Kornel Makuszyński


Kartki z kalendarza

  

III
CZŁOWIEK CZARUJĄCY


   Wielki muzyk odszedł tam, gdzie promienie gwiazd dźwieczą jak struny harfy. Sztuka polska płacze serdecznymi łzami po zgonie Karola Szymanowskiego, który ją zawiódł na szeroki świat. Strata jest tak olbrzymia, jak olbrzymią była jego twórcza potęga. O tym wiemy wszyscy. Jednak tylko przyjaciele jego i towarzysze wierni wiedzą, jaki cudowny człowiek milczkiem wymknął się z ich grona w nieśmiertelność, gdzie go już, biedaczyny najdroższego, nic nie zaboli ani dotkliwym cierpieniem nie zmoże.
   Wielkich ludzi najczęściej się podziwia, kłania się im i czci, nie tak często się zdarza, aby się ich gorąco kochało. A my wszyscy kochaliśmy serdecznie Karola Szymanowskiego. Bo był to czarujący człowiek. Dlatego pragnę do hymnów pozgonnych dorzucić kilka słów, podobnych do mizernych kwiatków, bardzo niebieskich, tkliwych i rzewnych, jak taki uśmiech, co „w łzę się przemieni”.
   Taki właśnie uśmiech śliczny i rozbrajający błąkał się zawsze po jego bladej twarzy. Od lat trzydziestu znałem ten uśmiech. Kryła się w nim czasem boleść, cierpienie, gorycz zawodu, przygnębienie i melancholia. Ten Europejczyk doskonały, człowiek najszlachetniej wytworny, nieraz do żywego tknięty, z formy nie wyszedł nigdy. Przechodził przez zabłocony zaścianek nie dotknąwszy go stopą. Tym uśmiechem ratował się w dniach grozy i utajonej rozpaczy. Wiedział już dobrze o tym, że śmierć chodzi za nim chyłkiem, jak nieodstępny cień, a jednak się uśmiechał. Robiliśmy wesołe miny na jego widok, kłamaliśmy niby radosnymi okrzykami, choć się ściskało w nas serce, bo widocznym było, że święty płomień dogasa w alabastrowej lampie. A on się uśmiechał rzewnie, dobrotliwie, mądrym uśmiechem rezygnacji, chociaż śmiertelna choroba piła z niego krew jak pijawka. Mówił najcichszym szeptem jeden do drugiego:
   „Biedny Kalot!” — tak zwano go w rodzinie i wśród przyjaciół.
   A on był pogodny jak niebo w błękitną niedzielę. Nie podniósł nigdy głosu, nie uczynił nigdy gwałtownego gestu, nie użył nigdy nieforemnego lub rozwichrzonego słowa. Był świetnie wytworny, zawsze i wszędzie. Z lubością oddychał tym złotym, słodkim powietrzem przyjaźni i miłości. Okazywaliśmy mu tę miłość skwapliwie, aby przynajmniej nią oddychał nie mogąc resztką płuc chwytać powietrza. W tym wielkim twórcy kwitła dusza dziecinna, niebieskooka, goniąca za słońcem. Był to towarzysz nieporównany. Gdy mu razu jednego czytałem rubaszne, grube i zawiesiste Piosenki żolnierskie, on wybuchając śmiechem z miejsca chwytał słowa i uskrzydlał je melodią. Burzyły się wiersze i burzyło się wino. Rozkoszny kompan ze słońcem w duszy… Ileż to było zabawy, kiedy to przed wielu laty namówiliśmy go na koncert w Zakopanem! Jak długo istnieje, nie widziało ono takiego koncertu. — Szerzej o tym koncercie napisałem w Listach zebranych. — Wielki muzyk zgodził się z roześmianą ochotą na występ publiczny w umiłowanej mieścinie. Odbył się on w sali Czerwonego Krzyża, w nieopalonej sali. Ogromny tłum ludzi siedział otulony w futra, bo mróz sierdzisty szklił się na szybach. Każdy inny, nieco niecierpliwy artysta byłby uciekł z tej piekielnej sali. Szymanowski, przezacne chłopisko, uśmiechnął się po swojemu i w przewiewnym fraczku zasiadł do fortepianu. Aby radość była całkowita, okazało się, że wysokogórskie fortepiano jest zaziębione, rozjęczane, i że tylko cztery klawisze cierpią na reumatyzm i zgoła nie wydają głosu. Na tym straszliwym instrumencie grał ten genialny człowiek przez trzy oszronione, wiatrem