Kornel Makuszyński


Kartki z kalendarza

  
II

ODWIEDZINY

   Zjawił się u mnie, w górach, dnia jednego powszedniego młodzieniec, tak doskonale na słońcu przypalony, jak polędwica a la minute na skwierczącej patelni. Spojrzawszy na jego strzelistą postać pomyślałem szybko, że gdyby warszawskie farmazony ukradły Giewont, postawiłbym tego dryblasa na giewontowym osiedlu i przez dni kilka nikt by tej drobnej nie zauważył zmiany. Młodzieniec jest długi jak czterotomowa powieść i musi mieć na imię Krzysztof. Od razu wziąłem mu za złe tę przesadę, jak niektórzy za złe mają Ameryce, że jest taka wielka. Jeżeli na słuszne moje pytanie: „Kto ty jesteś?” — dryblas odpowie: „Polak mały!” — z miejsca go zastrzelę.
   Longinus stanął przede mną, raczej nade mną, patrzy na mnie z wysoka spojrzeniem takim niebieskim, jak gdyby je przed chwilą wyprał w błękicie, i śmieje się pokazując wspaniały garnitur żarłocznych zębów, którymi mógłby gryźć żelazo jak czekoladę. Ponieważ niespodziany widok jasno śmiejącego się Polaka budzi gwałtowne podejrzenie, że dzielny Polak ma chyba kiełbie we łbie, przezornie oddzieliłem się od niego barykadą stołu.
   Człowiek, który się waży na śmiech w biały dzień, może ważyć się na wszystko.
   — Czym mogę panu służyć? zapytałem z trwożliwą uprzejmością.
   — Niczym! — zaśmiał się dryblas i pokazał jeszcze kilka zębów, których nie dostrzegłem.
   — Ki diabeł? myślę z gwałtownym natężeniem,
   A ten wciąż się śmieje, jak gdyby niczego innego nie umiał. — Marsa eris et semper ridebis! — Gęba jasna, oczy niebieskie, włosy jak żyto, słowem: Polak, a jednak się śmieje.
   — Co panu jest? ….. zapytałem ze współczuciem.
   — Nic — zarżał dryblas. — Wesoło!
   — A z jakiego powodu?
   — Z żadnego. Ja tak sobie…
   I znowu się cieszy. Ponieważ najbezpieczniej jest z wariatem udawać wariata, powiadani mu uprzejmie: — Niech pan siada. Będziemy się śmiali razem!
   Już tak dawno nie widziałem uczciwego śmiechu i jasnozębnej radości, że zaryzykowałem.
   Rozrośnięty nieprzyzwoicie chłopaczek, znajdujący się w tym rozwiązłym stanie ducha, mógł zdjąć niespodzianie ciężki, górski, gwoździami najeżony but i nie zważając na moją czcigodną sędziwość, roztłuc mi głowę jak jajko. Widzę jednak, że chłopaczek nie żywi zgoła złych zamiarów. Łagodny i bardzo przyjemny mentecaptus. Ledwie przestał, znowu ryczy radosnym śmiechem i tak na mnie spogląda, jak na starego znajomka, z którym zjadł beczkę soli.
   — Strasznie się cieszę! — wykrzykuje wielką nowinę. I mnie to cieszy, że pana tak to cieszy — rzeknę,
   — Kto pan taki?
   — Uczniak! — woła Longinek triumfalnie. — Z siódmej klasy!
   Złożyłem mu serdeczne życzenia, że w młodym wieku doszedł do tak znakomitej godności, co go wprawiło w tak wyborny humor, że oczy jego pojaśniały, jeśli to było jeszcze możliwe. Wobec tego zarżał rozgłośnie. Mój pies, złodziejskie indywiduum imieniem Kibic, rozdarł się obłąkanie wesołym głosem, roztropnie kalkulując, że dryblas znakomicie nadaje się do zabawy. Ponieważ w oknach pobliskich domów pokazały się zatrwożone ludzkie gęby, zacząłem też pokrzykiwać radośnie i hucznie, aby dać sąsiadom do zrozumienia, że na razie nikt mnie nie morduje.
