Kornel Makuszyński


Kartki z kalendarza

  

III
CZARUJĄCY PERZ


   Niech inni, bystrze w głąb rzeczy patrzący, zajmą się Perzyńskim, komediopisarzem wysokiej rangi. Ja, jego odwieczny przyjaciel, skorzystam z wybornej sposobności i opiszę te nasze lata szczęśliwe, które spędziliśmy razem, często w głodzie, lecz zawsze jakoś radośnie. Bóg nas złączył, a diabłu nie udało się rozłączyć. Był to mój fidus Achates. Przez wiele, wiele lat byliśmy nieco groteskową parą, on chudy jak Flip, ja opasły jak Flap. Wielu przyjaciół wiernych rzewnie płakało po jego śmierci, lecz nikt rzewniej nie płakał ode mnie. Los jest ohydnie jadowity. Pewnej niedzieli przyniósł mi Perz — bo nikt go wśród swoich nie nazywał inaczej — egzemplarz Klejnotów z łajdacką zgoła, prześmieszną i nie nadającą się do druku dedykacją. I powiada:
   — Tak wspaniałej książki nie dostaniesz za darmo, licha imitacjo człowieka. Musisz mnie zaprosić na obiad.
   — Nie jadam obiadów z ludźmi, którzy się stoczyli na dno — odrzekłem mu z goryczą. — Ale przyjdź do mnie na obiad we środę, tak jednak, żeby nikt z sąsiadów nie widział.
   Najdroższy Perz nie przyszedł jednak na obiad we środę, bo tego dnia umarł na jakieś piorunujące, rozkładowe zapalenie płuc. Było coś potwornie tragicznego w tej śmierci. Odwiedził serdecznych przyjaciół przy ul. Marszałkowskiej i już z tego domu nie wyszedł żywy.
   Grzymała–Siedlecki mógłby napisać przepyszne wspomnienia z krakowskich czasów, z dni młodości Perza, wtedy autora znakomitego tomu poezji, który później jakoś dziwnie i najniesłuszniej przepadł, przywalony tomami powieści i dziesiątkami komedii. Przetopiwszy w tych wierszach niegroźne, a „straszliwe” młodzieńcze oburzenie na „ospały i gnuśny, zgrzybiały ten świat” i rzuciwszy klątwę na całą ludzkość, która o tym na szczęście nie wiedziała — Perz zaczął się śmiać. Ja zetknąłem się bliżej z Perzem w 1908 w Paryżu, kiedy mnóstwo młodych Polaków od pędzla i dłuta, i pióra grało w bilard w knajpie na Montparnassie i zbijało złote polskie bąki. Szalał tam już wtedy Wieniawa, szlachetny w każdej dziedzinie dyletant, jednego miesiąca malarz, drugiego rzeźbiarz, trzeciego próbujący pisania scenariusza do komicznego w owym czasie filmu. Perz, zagadnięty, po co się zjawił w Paryżu, odrzekłby zapewne słowami z Wesela: „ja się patrzę i miarkuję…” — Patrzył bystrze, a miarkował wszystko. Blady, łysawy, chudy, z wiecznym uśmiechem na ustach, milczący i przenikliwie mądry. Czasem odezwał się złośliwie, ale czynił to z miną tak niewinną i z takim rozbrajającym humorem, że mu potrzeba było pozwolić na wszystko.
   Perzyński, wyborny komediopisarz, był odkryciem Tadeusza Pawlikowskiego, wonczas dyrektora teatru krakowskiego. Przedziwna historia tego odkrycia wyglądała tak: w tej samej krakowskiej knajpie przy jednym stoliku pił szampana Pawlikowski w towarzystwie uprzywilejowanych przyjaciół, przy drugim pił podejrzany koniak Stanisław Ostrowski (na kredyt) i młody współpracownik „Głosu Narodu”, poeta Włodzimierz Perzyński (na bardzo naciągnięty kredyt). Poeta przyznał się przyjacielowi, lepiącemu w glinie bałwany, że ma dobry temat do komedii. Ostrowski, zacny kompan i wesoły brat–łata, znał Pawlikowskiego, przeto stante pede oznajmił mu, że oto ten Chudogęba, z którym pije fałszywy koniak, posiada prawdziwy talent i że pracuje nad komedią. Pawlikowski przyjrzał się różowym wzrokiem — po szampanie spojrzenie zawsze przybiera tę barwę — obiecującemu młodzianowi i poprosił wdzięcznie, by mu młodzian dał szkic utworu. Przyjemnie zawiany Perz napisał na serwetce z bibułki kilkanaście zdań. Pawlikowski przeczytał uważnie, jeszcze uważniej przyjrzał się Chudogębie i zadowolony, pogładził się po brodzie. W kilka chwil po tym Perz pił już szampana, a na pożegnanie otrzymał od magnata Pawlikowskiego — 400 — słowami: czterysta guldenów zaliczki na komedię pt. Lekkomyślna siostra.
