieka, okazało się jednak dość szybko, że do takiej transakcji nieodzowne są pieniądze. Pan Jan był szczerze zdumiony tym ponurym odkryciem. O, dziecko w gronostajach! Zawsze w srogich pieniężnych opałach, chociaż każde słowo Hymnów warte było tyle, co wielki diament. Zawsze miewał więcej marnych, szarych zgryzot niźli rymów — w bogatej polskiej mowie. Ale chodźmy kupować grunt nad wodą.
   Oto mniej więcej w połowie drogi od Poronina do Zakopanego, na skalistym wiszarze nad Dunajcem, nabrzmiałym burzliwą złością, wystawiła sobie chałupę zakochana w Tatrach Angielka — miss Cooper. Malarka i wyborna tłumaczka, strasznie zacna i miła, chociaż Angielka, doskonale gadała po polsku i chciała u nas zostać na zawsze, ale umarła, biedactwo. Na tę właśnie chałupę „zawziął się” Kasprowicz i rozpoczął wielkie dzieło gromadzenia talarów. Mógłby ich po trzykroć wielki Kasper szukać do sądnego dnia i byłby ich nie znalazł. Pan Bóg jednakże nie mógł patrzeć na serdeczne utrapienie tego bezgrzesznego człowieka i pomógł mu dobrotliwie.
   Do bohaterów wiekopomnej awantury z kupnem Harendy dołącza się śp. Władysław Kościelski, wytworny poeta — autor Tercyn. (Może nie powinienem opowiadać tego wszystkiego, lecz tak sobie myślę, że nie czynię nic złego, kiedy odrobinę ciepłego, słonecznego blasku rzucam na śliczne wspomnienia, w których kwitnie dobroć i miłość). Kościelski, zacny nasz towarzysz, z całej duszy kochał pana Jana, jak my wszyscy, więc czym prędzej, jako władca Biblioteki Polskiej, tak jakoś urządził, że Kasprowicz będzie dla niego przekładał całego Szekspira, a za to kupi się Harendę. Wyborna to jest fraszka: największy poeta angielski pozwala się sprzedać, aby wielki poeta polski mógł kupić chałupę od angielskiej malarki!
   Roześmiał się Kasprowicz jak słońce nad górami. Kościelski był szczęśliwy. My byliśmy szczęśliwi. Nowy gazda wyrwał kij z płotu sąsiada i odegnał złe psisko troski i zgryzoty. Chłopska dusza westchnęła westchnieniem wielkiego szczęścia, bo już ma swój „numer” i swoje drzewka. W oddali pławią się w słońcu góry, u stóp domu płynie woda rwąca i kryształowa. Siadł se gazda w świetlicy i zaczął gazdować. Przychodziły do niego i Guty, i Króle, i Marduły Krwawe, jak równy do równego, a on się pysznił i puszył, choć niby skromność udawał, ale bokiem niespokojnie zerkał, czy wszystkim oczy wyłażą na wierzch z podziwu. Chałupę urządził fajnie, ba! — cudnie! Książek w nią wtłoczył tysiące, obrazów mnóstwo, a szczególnie owe rzewne, góralskie bohomazy malowane na szkle. Chwała, chwała, chwała! Teraz tylko gorączkował się bardzo, bo pragnął, aby całe towarzystwo pancerne, literaccy bratowie, czym prędzej obejrzeli jego „posesję”. Przychodziliśmy przeto z powagą i z namaszczeniem i wydawaliśmy okrzyki niezmiernego podziwu. Chałupa ładna była — nie ma co! — ale myśmy łgali w żywe, rozpromienione oczy wielkiego dziecka, że chyba Eskurial jest ładniejszy, ale i on nie bardzo. Jak on się cieszył! Trudno było nie mieć łez w oczach na widok tej radości, czystej, rzewnej, niewypowiedzianej radości.
   Nad wodą, pod mizernym drzewkiem przysposobił sobie stół i drewnianą ławę. Woda mu grała do wtóru, wiatr spędzał rymy spod nieba, a on pisał. I tutaj napisał owe zgrzebne, szare, biedniutkie wiersze, które się zwą Księga ubogich i które są tak piękne, jak las, wiatr i woda, i tak piękne jak miłość i miłosierdzie. Pisało je serce osiwiałe w mądrości, najczystsze serce i dusza taka prosta, jak dusza lasu. Dziecko tę księgę zrozumie, a człowiek, znający klęski żywota, będzie ją czytał ze wzruszeniem, z pogodną i rzewną słodyczą. Owoc to jest dojrzały, soczysty, napełniony sokiem słońca. Dobry olbrzym pracował nad tą woda niezmordowanie, uparcie i z zawziętością. Pazurami grzebał w skalistej ziemi i dobywszy jej okruszynę, zamieniał w diament. Chwytał jesienne pajęczyny i prządł z nich srebrne nici. Gadał z ptakiem i zapisywał jego śpiewanie. Gadał z górskim wiatrem i zapisywał jego opowieści. Gadał z ludzką nędzą i zapisywał jej łzę. Dlatego książka ta tak wygląda, jakby na nią padła rosa niebieska.
