Kornel Makuszyński


Kartki z kalendarza

  

III
OSTATNIE KARTY PAMIĘTNIKA


   Zdumiałem się spostrzegłszy, że Pamiętniki Juliana Fałata pisane są literami, a nie namalowane akwarelą, jak być powinno. Chociaż jednak Julian Fałat raz jeden kolorowe swoje życie poczernił atramentem, tak jednak przedziwnie książkę o nim napisał, że barwne jest i kolorami grające. Jest to książka wzruszająca, a ten romans życia „nie skłamany w niczym”.
   Pamiętnik ten nie jest jednak skończony; ostatnie jego karty są białe, jak gdyby struchlały na widok wojny. Może zresztą ten promienisty człowiek zanotowawszy historie swoich dni bujnych i zdobywczych nie chciał nikogo smucić opisem tych, które osiwiawszy, pełne były zgryzoty i smutków. Starzec wspaniały patrzył na nie z mądrym uśmiechem. Walka, którą stoczył, wydała mu się godną pamięci; ze wzruszeniem zapisał lata prometejskie i wschód swojego słońca. Nie chciał pisać o melancholiach zachodu. Szkoda mu było czasu, tego bezcennego czasu przed śmiertelną nocą, kiedy można było ostatnie światła przenieść na obraz, na jeden jeszcze obraz. Przerwał przeto pisanie pamiętnika i historię ostatnich lat swoich, jakichś dwudziestu, zamknął w dwóch liniach kropek.
   „Po kropkach piszę dalej” — powiedział Słowacki.
   Fałat już tego nie uczynił, gdyż „po kropkach malował dalej”; farba cenniejsza była niż atrament. Szkoda stała się wielka, gdyż życie tego wielkiego człowieka ani na chwilę jedną nie zmieniło rytmu, ani na jeden moment nie spoczęło. Mógł on, pokpiwając sobie z amerykańskiego profesora „sztuki życia”, głoszącego, że „życie zaczyna się po czterdziestce”, z całą słusznością oświadczyć, że „życie zaczyna się po siedemdziesiątce”, bo długo jeszcze po niej blask bił z dziecinnie uśmiechniętych, jasnych jak źródła, mądrych oczu tego młodego starca, do którego śmierć wreszcie zbliżyła się, z chłopska w pas mu się kłaniając.
   Ktoś, kto by napisał o zachodzie życia Fałata, kto by snuł o nim prawdziwą opowieść nic w niej nie zmieniając, napisałby arcydzieło, bo to życie było arcydziełem. Przed dwiema liniami kropek, przed tą miedzą, było ono świetnym romansem, bujną, nieprawdopodobną bajką, w której ubogi pastuszek krów i niedoszły organista staje się wielkim malarzem. Po kropkach było powieścią czarującą i wzruszającą, coraz cichszą i cichszą, jak to zwykle o zachodzie, kiedy rosa pada. Tylko, że ta rosa często przypominała łzy, którymi jakieś wielkie płakało nieszczęście.
   Ci, co patrzyli z bliska na ostatki tego wielkiego życia, wiedzieli o tym, lecz nikt chyba nie widział smutku na twarzy Fałata. Zgryzoty swoje chował po chłopsku: albo za obrazem, albo pod strzechą. Do wszystkich zaś wychodził radosny. Do tego jednego miał spryt, bo poza tym go nie posiadał. Z czarnej, udręczonej, chłopskiej wyrosły ziemi, przez nędzę, głody i chłody do najwyższych twórczych wyrósłszy szczytów, osiągnął pod srebrną zimę żywota przedziwny spokój pełen radości. Patrzyłem na to z bliska, więc wiem.
   Zachował dziecinną, wzruszającą prostotę, wobec złości dnia powszedniego był niezaradny, naiwnie rozbrajający, a pod starość taką mądrą zdobył wyrozumiałość, że bez głębokiego wzruszenia nie można było patrzeć na tę twarz, tak pooraną zmarszczkami, jak dębowa kora. Przepaść miał w sercu, a słońce w źrenicach. W tym, co mówił już osiwiałym słowem, było zawsze poczucie wielkiego szczęścia, że żadna męka i żadna udręka nie mogła zmóc tej twardej, zgrzebnej duszy, którą Bóg pomazał, i że oddał z siebie wszystko do ostatniego włókna serca.
