Kornel Makuszyński


Kartki z kalendarza

  

III
TRAGICZNA POSTAĆ SZTUKI POLSKIEJ


   Jednym tchem przeczytałem uroczą, szumiącym winem wspomnień perlącą się książkę Jana Lorentowicza, nazwaną Spojrzenie wstecz. Książka ta pamięta ów czas, który mnie, młodzieniaszka, porwał jak rzeka wrąca niepokojem swoich wód. Niektóre jej karty, pełne natłoku zdarzeń, wydają mi się pobojowiskiem, na którym ja też walczyłem, jak ów szekspirowski rycerz z Henryka IV — Hotspur. co się wykłada: Gorąca Ostroga.
   Przez pole biegną młodzieniaszki czupurne, obdarte, namiętne, słowo wyostrzywszy jak miecz. Atrament bluzgał fontanną jak krew, bengalskie ognie udawały pożary, frazesy pękały jak świetliste race. Z całej tej wojny pozostały pożółkłe kartki papieru, książki, które wypuściły z siebie ducha, dramaty, z których krew wyciekła, więc leżą smętnie w bibliotekach, kiedyś rumiane, świetne, buńczuczne i zadzierżyste; i jakiś wieniec laurowy pozostał, wyschnięty, smutny, jak wieniec z grobu. Z tych kartek, śpiących zmurszałym snem bez marzeń w Bibliotece Narodowej, Lorentowicz wydobył w swojej książce opowieść o jednej z najbardziej tragicznych postaci polskiej sztuki: o Janie Auguście Kisielewskim.
   Jest to przejmująca opowieść, a że ja na nią patrzyłem młodymi zachłannymi oczami, więc mi się jawi jak żywa. Autor snując historię tragicznej postaci przypomina ów moment, kiedy to Kisielewski triumphans zjechał do Lwowa na czas niedługi, co tam sprawił i jakie stoczył boje? Jestem temu przytomny i opowiem szczegółowo, jak to było. Uczynię mały dopisek do tej opowieści smutnej o najbłyskotliwszym meteorze polskiego teatru.
   Meteor szybko zapada w mrok i w morze ciemności, lecz że był świetny i podpalił teatr, od łez wilgotny, stęchły od rozżaleń i westchnień, żywą o nim należy zachować pamięć. Kisielewski, jakby wystrzelony z burzącego działa, ugodził w teatr i teatr drgnął; nie miał sił i mocy, aby rozwalić tę ścianę płaczu, bo zgasł szybko i przeminął, za życia umarły, człowiek głęboko smutny, rycerz bez miecza, zniszczony przez urojenie. Z serdecznym i rzewnym współczuciem przypominam te dni, które choć wtedy młode jeszcze, zaledwie rozkwitłe, już były smutne smutkiem zlej, upiornej nocy. Jakaś mściwa moc rzuciła mroczną zasłonę na umysł tego człowieka, za to, że zbyt jaskrawo rozgorzał; jakaś siła zła, jadowita siła ścisnęła w lodowatej ręce jego serce, zbyt krwią szumiącą opite, oszołomione, burzliwe, chorobliwie namiętne.
   O, jakiż to był pisarz nieszczęśliwy, ten Jan August Kisielewski. Jak gorzko biedny, jak nielitościwie złamany, jak głęboko tragiczny! Nic mnie nie obchodzą jego dziwactwa, w które się stroił jak w szatki zbyt jaskrawe. Obchodzi mnie tylko jego nieszczęście, które dopiero grób ukoił. Nieszczęśliwy Scarron, pokrzywione ludzkie dziwadło, a umysł błyszczący, kazał sobie napisać na grobie te słowa: „Nie budźcie mnie, gdyż pierwszy raz zasnąłem”.
   Kisielewski mógł sobie napisać podobnie: Nie budźcie mnie, gdyż po raz pierwszy ukoiłem serce.