   Niebo otwarło się nad głodomorem. O świtaniu ptaki na Plantach rozgłośniej śpiewały niż zazwyczaj. Przez dni kilka trwożył się Kraków, że w nim zabraknie czarnej kawy i koniaku. Perz zjadł tego dnia trzy obiady, jeden u Hawełki, drugi u Wencla, trzeci w Saskim. A po tym z furią zabrał się do pisania i stworzył swoje arcydzieło. Zagrane później we wspaniałej obsadzie (żyje z niej tylko Adwentowicz — nieporównany „niebieski ptak Olszowski”) — we Lwowie, przyprawiło nas o obłęd radości. Z Lekkomyślną siostrą pojechał teatr Pawlikowskiego do Kijowa i osiągnął zawrotny zgoła tryumf i u Polaków i u Rosjan. Perz był po siedemkroć razy szczęśliwy. Pojechał też do Kijowa, rzecz dziwna jednakże, że nigdy nie mógł sobie wyraźnie przypomnieć, co się tam z nim działo. A to było jeszcze dziwniejsze, że inni aktorzy też stracili pamięć. „Polski książę meiningeński”, Pawlikowski, starał się coś sobie po powrocie przypomnieć, ale też mu się ,nie udało.
   Perz, niespodzianie wzbogacony, zaczął podróżować. Był nawet w Egipcie z bardzo zamożnym przyjacielem. z którym po przyjacielsku przesiedział dni kilka w dość niechlujnym egipskim areszcie, taka ich bowiem obydwóch ogarnęła radość życia, że gromadzili przed kawiarnią kilka ulicznych orkiestr i każdej kazali grać co innego, ale równocześnie, mącąc nieznośnie powagę egipskiej stolicy i wywołując ogromne zbiegowisko. Perz miewał dość niezwykłe pomysły… Następnie siedział czas dłuższy, na szczęście już nie na więziennej słomie, w Szwajcarii. Był wtedy żonaty i temu zapewne zawdzięczać należy, że powrócił „na Ojczyzny łono”. Ze Szwajcarii otrzymałem od Perza uszczęśliwioną, radośnie zdyszaną depeszę, w której mi dziękował za recenzję o Szczęściu Frania.
   Na lwowskiej scenie komedia ta miała równie świetną obsadę, jak Lekkomyślna siostra. Aktorowie grywali z pasją w utworach Perzyńskiego, czując w nich ludzi żywych, nie papierowych. Nieodżałowany Jan Nowacki był Franiem równie wzruszającym swoją śmieszną niedolą, jak później niezrównany w tej roli Jaracz lub Brydziński. Każdy z nich wywiódł z humoru Perzyńskiego ten cień głębokiej melancholii, który się w nim chowa jak w kolczastej skorupie. I Perzyński, jak wszyscy pisarze bardzo dowcipni i błyskotliwi, żywił w zakątku na pozór cynicznego serca „melancholię, nimfę z Polski rodem”. Nigdy nie śmiał się „przez łzy”, jak byle pajac to czynił od czasów spopularyzowania opery Leoncavalla.
   Ten pisarz arcywytworny nie znosił szablonowego bzdurstwa. Na cichej jednak, dobrej melancholii można go było schwytać jak na gorącym uczynku, bo ją skrzętnie ukrywał w roześmianym, żywym, skrzącym się dialogu. Przeto się śmiejmy. Scena jest rozigrana tym niefrasobliwym humorem człowieka, który tyle widział biedy, nędzy i niedoli, że go i ta bieda, i ta nędza już o śmiech przyprawia, tyle widział załamań i przygnębień, że pokpiwa nawet z rozpaczy, tyle widział pospolitej szarzyzny, że nie dowierza nawet pogodnemu dniowi i wątpi o prawdziwości jego błękitu. Śmiejmy się przeto z Perzyńskim, że jakaś lekkomyślna siostra płacze, że jakiś kochanek Aszantki w łeb sobie strzela, i z tego, że Franio, „szczęśliwy Franio”, znalazł po długim czekaniu szczęście tak wielkie, że się nim udławić można.
   Ta „smuga cienia” melancholii, co nad najlepszymi komediami Perzyńskiego polata, zaciąży z czasem nad spracowanym sercem radosnego ongi człowieka i bardzo je przytłoczy. Tymczasem jednak w żywocie Perza — więcej jest jeszcze niefrasobliwości niż smętku, który dopiero zapytywał o drogę do jego mądrego serca. Tymczasem głośny autor Lekkomyślnej siostry pisze i pisze jedną komedię po drugiej, jedną po drugiej powieść. W Polityce uwiodła go sucha, koścista dama — tendencja. Komedie są nierównej wartości, lecz lwi pazur znać na każdej tak samo, jak i w powieściach, wśród których Raz w życiu błyska ustępami najwyższej klasy.
