Kornel Makuszyński


Kartki z kalendarza

  

II
HISTORIA STRASZNA, LECZ PRAWDZIWA


   Nad górami było słonecznie, a mnie w oczach uczyniło się ciemno. Dulcynea z Tobozo (w książeczce Ubezpieczalni: Marysia Pietrzak) oznajmiła krótko:
   — Wizyta!
   Przyszło ich trzech. Przed wizytą jednoosobową można uciec, przed trzema nie ucieczesz, o nieszczęsny! Przyszły trzy gęby, jedna cośkolwiek nakrapiana piegami. Dwaj byli usposobieni wesoło, trzeci natomiast pomalowany był na czarno jakimś odleżałym smutkiem. Wszyscy zuchwale młodzi i solidnie zbudowani, wszelkie przeto moje sprzeciwy przeciwko tłumnej wizycie byłyby czczą demonstracją. Udaję przeto, że się uśmiecham ze środy na piątek, a z uśmiechu mojego spływa kroplami ocet. Weszli z wielkim rwetesem, piegowaty na czele, a ten smutny na końcu. Spojrzenie jego przypominało: asfalt, dziegieć, smołę, polską humoreskę, mój felieton, zupę z krwi kaczej albo gęstą, czarną wodę ze Styksu. Gdy tym śmiertelnym spojrzeniem pogładził mojego biednego psa, pies skulił się i z rzewnym jękiem ukrył się pod łóżkiem. Musieli tego piegowatego mianować generalnym mówcą, bo z miejsca oznajmił radosnym głosem:
   — My do pana!
   Ponieważ sam jeden byłem w czasie i w przestrzeni, pojąłem bystro, że to o mnie mowa.
   — W jakiej sprawie? — zapytałem głosem tak zimnym, że słowa ścięły się od razu w lodowe sople.
   — W żadnej! — oznajmił piegowaty serdecznie.
   On się zaśmiał końską modą i ten drugi. Ten trzeci łypnął tylko oczami z niezmierną rozpaczą i z rozdzierającym bólem. Coś się w nim jednak musiało załamać i trzasnąć, bo dodał z głuchym jękiem:
   — My z wizytą…
   Tyle było w jego głosie rozpaczy, że serce we mnie drgnęło.
   — Czy panu słabo?
   Dryblas smutny przymknął oczy na znak, że głupimi słowami cierpienia swego wyrazić nie zdoła.
   — On ma ciasne buty! — rzekł na to piegowaty. — Uparł się, że na wizycie trzeba być w butach, a odwykł od chodzenia. Dziwak, proszę pana…
   Zauważyłem, że dziwaków jest trzech: dwóch się śmieje, a trzeci ma wykrzywione oblicze. Odziani są tak, że każdy policjant musi na nich patrzyć zachłannie pożądliwym okiem, osmoleni, z uwłosieniem rozwichrzonym, a tak są zuchwali, że moja powściągliwa i sucha jak pieprz dostojność najmniejszego na nich nie czyni wrażenia. Słowem: diabelska wizyta. Takie wyborne łaziki przychodzą zwykle po autograf dla narzeczonej (z trzydniowym wymówieniem), wątpię jednak o tym, czy jest na świecie dziewica, co by miała odwagę obiecać małżeństwo jednemu z tych trzech. „Odarti et golotae”, jak mawiały staropolskie kauzyperdy.
   Milczymy wdzięcznie przez dłuższą chwilę, wreszcie piegowaty „wziął słowo i rzekł”‘:
   — Czy pan ma zapałki?
   Oczywiście — mam zapałki. Mam też i złoty zegarek, ale dotąd jeszcze nie było o nim mowy.
   — Służę panu! — powiadam.
   — Dziękuję… Ale może ma pan i papierosy?
   Można i tak… Od odwrotnej strony. Najpierw zapałki, potem papierosy. Skoro mnie drugi dryblas zagadnie, czy mam nogi, dam mu od razu buty.
   Palą z głębokim uczuciem moje papierosy, a ten smutny — zapewne z wielkiej męki — straszliwie dymi i wydmuchuje boleść przez nos. Piegowaty błądzi spojrzeniem i rzecze:
   — To pan tu sobie tak pisze?
   — …Tak sobie piszę…
   — To bardzo śmieszne! Ja bym nie potrafił… Byczy chłop z pana!
   Ponieważ nie zauważyłem w sobie dotąd byczych skłonności, zarumieniłem się nieznacznie. Oni spojrzeli na mnie z wyraźna sympatią, nawet ten smutny, któremu buty ugniatają młode serce. Ulżyło mu widać…
   — A myśmy onegdaj przyjechali — mówi mówca generalny. — Jechaliśmy z Warszawy jedenaście dni.
   — Chyba dorożką?
   — Nie! autem… Mamy własny wóz, proszę pana!
