Kornel Makuszyński


Kartki z kalendarza

  

II
CZARNOOKI OPRYSZEK

   Jestem w wybornych i serdecznych stosunkach z niepoliczoną hałastrą dzieci góralskich, zawsze wesołych, często ślicznych, patrzących jasno w oczy i gadających bez śladu lęku z „panem” (!) z miasta. Uważają mnie za swego, chociaż jestem na Podhalu jedynym łysym góralem, albowiem ta rzymska świetność męskiej urody nie często jest spotykana w górskich okolicach. Mamy zresztą z sobą tajemnicze konszachty. Widząc, jak wspaniale odziane miejskie dzieci niezaradnie uprawiają sztukę jazdy na nartach, zrobiło mi się żal, że małe diablęta góralskie smutno patrzą na piękny, jesionowy sprzęt narciarski. Góralczyk, biedota, strugał sobie grube deski, przymocowywał je sznurkami do pedałów i wyprawiał na tych kiepskich nartach awanturnicze sztuki, bo się przecież na śniegu urodził. Pogadałem przeto z dobrymi ludźmi, poprosiłem przez radio i przez artykuł w gazecie i udało się nam rozdać pomiędzy małych obwiesiów około tysiąca par nart.
   Promienista radość zapanowała na ośnieżonej ziemi. Na stokach zakopiańskich zaroiło się od małych narciarzy z czerwonymi od mrozu nosami. Miło było patrzeć, jak . brzdąc kilkuletni skacze zgoła jak pchła. Niedorostki zaczęły jeździć jak stare Marusarze: odważne to, śmigłe, zuchowate, zuchwałe i sprężyste. W uszczęśliwieniu biednych góralczyków obowiązywał wielki ceremoniał: narty od dobrych ludzi mógł dostać chłopak lub dziewczynka, za których ręczyła szkoła, że są to dzieci istotnie niezamożne i doskonale się uczące. Zacni nauczyciele, gorący udział biorący w tym szlachetnym pomyśle, pilnowali ściśle, by cnota została nagrodzona parą skromnych nart, które następnie drogą spadku przechodziły na własność innego dziecka, skoro dotychczasowy właściciel wyrósł ponad miarę desek.
   Wszystko w największym działo się porządku i dawaliśmy te narty, jak długo było nas na to stać. Za niewielkie pieniądze rozdaliśmy ogromną furę szczęścia, pełnego słońca i diamentowego śniegu, rozwrzeszczanej radości, furii i pędu, zadzierżystych skoków i takich upadków, że często jęczała skalista ziemia. O miły Boże, jak dobrze jest uszczęśliwiać dzieci. Tylko że tego tałałajstwa jest niezliczone mnóstwo… Trzeba było często zakrywać powiekami oczy, aby nie widzieć zawiedzionej rozpaczy tych biedaków, dla których już nie stało dwóch marnych desek, a musiało się to widzieć, bośmy je rozdawali „uroczyście”, niemal „ze śpiewami i tańcami” i wspólną fotografią. Gdyby oschły i skąpy człowiek ujrzał strwożone oczy dziecka, czekającego z drżeniem bolesnym serduszka, czy zostanie wezwane do rejentalnego objęcia na własność dwóch jesionowych desek, nawet on by się rozrzewnił i sięgnął suchą ręką do pończochy po kilka złotych.
   Działo się to przed kilku laty. Właśnie nazajutrz miała się odbyć hojna uroczystość rozdawania nart.
   O siódmej rano, więc jeszcze o zmroku, ktoś natarczywie łomoce do moich drzwi. Pewnie niezmiernie ważna depesza: „Pijemy pańskie zdrowie!” — lub coś w tym rodzaju, pijący bowiem wysyłają depesze zawsze w nocy.