   Śpij, śpij, kochany biedaku… To wspomnienie jest cichutkie…
   Przed trzydziestu i coś laty Kisielewski miał ogromną sławę. Karykatury paliły się na scenie żywym ogniem. Kiedy Adwentowicz mówił na niej: „Powiedział mi «podły!» a ja nie dałem mu w twarz!…” — teatr szemrał ze zgrozy. Siemaszkowa miotała się w sieci jak ryba. Bunt ogarniał nas, młodych, galeria zaciskała zęby i pięści, kiedy „młodość, miłość i awantura” powiała ze sceny ze świstem zbuntowanego wiatru. Byliśmy przecie bardzo młodzi i szukaliśmy zaczepki z całym „zmurszałym”, „zgniłym” światem. Świat mało sobie z tego robił, mam też niejakie podejrzenie, że stary bęcwał wcale o tym nie wiedział. Kisielewski jednak, który cisnął z furią kamień w spokojne nieruchawe mrowisko, był w młodych naszych oczach bohaterem, zawadiackim rycerzem, Prometeuszem smarkatej młodości, chorążym idącego z tupetem legionu, tym, co to: „trzeba z żywymi naprzód iść!” — I oto miał się zjawić w spokojnym mieście Lwowie.
   Byłem wtedy — sit venia verbo — krytykiem teatralnym wielkiego pisma. Dnia jednego zawiadomiono mnie w słowach, pełnych dyplomatycznej słodyczy, że pięknie byłoby z mej strony, gdybym ustąpił swojego miejsca komuś znaczniejszemu i starszemu. Ha! Któż to chce wyrwać mi piorun z ręki? Jan August Kisielewski…
   Opuściłem szpadę salutując i rzecz prosta, oddałem mu zimny piorun, którego teatr wcale się nie obawiał, gdyż miał na dachu piorunochron. Smutno mi było w sercu, udawałem jednak, że się uśmiecham. Homo sum… Objąłem inne w redakcji stanowisko oczekując przybycia słynnego dramaturga. Nie wiedziałem o tym, że ten duch dopala się jak lampa, co płonęła zbyt żarliwym ogniem; że ten bujny człowiek miota się szukając siebie samego; że jak w z noweli Daudeta nieszczęśliwy młodzian, co miał złoty mózg, wygrzebuje z niego ostatnią złotą okruszynkę; że człowieka już nie ma, tylko cień ruchomy, czarny, pusty, tragiczny cień, i że głośny, rozgłośny, pod niebiosa wyniesiony autor Karykatur nie ma, biedaczysko, kawałka chleba.
   Przyjechał z Warszawy na „prowincję”; lekce sobie ważył ów zapadły w kotlinę, szary, biedny Lwów: zdawało się, że nam wszystkim czyni łaskę swoim przybyciem, on, Paryżanin (czytaj u Lorentowicza!), on, triumfator. Podaliśmy sobie ręce i spojrzeliśmy sobie w oczy. Zawsze słyszałem o jego nieposkromionej dumie i o tym, że się arcytwórcą z bożej łaski własnym mianował edyktem; lecz, o dziwo! Jak szlachetny rycerz, co wysadzonemu z siodła podaje rękę ku pomocy, Kisielewski z miejsca ofiarował mi uczciwą, serdeczną przyjaźń.
   Ze wzruszeniem piszę o tym dla użytku tych. co o nim będą może pisali i będą życie jego sądzili twardo i surowo, z politowaniem i ze wzruszeniem ramion. Miał już „etykietę przylepioną i przypiętą” dziwaka, monomana i awanturnika; nie łatwo zatrzeć taki napis, żelazem wypalony na czole straceńca. Nie zawsze, nie zawsze był taki ów Jan August Kisielewski…
   Zaczął pisać swoje recenzje i wonczas zawrzało w spokojnym mieście Lwowie. Gdyby brodaty Jeremiasz pisał recenzje o Niniwie, byłby bardziej powściągliwy i może by się chociaż raz jeden uśmiechnął. Kisielewski zaczął ciskać bomby, granaty, szrapnele i greckie ognie, rozsadzał teatr dynamitem, ostrzeliwał każdym słowem. Malutki, niepozorny człowieczek, wrzący jak ukrop, przybrał pozę Herkulesa. co ma czyścić stajnię Augiasza.
   W kałamarzu miał gorącą lawę, arszenik i inne gryzące ciecze. Słowem władał znakomicie, jak muszkieter szpadą. Była to przyrodzona zdolność, świetna i fascynująca. Ze szczególną pasją zwalczał Bernarda Shawa, który właśnie przez niemiecką bramę wszedł triumfalnie na lwowską scenę; w sławnym felietonie, dość przejrzyście zatytułowanym: Bum! Bum! — napadł na niego, każde słowo zamieniwszy we wściekłą osę albo skorpiona, zwymyślał go od ostatnich, pobił, pognębił, rozerwał na sztuki, a kości rozsypał po polu.