nadęte godziny. Apokaliptyczna, czarna, głuchoniema bestia ożyła pod jego czarodziejskim dotknięciem, poczęła śpiewać i grzmieć. Instrument był niestrojony, ale muzyk się nie mylił. Czasem wesołym mrugnięciem dawał nam znać, że go niebotyczną radością napełnia to ujeżdżanie Bucefała. A publiczność siedziała spowita milczeniem pełnym zachwytu. Wkrótce Szymanowski zapomniał o całym zamrożonym świecie. Zalśniły śliczne jego oczy, na bladej twarzy zakwitły różowe blaski. Opętał go jego demon i poniósł jak wichr. Przewidziany program został przekreślony. Genialny muzyk, pochylony nad paralitycznym muzyckim narzędziem, począł wyzwalać z nabrzmiałej duszy jakieś melodie nie znane nikomu ani też jemu samemu nie znane. To, co w nim grało, zabrzmiało tryumfalnie, wybuchnęło świetlistą, rozszumianą, burzliwą fontanną. Odetchnął głęboko i otarł z czoła wielkie krople potu. „I znowu gra”. Dźwięki zaiskrzyły się jak brylanty, padały na wielka zachwyconą ciszę jak ogromne krople z burzliwej chmury. Mieliśmy wielkie, wielkie szczęście. Widzieliśmy twórczość płonącą. Ludzie zaczęli się chyłkiem zbliżać do fortepianu, przyciągani przemożną, tajemniczą siłą. Przed wielu laty odegrała się scena z pięknej sztuki Iwaszkiewicza o Chopinie, ta ostatnia, w której ludzie, rozsypani przez wiatr namiętności jak liście, zbliżają się z bijącym sercem i z dławieniem w gardle do fortepianu Chopina. Z twarzy Szymanowskiego spełznął uśmiech i roztajał w gorącości jakiegoś cierpienia. Nie zapomnę tej twarzy bolesnej, przeraźliwie bladej, ani tych oczów zasnutych mgłą. Po długiej chwili muzyk jak gdyby się nagle obudził, jak gdyby nagle oprzytomniał, zdumionym spojrzeniem przemknął po zaczarowanej sali. Jakby zawstydzony, że obnażył duszę wobec tłumu, że odprawił swoje tajemne nabożeństwo na oczach ludzkich, wzdrygnął się i czym prędzej rozpoczął muzyckie igraszki. Uczynił to z niecierpliwym pośpiechem. Każdy poddany mu temat transponował wesoło „à la manière de…” Z nieprawdopodobną łatwością. ze zdumiewającą i oszałamiającą swobodą „robił” Chopina. Bacha i Wagnera. „Le roi s’amuse…” Schwytał gdzieś w powietrzu swój dziecinny uśmiech, zaprawiony słodyczą, i igrał z fortepianem posłusznym, bałwaniasto zdumionym, zdawałoby się, że obłąkanie szczęśliwym. A potem pytał jak dziecko:
   — Czy wam się podobało?
   Och, najmilszy Kalocie! Nieludzko się nam podobało. Zakopanemu byłby przenigdy nie odmówił niczego. Rozkochany był w tym gnieździe i mieszkał tu przez długie lata. Najpierw w miłym domku, co się zwie „Limba”. Sławna to chałupa owa „Limba”, do której jak do ula zlatywały najbardziej złociste polskie pszczoły. Z grona tych głośnych i słynnych, co tu mieszkali, można by ze dwie utworzyć akademie. Potem, przez lat kilka mieszkał w domku nagrzanym przez słońce, co się zwie „Atma”. Obok niego szumi zwalisty potok, a w lecie otacza go kolorowa czereda nasturcji. Urządził tu sobie mieszkanko przytulne, surowość drewnianych ścian otuliwszy wileńskimi, gorąco–złotymi kilimami.
   Była to „chata rozśpiewana, grająca muzyką w noc ciemną”. Gotował się w niej ukrop dźwięków, grzmiało w niej lub słodko śpiewało. Blady, wymizerowany, stu cierpieniami pobity, genialny muzyk przez długie dżdżyste dni i przez długie pochmurne noce, wichrami rozjęczane, siedział przy fortepianie i w ogromne arkusze nutowego papieru wbijał dźwięki schwytane w mroku, złowione w burzliwej ciemności buszującej za oknami. Nasłuchiwał tysiecznych głosów wiatru, a zaraz potem kazał mu śpiewać. Kiedy burza targała las za włosy, nasłuchiwał jęków i płaczów udręczonych. Stroił je, łączył przedziwnie, oczyszczał i w harmonię zaklinał.