   To nie depesza. Pod drzwiami tkwi mały pędrak, śliczny chłopczyna, z oczyma jak gorejące węgle. Brzdąc jest ośnieżony, bo wali gęsty śnieg. Odarte to, sine od zimna i niemal bose. Dość niechętnie rozmawia człowiek, zbudzony o siódmej rano z zimowych snów.
   A ty tu po co, u stu tysięcy górskich diabłów? Chłopczyna wbił we mnie oczy. jak dwa rozżarzone gwoździe, i głosem pełnym bolesnej determinacji, ostatkiem zrozpaczonego tchu. powiada: — Dajcie narty!
   Zimny gniew ogarnął mnie o mroźnej siódmej rano. Czyś ty, chłopie, oszalał?
   — Dajcie narty! — krzyczy brzdąc.
   Teraz, niemal w nocy? Och, ty Żabi–Koniu! Dajcie narty! woła chłopczyna groźnie. — Bo potem nie dacie…
   — Czy jesteś zapisany?
   — Ni… Dajcie narty!
   Taką smarkacz zrobił minę, jakby się chciał ze mną bić. co by nadwyrężyło mój honor. Próbuję przeto łagodnie:
   — Powiedz, jak się nazywasz, i zgłoś się później. Czarna rozpacz stała się jeszcze czarniejsza w czarnych oczach ślicznego góralczyka. Załamał się w hardej duszy i przygasnął. Powiedział swoje świszczące jak wiatr nazwisko, szumiący jak woda przydomek i odszedł, smętny jak nieszczęście.
   Przykro mi się uczyniło. Mały awanturnik ważył się na straszliwy krok z jakichś nie znanych mi powodów. A oczy miał czarne jak czort. Idę rano do szkoły i gadam długo z miłą „panią”, gdyż do jej owczarni zapisany był ten świszczypała. Ze struchlałym sercem słucham jego „życiorysu”:
   …Rady sobie z nim dać nie można… Sprytny nad pojęcie… Ładny jak malowanie… Z czterech przedmiotów „niedostatecznie”, z jednego „źle”… Najgorsze noty w całej szkole… Wiercipięta, zabijaka, awanturnik; śpiewa i tańczy…
   Rzecz jasna, że tak miłemu chłopaczkowi nie można dać nart, lecz należy mu złoić janosikową skórę albo za nogę na sznurku powiesić, aby ostygł. Nie miałem jednak zaznać spokoju, wciąż bowiem miałem przed oczami zrozpaczone spojrzenie, czarne jak smoła, i wciąż miałem w uszach:
   „Dajcie narty!”
   Zaufał mi mały opryszek i chwycił się brzytwy. I oto srogie popełniłem oszukaństwo: wygrzebałem ze stosu desek parę nadobnych nart. Miałem wcale wyraźne wrażenie, żem je „ściągnął”, gdyż zamiast nagrodzić nimi cnotę, pilność, wytrwałość, dobre obyczaje i pracowitość, postanowiłem je dać czarnej owcy, opryszkowi. paliwodzie, zuchwalcowi i zakale całej szkoły. Haj!
   Przedtem jednak powiedziałem mu, co o nim myślę.
   — Nie ma w całej szkole gorszego urwipołcia niźli ty!
   — No… — rzekł mi urwipołeć.
   W języku włoskim ,,no” jest przeczeniem i znaczy „nie”. W gwarze góralskiej słówko to jest radosnym stwierdzeniem szczęśliwej oczywistości.
   — W pisaniu jesteś matoł, w rachunkach baran, a w czytaniu koza…
   — No! — przyznał mi sprawiedliwie.
   — Wybiłeś dwie szyby, porznąłeś kozikiem ławkę, zjadłeś kredę…
   — No! — rzekł mi z czarną powagą.
   — Podbiłeś Staszkowi z Gubałówki oko. a Jędrkowi znad Cichej Wody nadkruszyłeś ząb.
   — No! — oświadczył mi z podziwem dla ścisłości kroniki.
   — Powinienem oberwać ci uszy i stłuc cię na kwaśne jabłko…
   — No! — poświadczył urwipołeć, z lekka się uśmiechnąwszy, gdyż pojął w sprytnym rozumie, że ma do czynienia z dyletantem i że zapowiedź daleka jest od spełnienia. — Przyjdź po południu do szkoły. Słyszysz? Zobaczę. co się da zrobić… Bo chociaż jesteś wisielec… Zmykaj, pókiś cały!…