   We Lwowie podniósł się już nie szmer, ale wrzask. W kawiarni literackiej Shaw był tabu, a Kisielewski stanął przeciw całemu światu. Bo i jakże to? Jan August Kisielewski broczy krwią, szaty sobie rozdziera z rozpaczy i oczy w sztylety zamienia — tragediante — bo „szaloną Julkę” chcą wydać za mąż za jakiegoś kretyniastego kołtuna, a tamten, ten Bernard Shaw, nic sobie z niczego nie robi, tylko wciąż się śmieje. Kisielewskiemu zdawało się w urojeniu pychy, że cały świat patrzy z dreszczem trwogi na perypetie w jego dramatach, a ten brodaty irlandzki kozioł wykrzywia się do niego z daleka i powiada:
   — Mister John! To wszystko głupstwo… Niech się pan tym nie przejmuje, bo nie warto… Śmiejmy się razem, bo życie jest śmieszne!
   Za ten śmiech znienawidził Jan August Bernarda i dawał mu łupnia. Uwielbiał jednak Zapolską i pierwszy nazwał ją „Molierem w spódnicy”.
   Nie tylko w pisaniu starał się być inny niż wszyscy. Pragnął być wciąż na widoku i wprawiać poczciwe miasto w zdumienie. Nie było to zbyt trudne w owych czasach. i wśród ludzi, którzy przez dwa dni mieli sensację, bo wrona usiadła na wskazówce zegara i zegar zmącił czas. Ponieważ literatura nosiła wonczas peleryny, długie włosy i zmieniała kołnierzyki w narodowe święta, Kisielewski odziany był z wyszukaną wytwornością: cylinder, białe kamasze, bogate futro, w butonierce kwiat. Jakiś naiwny krawiec tłukł głową o żelazko do prasowania, ale jego sławny klient aż rwał oczy. Do teatru nie przyszedł nigdy inaczej odziany, tylko we frak. Nawet hrabiowie tego nie robili, a on, dandy, kawaler d’Orsay, Oskar Wilde, błyszczał białym gorsem i płonił się kamelią w klapie fraka.
   Chciał nas nauczyć dobrych obyczajów i pięknych manier, ale kto nauczy tego hołotę? Krążył jak salonowy lew wśród niechlujnej ciżby. O milę od niego wiało Paryżem, bo krawiec–twórca fraka lał ślozy w Paryżu. A od czasu do czasu urządzał uczty. Nie takie literackie w knajpie, gdzie Kasprowicz śpiewał, a my — nieludzko szczęśliwi — wygrzebywaliśmy ostatnie grosze na butelkę wina. Kisielewski, oszołomiony, wciąż w transie żyjący, opętany „życiem paryskim”, złudzony jakimś tragicznym złudzeniem, nie pijał z nami kwaśnego wina, które nam było najdroższe.
   W przerwie tych zdarzeń zaczął usilnie pracować i w sali politechniki, natłoczonej przez młodzież, wygłosił swoje zakończenie Horsztyńskiego. Na Melpomenę! Świetnie, prześwietnie to uczynił. Czytał z takim aktorskim mistrzostwem, z takim szczerym przejęciem, z taką swadą, że słuchaczów ogarnął entuzjazm. Była to kropla ostatnia. Oklaski były przeraźliwą dla niego trucizną. Wyniesiony oklaskami w teatrze na niejaką wysokość, uwierzył, że jest na szczycie; wmówił w siebie, że zaczął epokę, całe zaś życie dostroił do tego urojenia.
   Mniemał się największym, najwspanialszym. Wtedy zaczął wydawać rozkazy. O tym właśnie pisze krótko Lorentowicz, a ja to widziałem. Do naczelnego redaktora pisma, jednego z najświetniejszych krytyków polskich, napisał list, w którym żąda, rozkazuje, nalega, stawia warunki i pisze swoje ultimatum. Poleca, aby współpracownikowi dziennika Aldorowi zakazano… naśladować jego styl. Aldorem, Bogu ducha winnym, był wspaniały dziennikarz, niedawno zmarły Wojciech Dąbrowski, polihistor, umysł znakomity i wyborny stylista. Nigdy mu się nie śniło naśladować Kisielewskiego.