   W owych czasach znalazłem się z najdroższym przyjacielem w jednej redakcji wielkiego dziennika. Pracowaliśmy w tym samym gabinecie. „Pracowaliśmy” — to za wiele powiedziane, bo ja pracowałem jak koń w kieracie, a pan hrabia Perzyński zjawiał się na pół godziny i pisał codzienny felietonik o Warszawie, jak Clement Vautel o Życiu Paryża. Zdumiewająca była łatwość, z jaką rzucał zachłannemu dziennikowi te drobiazgi, czasem takie sobie, a czasem skrzące się jak brylanty. Zjawiał się ponury i zły. że się musi zjawić, a zaraz potem zwoływał na twarz uśmiech i wędką pióra dobywał z dna kałamarza złotą rybkę. Czasami giez go ugryzł i nie zjawiał się wcale, a naczelny płakał. Wtedy jako „szef” tego działu grzmiałem i przemawiałem mu do robaczywego serca, a on odpowiadał mojej dostojności treściwie i zwarcie:
   — Całuj psa w nos.
   Z tego powodu nie gadał ze mną wcale przez dni kilka, co by nie było najgorsze, lecz to było straszne, że co dzień zostawiał na moim biurku wiersze obelżywe, tym obelżywsze, że prześwietne. Papier zaczerwieniłby się ze wstydu, gdybym je wydrukował. Zgodę trzeba było oblewać przez tydzień. O chytry Perzu.
   Trwało to przez kilka lat. Molestowały go teatry, żyć mu nie dawały gazety, więc Perz pisał, nieumęczenie pisał. Przez czas niejaki był dyrektorem teatru Komedia, w którym się zjawiał raz na miesiąc po odbiór pensji, a teatr prowadził się sam i dość źle się prowadził. Za czym był redaktorem satyrycznego pisma „Szopka Warszawska”, w której się zjawiał na odmianę dwa razy na miesiąc, bo w tych terminach płacono mu pensję. Nikt mu jednak najmniejszej nie uczynił wymówki, bo ludzie za nim przepadali, a najmniejszym to było zmartwieniem, że jeszcze jeden teatr, dla jednej założony aktorki, wezmą diabłowie.
   „Czas wszystko pożre, bo ma czas”. Pożarł przeto i cudowną radość tego wspaniałego pisarza. Perz począł jakby dziwaczeć. Stał się „odludkiem i poetą” w jednej osobie. Nigdy nie przychodził na własne premiery i wystarczała mu moja relacja przez telefon. Mieszkał w dość nędznym pokoiku w Saskim Hotelu przy ulicy Koziej i nie wychodził ze swej nory długie dni. W norze wisiał zawiesisty dym, Perz bowiem spalał biedne serce. Zaczęła go dręczyć głuchota i zapewne dlatego unikał ludzi, niemądrze zawstydzony tym kalectwem. Każdego ranka zaszyty w zakątku kawiarni Lourse’a wertował dziesiątki gazet.
   Komedie jego miały nieprzerwane powodzenie, powieści były rozchwytywane, a on coraz smętniejszy. Dopiero pod koniec pracowitego żywota, pełnego wzlotów i upadków, głodów i dni bogatych i sytych, ożywił się stary Perz, jakby w przeczuciu, że mu już niedługo trzeba będzie opuścić ten szary świat, który cudownie wyszydził i opryskał śmiechem jego nędzne pospolitości. Wiele zażył na tym polskim świecie triumfów, ale i równie wiele zaznał dotkliwych krzywd. Obok Zapolskiej najświetniejszy w swoim rodzaju satyryk, autor ogromnej ilości utworów — nie dostał nigdy żadnej nagrody, a nikomu słuszniej niż jemu właśnie, piewcy tego miasta, należała się nagroda stolicy. Nie dostał nigdy orderu, choć był dobrze zasłużonym pisarzem starszego pokolenia. Z tego powodu musiał żywić gorycz w sercu, lecz nie poskarżył się nigdy, nigdy słówkiem o tym nie wspomniał, Perz był człowiekiem wysokopiennym i dumnym.
   Przedziwnym swoim pismem, literami chylącymi się ku lewej stronie, zaczął na jakiś miesiąc przed śmiercią pisać nową powieść. Złożył Teatrowi Polskiemu wyborną sceniczną przeróbkę Andersena Carskiej szaty. — Co się z tym stało? — Zamierzał wiele, wiele… Śmierć przekreśliła wszystkie jego rachuby, a wiadomo było, że rachować nie umiał nigdy — wolny duch, człowiek skrzydlaty, rzewnie lekkomyślny, wzruszająco nieporadny, śmieszny, mój drogi, najdroższy mój Perz.
   

poprzedni Spis rozdziałów następny