   Zwiał, jakby go porwał halny wiatr.
   Dojrzałem jego diabelskie oczy, wbite we mnie ukradkiem, ukrył się bowiem w ścisku wśród nadobnie i kolorowo odzianych dziecisków. Ja tu — jego oczy za mną, ja ówdzie — jego oczy za raną.
   Myślę sobie:
   — Nie wierzy mi, oczajdusza! Przeczuwa jakąś podrywkę… Czekaj, kreaturo!
   Ten i ów otrzymał już swoje narty i gęby się rozanieliły. Tylko ten pędrak ma twarzyczkę aż pociemniałą. Gotuje się w nim diabelski ogień. Już nie mogę wydzierżyć. bo mi spojrzeniem wypali dziurę w ubraniu, więc chwytani parę nart i ku powszechnemu zdumieniu wołam:
   — Józek Taki i owaki!
   On na chwilę zamienił się w jodłowy pień, potem skoczył jak tygrysiątko. Chwycił jasne deski i przycisnął je do drobniutkich piersi, w których aż coś załkało. Spojrzał na mnie… och, jak ten opryszek spojrzał… Że i we mnie coś załkało. Objął swoje mizerne, drewniane szczęście i — śpiewał oczami. Chciał mi coś powiedzieć, aż mu usta drżały, tak chciał coś powiedzieć, ale nie śmiał — więc zawrócił na pięcie i w nogi.
   — Poczekaj, będzie fotografia! — wołam za nim.
   — Odbierom! — zakrzyknął mi i śmignął przez szkolne ogrodzenie.
   Tyle widziałem czarnookiego opryszka. Diabłowie go przynieśli o siódmej rano i diabłowie go odnieśli o trzeciej po południu. Aby przebłagać sprawiedliwość za niegodny czyn i za nagrodzenie niecnoty wyprosiłem jeszcze wiele nart, czym znacznie uspokoiłem nieczyste sumienie. Chodziłem sobie po radosnym górskim świecie, gdzie jest gniazdo słońca i gdzie jest mnóstwo dzieci. Wałęsają się na darowanych przez dobrych ludzi nartach i szczerzy do mnie całe kopy zębów. Wszędzie ich pełno i w lesie, i na polu, i w każdym zakątku, w którym na niebieskim, chłodnym cieniu zachowała się odrobina śniegu.
   A niedawno ze wzgórza, na którym można skręcić kark i połamać przednie i tylne odnóża, śmignął tuż przede mną smyk diabelski, ludzka kozica, syn śniegu i halniaka. Spojrzał na mnie, na cepra i zawalidrogę, z czarnookim oburzeniem i nagle zarył w śnieg, aż zafurczało.
   — Józek! — zawołałem. — Jeszcze cię nie powiesili?
   Zakała całej szkoły wyszczerzył do słońca około siedemdziesięciu siedmiu zębów i uśmiechnął się od ucha do ucha: najpierw od prawego do lewego, a potem odwrotnie. Wspólnik mojej zbrodni spojrzał na mnie tak serdecznie, że obejrzawszy się ostrożnie, czy nikt nie widzi, uściskałem obwiesia. Pan Bóg widział to. oczywiście, i nic na to nic rzekł.
   A śliczny chłopczyna powiada: Zapytajcie „pani”…
   Poszedłem na spytki i zdumiała się dusza moja. Czarnooki Janosik, drab na wielki kamień, oczajdusza i wyrwidąb, raczej wyrwiząb, niecnota i oberwaniec jest najlepszym uczniem w klasie. Za te nędzne narty… Za dwie wystrugane deski… I za to przede wszystkim, żem temu opryszkowi zaufał. Więc on mi to chciał powiedzieć, kiedy jego rozchełstane serce usiłowało wyskoczyć przez czarne oczy!… Chciał mi coś obiecać, ale się bojał, bo za wiele było przy tym ludzi poważnych i statecznych. Może kiedyś — już dziś narciarz diabelski — będzie mistrzem, bo to honorowa dusza. Zbudził mnie wprawdzie o siódmej rano. ale powiedzcie, co miał robić, biedaczyna?

poprzedni Spis rozdziałów następny