   Widziałem, że radosny młodzian jest ze mnie szczerze zadowolony i że nie sprawiłem mu zawodu. Wyławiając z kipieli jego radości słowa, tak jak pstrągi, dowiedziałem się, że ta ludzka jodła ma siedemnaście lat i że chłopaczyna przewędrował per pedes czterysta dwadzieścia kilometrów po polskiej ziemi spędzając w ten sposób wakacje. Wesoły gość! Przez rozchełstaną koszulę à la Słowacki widać pierś jak kowadło! O, gdyby Słowacki miał nie tylko taką figlarną koszulę, ale i taką pierś!… Jest ona koloru mlecznej czekolady z orzechami. Z tego dryblasa bucha zdrowie, jak żar z chlebnego pieca. W serdecznym uścisku mógłby zgnieść młodego niedźwiadka. Nie posiada ani kapelusza, ani żadnego tobołka. Wali przed siebie goniąc słońce i połykając gościniec jak makaron. Każdego człowieka wita śmiechem i tymi białymi jak śnieg zębami. Każdy tak przywitany, najpierw słusznie przelękły radością, zaraz potem wygrzebuje z dna serca tę odrobinę własnej radości, którą ukrył na czarną godzinę przed czujnym okiem standaryzowanej melancholii, i oddaje ją temu włóczykijowi. Dlatego to rozkoszne drabisko wlecze za sobą całą jej furę, dlatego ma ją na oczach i na ustach, i w każdym słowie.
   — Długo pan tak wędruje?
   — Piąty tydzień!
   Jest to tak zabawne, że obaj wybuchamy śmiechem, a mój łajdacki pies, Kibic, zawodzi po góralsku, jakby się spił w powszedni dzień.
   — Nikt pana po drodze nie skrzywdził?
   — Za co? — zdumiał się wesoło.
   — A skąd panu przyszło na myśl…
   Longinus nie pozwala mi dokończyć rozsądnego pytania, lecz wybucha jak petarda i obryzguje mnie całego śmiechem.
   — To przez pana! — wykrzyka. „Tum go czekał!”
   Przypominam sobie, że napisałem taką śmieszną książkę, w której młodość wędruje na złamanie karku i serca.
   — Wyprawa pod psem? — pytam mrużąc lewe oko. Musiałem się cofnąć, bo „Ralf ryczący” wpadł w szał radości.
   — Aha! — wrzasnął. — Pan jest morowy! (Zapowiadam czym prędzej, że gdyby jaki dziedzicznie obciążony idiota posądzał mnie w tej chwili o autoreklamę, poproszę tego chłopaczka, aby wydarł z niego robaczywe serce).
   Zrobiłem minę na „morowo’” przypomniawszy sobie równocześnie owa wyborna historię, w której wisielec, odcięty od stryczka, rzekł do swojego zbawcy:
   — Obwiesiłem się z głodu, pan mnie, nie proszony, odciął, niechże mnie pan żywi teraz!
   Syn słońca jednakże nie był wisielcem. Niczego nie chciał, o nic nie prosił, niczego nie żądał.
   Wyszedł ze swojego miasta przed pięcioma tygodniami pod rękę z porannym wiatrem i idzie, dokąd go niebieskie oczy poniosą. Przez łąki, przez pola i lasy. Posiada wprawdzie trochę grosza, ale bardzo jest oszczędny i żywi się byle czym. Jadłby najchętniej szarańcze z miodem, bo to najtańsze, ale trudno dostać. Najlepiej śpi mu się na sianie. Nie trwoży się ani deszczu, ani burzy. Piorunów nie słyszy, bo twardo śpi. Serce ma tak zdrowe, że mógłby nim wbijać gwoździe w ścianę albo tłuc kamienie. Po co idzie? Po nic. Sensu najmniejszego nie ma siedzenie w dusznej izbie, skoro po szerokim świecie wałęsa się bezpańska radość, niebo jest niczyje, a słońce jest wspólną własnością, jeszcze nie zabraną do Warszawy.
   — I długo pan tak będzie wędrował?
   — Do końca wakacji! — rzekł młodzian z zachwytem.
   Z przepaści trampowskiej kieszeni wydobył mizerny kajecik i pokazuje mi narysowaną przez siebie mapę.
   — Tyle już przeszedłem — cieszy się mała dziecinka — a tyle jeszcze przejdę. I co mi kto zrobi?
   Musiałem przyznać, że nikt mu nic nie zrobi, a świnia byłby, gdyby zrobił.
   — Czy panu zawsze tak wesoło?
   — Jaki pan śmieszny! — odkrzyknął mi z głębi serca. — Zawsze przecie nie może tak być, ale teraz to musi! Zbieram na cały rok. Będę sobie odczytywał całą podróż, gdy mi będzie smutno.