   Tutaj, w tej biednej chałupinie, Szymanowski, muzyk światowej sławy, odczuł bolesnym drgnieniem serca, że śpiew rodzonej ziemi, że odwieczne jej melodie są skarbem najczystszym i najbardziej złocistym. Ogarnęła go dręcząca żądza zaklęcia odwiecznych głosów w nieśmiertelne dzieło. Stąd, z tego rozśpiewanego rozgłośnie zakątka polskiej ziemi, wyszli na świat w zbójnickim, wspaniałym, chrzęszczącym pochodzie Harnasie. Harnaś to góral z jastrzębim wzrokiem, zbójnik z orlim piórem, kolorowy i świetny, śpiewający aż do pęknięcia płuc i serca. Przez wiele lat Szymanowski łowił te dźwięki i przykładał czujne ucho do skalistej ziemi, aby usłyszeć bicie jej serca, wtopionego w granity. O, jakżeż cudne usłyszał rzeczy!
   Zżył się z górami i Zakopanem i z dalekiego świata czym prędzej tu powracał. Gdy chciał odetchnąć po swojej pracy ogromnej, targającej i do ostatniej kropli krwi wyczerpującej, zjawiał się wśród towarzyszów i grywał z nimi w brydża. Wiele było przy tej okazji zabawy, czarująca bowiem jego nieporadność w tych zawiłych sprawach żywą budziła radość. Natomiast podlewane winem sympozjony wśród braci artystowej przypominały rozkoszne wędrówki przez dzień słoneczny.
   Świetny umysł Szymanowskiego, który zdumiał promienistymi błyskami w rozprawie o Chopinie i w wielu felietonach, głębokich i jarzących się wyborną ogładą i porządkiem słowa, krążył swobodnie w bujnym ogrodzie tematów. Nic pięknego nie było mu obcym. Ani książka, ani obraz, ani rzeźba. O tym, co piękne i czyste, promienne i jasne, rozprawiał ze skrzydlatą lekkością nieporównanego causeura. Listy jego były rozmową wytworną, wybijaną klejnocikami rozkosznych powiedzeń.
   Od czasu do czasu razem z osowiałą, nudnie beznamiętna jesienną szarugą zjawiała się w drewnianym jego domku melancholia. Niemocny, schorowany, do cna umęczony, nawałem zgryzot zgryziony, zapadał w ciszę smętną i udręczoną. Biedny, o jakże biedny, genialny człowiek!
   Skulona na zimnie siedziała za drzwiami śmierć, czyhająca na łup nie lada jaki. Codzienne troski, jak zjadliwe psy, naszczekiwały z daleka. Ludzie obcy myśleli zapewne. że twórca wielkich wspaniałości, szlifierz muzycznych diamentów, chodzący w sławie jak w słońcu, opływa w dostatki i stąpa po aksamitach. O dolo! Twórca Stabat Mater, tego dzieła, co serce ludzkie przyprawia o niepowstrzymany szloch, spoglądał czasem dokoła siebie zrozpaczonym wzrokiem. Co tu taić i po co? Nikomu to nie dziwne, że geniusz nie jest intratnym folwarkiem. Może gdzieś tam na szerokim świecie… Równo przed rokiem, widząc zgryzotę na wynędzniałej twarzy Szymanowskiego, pytam go, w czym rzecz? A w tym, że musi jutro wyjechać na koncert do Paryża, a kapitałów posiada równo tyle, że może dojechać trzecią klasą do Nowego Targu.
   Musiał być olbrzymem, skoro zdołał w tej cudownie miłej atmosferze wydrzeć pazurem z duszy sześć dziesiątków opusów. Mógł sobie, jak Chopin, napisać na wiązce papierów: „Moja bieda”. A los go dręczył z nielitościwą zawziętością. Gromił jego i jego najbliższych. Mścił się na nim za to, że w ludzkim lesie wybujał ponad miarę, że głową sięgał chmur. Niech mu Bóg litościwy da słodki odpoczynek, bo spracowany jest bardzo i straszliwie umęczony. Wiech go wesołym graniem przywita serdeczny jego przyjaciel Bartek Obrochta, ten przedziwny góralski muzyk, co w pewien dzień pogodny przysiadł na skraju drogi, zagrał sobie niebożę i lekko pomerł rozegraną śmiercią.

poprzedni Spis rozdziałów następny