   Co było robić? Naczelny redaktor Zygmunt Wasilewski, który cokolwiek osiwiał w owym czasie, pomimo gołębiej dobroci serca i żywego współczucia dla znakomitego autora Karykatur nie zgodził się na ultimatum. Otrzymałem rozkaz dzienny napisania o najbliższej premierze. Smętna była moja sytuacja; zawarłem ze świetnym Kisielewskim uczciwą przyjaźń, żal mi go było serdecznie, widziałem zaś równocześnie, że się z nim dzieją tajemnicze sprawy, że ogarnia go mrok. Spotkaliśmy się nazajutrz na premierze i po raz drugi, o dziwo! Kisielewski, biedny, dobry Kisielewski uścisnął mnie i powiada:
   — Mój drogi, o jedno cię proszę: nie zapominaj nigdy, że Bernard Shaw jest pajacem!
   Osobisty wróg piekielnego Bernarda pozostał we Lwowie, bo i dokąd miał pójść? W jego mniemaniu Paryż powinien go błagać na kolanach, aby tam raczył zjechać, tymczasem musiał w ubogim Lwowie pędzić żywot melancholijny. Powoli gasła jego świetna elegancja, cylinder stracił swoich siedem błysków, kamasze przybrały wyraz skrzywiony, a z puszystego chryzantemu w butonierce opadał biały, zwiędły śnieg. Nasz arbiter elegantiarum był coraz bliższy pospolitego typu „literaty”. Dotychczas nie przychodził na smolistą czarną kawę w naszej kawiarni, teraz zjawiał się coraz częściej.
   „Zacni artystowie” — jak mawiał Kasprowicz — którym nic nigdy nie było dziwne, mają serca tak wypełnione współczuciem, jak ul miodem, chcieli przeto przygarnąć tę dumną samotność, pragnęli uśmiechnąć się do tragicznego człowieka. Już wkoło niego było „lazurowo i ciemno”. Złośliwy nowotwór niebotycznej dumy rozrastał się coraz bardziej. Biedny autor pisał dziwne listy, edykty i manifesty, gorzał przeciwko całemu światu, a do nas przychodził po ukojenie. Słuchał zachłannie słów miękkich i dobrych, łowił każde przypominające oklask. Czasem budziły się w jego twarzy rozumne, zimne i stalowe oczy, bolesnym spojrzeniem wypatrujące deputacji od narodu, co go przyjdzie błagać, aby napisał nową sztuką. Wspominał już o tym, że go nęka nowy pomysł.
   Wyobrażam sobie mękę tego człowieka: w parszywym hoteliku, wśród stęchłej nocy, wśród ciszy, kapiącej uporczywymi kroplami głosów, w oparach gorączki siedzi autor i niemym krzykiem zaklina „sześć postaci scenicznych”, aby mu się ukazały. Błaga je skowytem serca, korzy się przed nimi, a potem ciska w nie obelgi. Niech się stanie dramat, niech jakaś krew pociecze, niech ktoś zawyje z bólu… Nikt się nie zjawia — widmo żadne, żaden upiór. Ex nihilo nihil! Śmiertelna trwoga zaczyna jęczeć w tym człowieku; na dnie źródła jest męt, na dnie serca jest tylko kropla goryczy. Śmierć jest lżejsza niż taka męka twórcy, co „ostatniego rozmieniał cekina”. A jednak żyje, ciężkim, umęczonym życiem. „Jeszcze na świecie, lecz już nie dla świata”.
   Ileż takich nocy przeżył jeden z najbardziej nieszczęśliwych twórców — Jan August Kisielewski. Oklaski wyniosły go na szczyt góry, a obłędny wichr strącił go w dół i zmiażdżył. A był to talent świetny. Zaśpiewał swoją wielką arię i — oniemiał. Przebiegł zygzakiem błyskawicy i — zgasł. Rycerz zapalczywy, złamał miecz w pierwszym spotkaniu. Stokroć bardziej był tragiczny niż jego postacie, „w sieci” uwikłane.
   Ktokolwiek będzie o nim pisał w dziejach literatury, niech zawsze wspomni, dziwaczny jego streszczając żywot, że był to człowiek bardzo, bardzo nieszczęśliwy.

poprzedni Spis rozdziałów następny