   A to jeszcze nie koniec z tą Harendą. Już mi tam przebaczysz, drogi mój i całą dusza ukochany, ale ja wszystko opowiem.
   Wielki pan Jan kupił Harendę i zdawało się, że wszystko w porządku, nikt bowiem nie przypuszczał, że wieczyste dziecko urządzi historię, zgoła zbójnicką. Przyjeżdżam razu jednego do Zakopanego. Jeszcze nie zdążyłem spojrzeć na góry, gdy wtem wpada do mnie Kasprowicz, blady i rozdygotany, rzuca mi się na szyję i głosem łzami nabrzmiałym woła:
   — Zabierają mi Harendę! Ratuj, na Boga, ratuj!
   Co się stało? Straszne rzeczy się stały… Z sumy przeznaczonej na kupno „chytry” gazda urwał coś niecoś i ukrył pod pułapem czy też za obrazem, aby za to kupić potężnego, góralskiego psa (aby rzeki nie ukradli) — i aby wykopać głęboką studnię. Żeby Giewont miał upaść na Gubałówkę, musiała być studnia, bo gospodarstwo bez własnej wody jest to kapcańskie gospodarstwo. W tej studni utonęła cała przemyślna kalkulacja, Kasper bowiem podpisał u rejenta krwawy cyrograf, że ową brakującą sumę, co wpadła do wody i którą pożarł pies owczarski, zwróci „zwaloryzowaną”. Złe to było słowo i jadowite, bo tymczasem z tysięcy marek, skaczących w owym czasie jak pchły, zrobiły się krocie, z krociów miliony, a dnia jednego gazda z Harendy chwycił się obiema rękami za genialną głowę, bo usłyszał przeraźliwe słowo: dwa miliardy!
   Miliardy gwiazd złociło się wtedy nad górami, innych miliardów nie widziano od Witowa po Chabówkę. Zapłakały drzewa na Harendzie, a Dunajec najwyraźniej łkał. Ucichły ptaki, a chmury zwisały nisko. Poczciwy rejent łamał sobie głowę w Zakopanem, rozmyślając, co czynić, ne quid detrimenti poeta capiat. Lord z Harendy wiódł śmieszne i nieszkodliwe boje z angielską miss, po której miliardy miały przypłynąć angielskie pancerniki. Ciężkie przeżywaliśmy wtedy dni a noce bezsenne. I znowu zjawił się zacny Kościelski, na którego rzuciłem się jak ryś z potężnym okrzykiem:
   — Ratuj Kaspra!
   Wielki wydawca od razu wynalazł sposób ratunku. Ponieważ poezja angielska jest wcale zasobna, natychmiast zamówił u Kasprowicza Przekłady z poetów angielskich. Szekspir pracował na kupno Harendy, a pomniejsi kupili psa i wykopali studnię. Polskiemu poecie nie można było powierzyć jego własnych interesów, bo całkowitym mogły się skończyć bankructwem. Pan Jan umiał oddać ostatnia koszulę, swoim natomiast sprawom przyglądał się ze zdumieniem i ciekawością, brat słońca, gór i lasu i bałwochwalca wina. A tak miłował tę Harendę, że pragnął, aby go po śmierci złożono w tym miejscu, w którym wygrzebał swoje słowo najdoskonalsze i gdzie wytrysnęło źródło miłości dla nieszczęśliwych. Wyraźnie o to prosił, że chce „…w takiej oto słodkiej spoczywać mogile, w ogródku mej Harendy”. — Przeto tam spoczywa.
   Tak oto wyglądają zawiłe sprawy sławnej Harendy, do której ludzie odbywają pielgrzymki, a w tej chwili roje młodzieży z całej Polski. A Harenda w smętnym znajduje się stanie, ta jedyna po Kasprowiczu pamiątka, bo biblioteka i obrazy spłonęły w muzeum poznańskim. Woda porwała most, więc trudno do niej dojść, sławna chałupa zacieka i niszczeje. Szczęśliwi będziemy wszyscy, jeśli te cichutkie moje słowa dotrą do wysokich progów i jeśli stamtąd czym prędzej przyjdzie ratunek. Ocalmy dom, w którym mieszkała wielka miłość. Dom pełnego, doskonałego człowieka, bez fałszu, gardzącego kompromisem i targiem, chłopa, co został królem poezji, wspaniałego mędrca, co z męki i cierpienia pracą ducha wywiódł wzniosłość i radosną pogodę, Polaka, co lśniącym lemieszem orał ziemię i siał w nią złote ziarno, co nigdy nie przestał wierzyć, nigdy się nie załamał i ani na jedno mgnienie nie zwątpił!
   Onorate l’altissimo poeta!

poprzedni Spis rozdziałów następny