   Moi mili goście wyglądali na oko tak, jak gdyby nie mieli za co chodzić piechotą, a jednak mają auto. Motoryzacja czyni obłąkane postępy. Dryblas smutny odwykł od chodzenia. Z okrzyków, rżeń, porykiwań i półsłówek dowiedziałem się wreszcie, że ich auto jest ósmym cudem świata i dziełem własnej konstrukcji. Trzej moi goście są studentami politechniki i postanowili odbyć raid gwiaździsty spod ciemnej gwiazdy. Ze szczątków kilku połamańców sklecili wóz. Za grosze kupili dychawiczny motor, wrazili go w jakiś karawan i pojechali. Okropnym zapachem zapowietrzyli całą Polskę. Maszyna ich jest wprawdzie uparta i zawzięta jak osioł i czasem trzeba ją namawiać przez pół dnia, aby ruszyła, ale skoro ruszy — raz kozie śmierć! Jest to wóz przedziwny i o niebywałej fantazji: ma wprawdzie wedle powszechnie przyjętego zwyczaju cztery koła, ale w razie potrzeby, jedzie też i na trzech. Wciąż usiłuje stanąć na głowie, nogami do góry; wciąż coś z niego wycieka; w lewą stronę skręca z przyjemnością, w prawą po dłuższym namyśle i ze zgrzytającą niechęcią. Pod wiatr nie jedzie i trzeba wtedy odczekać. Przed każdym szynkiem przystaje z własnej przemyślności, jak koń Kościuszki przed żebrakiem, wobec czego należy przypuszczać, że w dawnych czasach rozwożono tym autem piwo i stąd te dziwaczne maniery. Pod górę jechać nie chce i wtedy trzeba małpiszona popychać.
   — A jakżeż wjechali panowie na Obidową? — pytam ze zdumieniem.
   — Jechał Żyd z jabłkami i podciągnął nas za dwa złote, a my popychaliśmy z tyłu. Zresztą wóz jest pierwszej klasy. Sam pan zobaczy, bo stoi przed domem… My przyjechaliśmy po pana…
   — Ha! — zakrzyknąłem rozdzierająco, jak prorok Eliasz na widok ognistego wozu. — A dokądże ja mam jechać?
   — Do nas, na obiad! — oznajmił triumfalnie piegowaty. Drugi podniósł w milczeniu obie ręce na znak zachwytu, a smutny jęknął przeraźliwie.
   — Ja też…
   — Chcemy pana uczcić…
   — A gdzież panowie mieszkają?
   — W lesie! — zawył smutny przejmująco.
   („A kto by słyszał, odgadnąłby snadnie, że piersi, z których taki jęk wypadnie, nigdy już więcej nie wydadzą głosu…” — A. Mickiewicz).
   Wsadzili mnie do łodzi, osadzonej na kołach. Nie mogę pojąć, w jaki sposób trzymało się to kupy? Zbiegło się mnóstwo ludzi, aby popatrzeć, jak Cezar będzie jechał na Kapitol. Piegowaty usiadł przy kierownicy i począł wyprawiać niesłychane historie.
   — Zaraz ruszy z kopyta! — powiada.
   Automobil (!) warknął najpierw jak pies, potem podskoczył na miejscu. Najwyraźniej, jak dziki mustang na prerii, usiłował zrzucić jeźdźców. Potem począł się cofać, jak rak, w stronę górskiego potoku, na którego dnie leży od lat wielu dziurawa miednica i garnitur poszczerbionych garnków.
   — Ostrożnie! — krzyknąłem bladym głosem.
   — Nic nie szkodzi… On tak zawsze… Niech się pan mocno trzyma! Już? Uwaga… Ruszam…
   Wóz zabeczał rozdzierającym baranim głosem i począł sapać, brzęczeć, huczeć i potrząsać łańcuchami jak duch o północy.
   — Jedzie?
   — Jeszcze nie, ale zaraz pojedzie… Coś się zacięło… To dobry wóz, tylko ma kiełbie we łbie… Trzeba wysiąść na chwilę i popchnąć, aby się rozruszał.
   Wysiedliśmy i zaczęliśmy popychać. Sąsiedzi też. I przechodzący listonosz. I dzieci, co się zbiegły z okolicy.
   — Baczność! — krzyknął piegowaty. — Gdy będzie w ruchu, wskakiwać, bo już się nie zatrzyma! Raaaazem! Już!
   Wóz ruszył jakby dźgnięty szydłem w czułe miejsce.
   — Skacz pan! — wrzasnął smutny. — Ja za panem… Sąsiedzi krzyknęli: Hurra! — psy poczęły ujadać, dzieci wrzask podniosły, wiatr się zerwał, zadrżały góry, jakiś cudzoziemiec chciał krzyknąć, ale mu mowę odjęło, więc się tylko za głowę złapał rękami, a wóz zaczął pędzić.
   — Z drogi! z drogi! — ryczał kierowca.
   — Niech pan trąbi!
   — Kiedy nie mam czym… Kazik! Udawaj klakson…
   Ów Kazik — ten drugi, pomiędzy piegowatym a smutnym — nadął gębę i wedle muzycznej szkoły Wojskiego, począł wydobywać z brzucha przeraźliwe sygnały. Zaczęli się rozpryskiwać przerażeni ludzie, ze zdumieniem patrząc na moje szaleństwo. Policjant koło poczty cudem uszedł z granatowym życiem.
   — Którędy to w stronę Kościelisk? — wrzasnął piegowaty.