   — Daj no, chłopczyno, ten kajecik!
   Biorę do ręki, a kajecik w ryk. Śmieje się, szelma. Jaki pan, taki kram. Ależ to kolega autor, ten zawalidroga! Spisuje w tej książeczce najważniejsze wypadki, wiekopomne wydarzenia ze swej wędrówki, lapidarnie, tacytowym stylem:
   „Dzień taki śliczny, że tylko zwariować!” „W Mokradłach kiełbasa była chyba z konia!” „Obiad u księdza proboszcza pierwsza klasa: wołowa z buraczkami!”
   „Leżałem przez cały dzień w górach na słońcu… Byczo!” Król francuski pisał w swoim pamiętniku dla historii: „Dziś wziąłem na przeczyszczenie”.
   Ten płowy chłopak jest szczęśliwszy od francuskiego króla.
   Wśród tej kulfoniastej bazgraniny widać i piękne tytle, z zawodową stawiane starannością. Okazuje się, że ten rozkoszny włóczykij odwiedził w swej wędrówce kilku literatów i u każdego wycyganił autograf. Znam ten ból. Pisze się takiemu jakieś tere–fere, ni be, ni me, „kochanemu panu”… — A jakżeż jemu napisali? Och, jak ślicznie! Promieniem słońca, z całego serca, radośnie… A cóż za chytry opryszek! Przyszedł do zadumanego, nieruchawego ślimaka, wywabił go okrzykiem z domku, zaśmiał go na śmierć, otumanił, radością opętał, literackim sercem potrząsnął jak butelką wina i wydusił z niego najczulsze słowa.
   — Teraz niech pan coś machnie po swojemu! — powiada mi ta słoneczna kreatura rżąc, jak źrebię na łące.
   — A niech pana jasna cholera! — rzekłem mu tkliwie. Machnąłem mu całą stronicę i gdyby nie był kulał się z psem po prawie perskim dywanie, byłbym machnął dwie.
   — Posiedź pan… — powiadam. — Burza idzie! — No to co? — zdumiał się hebes.
   Wcale rozsądnie. Spojrzał mi w oczy jasno, uczciwie, z odrobiną rozrzewnienia. Śliczna jakaś dusza wierci się za tymi roześmianymi oczami… Mrugnął wesoło w stronę mojego łajdackiego psa i zagwizdał mi na pożegnanie. Rękę to mi tak uścisnął, że coś trzasło. Nie w nim, oczywiście, tylko we mnie. Wyszedł z hałasem, z tupotem i wołał jeszcze spoza drzwi grzmiącym, jasnym głosem.
   Mroczno uczyniło się w mojej izbie. Może dlatego, że chmura połknęła słońce, a może dlatego, że ten chłopak z niej wyszedł i zabrał z sobą wszystką radość i śmiech. Ja mu się nie dziwię. Musiało mu tu być duszno i nieswojo, jak Mowgliemu pod dachem. Wiatr na niego zaświstał — dobry, radosny towarzysz — nadciągająca burza wywołała go pomrukiem. Pyszna kreatura!… Młody dąb z młodego lasu. Jasne oczy i czyste serce, otwarta głowa, oczytana, rozumna i bystra, a dusza radosna… Nie chce nic wiedzieć o kłębowisku żmij, o powietrzu stęchłym i zatrutym. Bezwiednie gromadzi w sobie siły, zdrowie i opija się słońcem. I on, i tacy, jak on, kopną wszelki kompromis i szachrajstwo, rozgromią targowisko i całą kunsztowną dyplomację życia. Będą radośnie żyli i ufnie, oddychając szeroko. Nasza osiwiała zgryzota nigdy nie umiała takiej prostej sztuki. Baliśmy się burzy i wysiłku. Kryliśmy się w zatęchłej, wygodnej duszności, smętni Celadonowie nadobnej kochanki: melancholii.
   Którędy teraz wędruje ta żywa oda do młodości?
   Gdy o tej swojej wędrówce opowie innym, zaroi się na polnych i leśnych drogach. A niejeden „ojciec Wirgiliusz” będzie uczył dzieci swoje:
   — Idźcie gonić słońce! Idźcie szukać radości, która rośnie wszędzie, lecz nigdy na asfalcie.
   O, gdyby tak ze czterdzieści lat mniej!
   Mój łajdacki pies, Kibic, patrzy drwiąco, jak w bezsilnej złości nadziałem na ostrze pióra głupią muchę, która z nudów utopiła się w kałamarzu…

poprzedni Spis rozdziałów następny