   A najcudowniejsza to w nim była pokora. Fałat stawał się mały i cichy wobec majestatu sztuki; do ostatniego swego tchnienia patrzył w nią jak w święty obraz, zachwyconymi patrzył oczami. To był jego „skarb pokornych”. Nie mógł siebie sławić, więc dlatego przerwał pamiętnik, ale niech inni o tym napiszą. Ja pamiętam, jak raz Fałat boleśnie westchnął i powiada:
   — O Boże, jak ja mało umiem!
   Miał wtedy ponad siedemdziesiąt lat i przeogromną sławę. Mówił to nie dla bufonady ani po to, by usłyszeć oburzone okrzyki; ze szczerego serca to mówił. Pewnie więc dlatego się nie starzał, że chciał się jeszcze czegoś nauczyć, zachłannie spoglądać na bogactwa wschodów i zachodów, na tatrzański śnieg i na przedwieczorną głęboką siność gór.
   O tym wszystkim nic nie ma w pamiętnikach ani o tym też, że siwy Fałat był zawsze najmłodszym w gromadzie ludzi o kilkadziesiąt lat od niego młodszych. Wpadał dnia jednego, jak ogniem nadziany granat, a wrzask przy spotkaniu był taki, że radosnym śmiechem można było niejedno gorzkie zapełnić życie. My wszyscy zmienialiśmy się, z wolna kapcaniejąc, oglądając się poza siebie, on jeden był zawsze taki sam… Przeciwnie: coraz ruchliwszy, w wieku lat siedemdziesięciu sześciu żywy jak iskra, wiercipięta najmilszy, wszystkim zainteresowany, o wszystkim wiedzący. Powtarzając swoje: „panie, panie!”, jako wielki po świecie bywalec mówił zawsze ozdobnie i górnym stylem; lecz nie zawsze mogła słuchać tego niewinna panienka.
   Ten i ów bywał czasem zmęczony — Fałat nigdy tego po sobie nie pokazał. Ten i ów nie mógł ukryć swoich kłopotów — Fałat swoje zostawiał na schodach, gdzie zresztą zostawiał swoją wielkość i sławę, a pomiędzy ludzi wpadał młodzieniaszek, bursz rozradowany życiem. Wchodziła z nim jasna pogoda, okrzyk i skrzydlate słowo, werwa, humor i jakaś przemożna wiara, że wszystko na świecie jest piękne, bo wszystko można pięknym uczynić. Uczyliśmy się wszyscy u pana profesora Falata tej wiary i tego optymizmu, który go doszczętnie wypełniał.
   Kiedy już było bardzo, bardzo smutno, czekało się Fałata. Ze swojej samotni w Bystrej przybywał roześmiany i szczęśliwy, wszystkich podniecił, rozruszał, rozgwarzył i rozradował. Usta mu się wtedy nie zamykały: gadał i gadał, opowiadał bez końca, a miał co opowiadać; łzy czasem miał w oczach (pewnie z nadmiaru śmiechu…), kiedy ku obłąkanej radości przytomnych przypomniał, jak na ten przykład pisywał kucharzowi z Drezdeńskiego Hotelu w Krakowie miłosne listy do narzeczonej za jakieś mięsne ochłapy. Za list z namalowanym krwawo i przebitym strzałą sercem, z którego kapała miłosna posoka, dostawał Julian Fałat od onego kucharza kotlet i dwie kromki chleba. Później z książęty jadał, ale tego miłosnego kotleta nie zapomniał nigdy.
   Często świt już wychodził na zwiady, a wszyscy słuchali w jego mieszkaniu, podobnym do muzeum. Na jednej ścianie chrapał łoś krwawiąc biały śnieg, na innym obrazie „zwierz zdrów przebiegał knieje” lub grały głuszce, na innym kameduła z bielańskiego klasztoru pędził na koniu, a wiatr czynił skrzydła z białego jego płaszcza. Sto takich obrazów barwiło się przepysznie, a coraz to przybywał nowy, gdyż Fałat nie znał odpoczynku.
   Na całe miesiące zamykał się w swojej pustelni. Pracował przez cały dzień i dopiero, kiedy słońce gasło, potężny starzec odpoczywał. Ale jak? Zwoływał pospolite ruszenie i rozlewał radość do szklanek. Nie mógł napisać tego w pamiętnikach, co ja tu haniebnie zdradzam, że mając lat siedemdziesiąt puszczał się w tany napełniając dom hukiem i stukiem. Patrzył z nieba surowy i pełen powagi ojciec, organista w Tuligłowach, co niestety, zbyt często prał syna, patrzyły dostojne dziady spod Komarna, wielce rade, że ów syn i wnuk, na cały świat sławny, krzepkość ma w kościach i ochotę w sercu. Żadne nieszczęście nie mogło złamać tej duszy, w twórczym ogniu białości rozpalonej, mocnej, nieustępliwej, zadzierzystej i sypiącej skrami.