   — Na lewo! — huknąłem. — Ale skręcaj pan na prawo, bo tam szpital… Będzie bliżej!
   Ponieważ jednak, jak już rzekłem, ten wóz jest mańkutem, więc chętnie wykręcił na lewo. Pogotowie będzie musiało nałożyć kawał drogi. Żegnajcie, lube góry i owieczki niewinne! Po drodze jest ze dwieście słupów, tyleż pni, drzew, chałup i ludzi. Z drogi, z drogi! Jedzie śmierć!…
   Nikt tego ludzkim nie dojdzie rozumem, w jaki sposób dojechaliśmy na „miejsce stracenia”. Fizyka zakryła ręką twarz. W jednym miejscu pomylony wóz przesadził rów, wjechał na łąkę i bez żadnego rozumnego powodu zatrzymał się przed kopicą siana.
   — I niechże pan teraz sam powie, czy to nie jest pierwszorzędna maszyna — rzekł cynicznie młodzian piegowaty.
   Mogłem mu odpowiedzieć jedynie szczękaniem zębów, przypominającym suchy trzask kastanietów, kiedy Carmen tańczy habanerę. Zdjąłem z ramienia duszę jak motyla i we właściwe zawiodłem siedlisko. Przysiągłem jej, że ostatni raz w życiu pędziłem autem domowego wyrobu panów studentów. A te kreatury jak gdyby nigdy nic! Gęby roześmiane… Nawet ten smutny miał minę upojoną, jakby niezmiernej zażył radości. Ci straszni ludzie gotowi żywcem powrócić do Warszawy, choć ich powinni tam odnieść w oddzielnych pakunkach.
   Teraz na obiad wdzięcznie proszą, bo obóz niedaleko. Doskonale! Nie zginął człowiek w tym piekielnym aucie, zginie w mękach po ich obiedzie…
   Ustawili połatany namiocik pośród drzew nad wodą, a przed namiotem płonie ognisko, przy którym uwija się — jeszcze jeden.
   — A iluż was tu jest, u licha?! — wykrzyknąłem.
   — Czterech! Zbyszek, przyjdź się przedstawić, kuchto zatracony!… Musi być czterech, proszę pana, bo im więcej wspólników, tym taniej i dla równowagi w aucie. Gdy jest nierównomiernie obciążone, zaraz się kładzie na bok… Bardzo prosimy!
   Okazuje się, że ów Zbyszek przez cały studencki rok gotuje sobie sam i podobno potrafiłby ugotować kalosz z sosem Soubisse. Kucharki z warszawskiej kamienicy nauczyły go tajemnych sztuk, z których pomocą stara krowa zmienia się w cielę — podlotka. Ładny chłopak, więc mu łatwo otumanić czułe i kochliwe osierdzia. W tej chwili warzy w kociołku jakieś zwłoki i patykiem wciąż je molestuje.
   — Co to będzie?
   — Gęś, proszę pana! — odkrzyknęli mi z zachwytem. Tedy rzekłem twardym głosem:
   — Panowie! Jeśli to jest jakaś sierota bez ojca i matki, co ufając waszemu dżentelmeństwu niebacznie się do waszego zbliżyła obozu, nie tknę tego jadła!
   — Panie! — odparł uroczyście piegowaty. — Gęś ta pochodzi spod Nowego Targu. Żywie tam pewien Izraelita, co widząc zbliżające się auto wypędza gęsi na drogę i na śmierć. Łatwiej jest wtedy sprzedać i drożej, albowiem mąż ów twierdzi wśród lamentów, że była to jego ukochana gęś, niezmiernie do niego przywiązana. Ta też zginęła śmiercią gwałtowną. Została zapłacona wedle kursu dnia.
   — W porządku, panowie!
   W życiu moim nikt mnie jeszcze tak nie uczcił. Nic to, że dumny ptak kapitoliński zatwardziały był jak zbrodzień. — „A gdy pomrzemy, a gdy pomrzemy, każemy sobie figurę gęsi wyryć na grobie!” — Nic to, że była przyprawiona bez soli i pieprzu; że chuda była jak turysta, łykowata jak stary but i że ostrym nożem nie można jej było podzielić. „Dalej, bracia, do bułata!” — bo zębami też jej nie można było dać rady. Wszystko to nic!… Rosół z nieszczęsnego ptaka przypominał żywo makbetową zupę, do której Szekspir wziąć radzi: „…ropuszysko… język bluźniącego Żyda, koźlą żółć (i ta się przyda), Turka nos i z Tatara brody włos…” Nadziali na patyk część gęsiego łona i podali z takim szczęśliwym uśmiechem, jak gdyby mi własne serce podawali na patyku. Podniósł się wrzask tak opętanie radosny, że wrony uciekały w wielkiej trwodze. Żebym miał zginąć, zjem tę gęś. Żebym miał zęby połamać!… I powiedzcie mi, dobrzy ludzie, czy nie warto pisać książek?

poprzedni Spis rozdziałów następny