   Była w niej poza tym wielka mądrość i niewysłowiona tkliwość. Fałat czytał zawsze bardzo wiele i umiał smakować wino dobrej książki. Z pisarzów obcych uwielbiał Lefcadio Hearna, na pamięć mówił całe ustępy, a sam, podróżnik po wielu morzach i lądach, włóczył się za wielkim wędrowcem na poszukiwanie duszy Japonii. Tkliwość zupełnie wzruszającą okazywał wszelkiej nędzy, kochał nade wszystko dzieci i swoich uczniów.
   Wydawał na świat radosny okrzyk, ile razy spotkał swojego ucznia z krakowskiej akademii; po pięciu minutach był „na ty” z każdym bratem od pędzla i już wtedy przepadał dla innych; skoro zaczęli gadać o Krakowie, o akademii, o ludziach i obrazach, można było bezpiecznie odejść, wyspać się, zaczem wrócić po dwudziestu czterech godzinach i zastać ich przy tym samym stole, chociaż nie przy tej samej butelce Chianti, gadających na odmianę o Krakowie, o akademii, o ludziach i obrazach. Patrzyli młodzi malarze z rozrzewnieniem na tego dziwnego kolegę, co drugą malarską duszę do siebie tulił jak kogoś najdroższego.
   Świata nie widział poza dziećmi; dla swoich wnuków — och, jakże ślicznych! — był niańką, piastunką i opiekunką. Śmiech było patrzeć, jak stare, złote Fałacisko z dziećmi jak dziecko się bawi. W kompanii tej, wywracającej spokojny dom do góry nogami, przebywał stale pocieszny jamnik Robak, indywiduum zabawne, i olbrzymi bęcwał, chart, który wywracał najtęższych ludzi.
   W Bystrej, tuż koło drogi, stoi domek skromny, ciasny domek. Widać z niego wzdęte bochenki gór i mgły, białe krowy pasące się na łąkach. Co dnia o świcie, co się ledwie zaperlił, wychodził z tego domku rześki człowiek i uśmiechnąwszy się do słonecznej pogody, szedł, szedł na górkę, gdzie stała pracownia, zamieniona w matecznik grubego zwierza. Wchodziło się do niej, jak do zaczarowanego lasu: przez polanę rudym błyskiem migały jelenie. ze wzgórza toczy się gruby niedźwiedź; w jednym kącie kwitła wiosna, w drugim przeczystą bielą puszył się śnieg, najpiękniejszy śnieg na świecie. Śnieg zaczął być cudny od tego czasu, kiedy pięćdziesiąt kilka zim podpatrzyło, jak go Fałat wybiela i jak niebieskie, głębokie rzuca na niego cienie.
   Tu pisał swoje pamiętniki. Tu było jego królestwo, nad którym czuwała drewniana, stara, skądciś z daleka przez Fałata przywieziona figura Chrystusa. Pod daszkiem tej kapliczki ptaszki wiły sobie gniazda. Ten chłopski, niezmiernie biedny Pan Jezus, z ciałem tysiącem deszczów obmytym, ujrzał dnia jednego, jak jego służka, malarz, syn organisty, jakimś bardzo znużonym krokiem zdąża na górkę do tego domku, w którym duszę w sobie spala i na tęczowe kolory ją przemienia. Przeto go rękoma drewnianymi objął i szepnął słodko:
   — Odpocznij, odpocznij, duszo człowiecza!
   Wtedy po raz ostatni uśmiechnął się wielki ten i pokorny człowiek, Julian Fałat.
   Nic nie napisał w swoich pamiętnikach o tych czarnych godzinach, które szły drogą mimo jego domu, a on siedział u stóp drewnianej figury, ciężko zamyślony. Może dlatego nade wszystko ją kochał i malował ją dziesięć najmniej razy. Kwiaty sadził u jej stóp i patrzył na nią z zachwytem. Tak sobie myślę, że ta wiejska kapliczka przypominała mu jego wieś, Tuligłowy, więc do niej głowę tulił, siwą i znużoną, Jego Magnificencja pan rektor, dygnitarz w Polskiej Rzeczypospolitej, ze srebrną gwiazdą na piersi, człowiek wielki i sławny, co kiedyś pod taką samą figurą, okryty płótnianką i zgrzebnym workiem, obity przez ojca, gorzko płakał nad swą dolą.
   Pewnie dlatego miał takie jasne i uczciwe oczy, że były we łzach obmyte.

poprzedni Spis rozdziałów następny