Kornel Makuszyński


Kartki z kalendarza

  

III
NIEZNANE KARYKATURY SICHULSKIEGO


   Z mojego niedopalonego mieszkania w Warszawie bracia rodacy zabrali na pamiątkę (zapewne z wielkiej dla mnie miłości) to wszystko, co ocalało i przedstawiało jakąkolwiek wartość. Na torebki i do owijania przydziałowych śledzi zabrali mi też kilka rękopisów nowych książek, wielką tym czyniąc przysługę literaturze rodzimej. Gardząc tak mizernym łupem, jak książki już wydrukowane i opatrzone dedykacjami, rzucali je w błoto uliczne i nie słyszeli, jak książki płakały. Kiedy się o tym dowiedziałem, umarłem z żalu i jeśli jeszcze żyję, to chyba tylko z niemądrego przyzwyczajenia. „I po cóż serce jadem wspomnień poić?” — jak powiada pewien mądry poeta. Bóg dał, rodak wziął… Nie wziął jednak wszystkiego, idiota. Ze śmietnika żałosnych szczątków wygrzebałem wiązkę bezcennych dla mnie listów, kilka wzgardzonych przez łupieżców fotografii, rysunki i takie sobie drobiazgi, które cieszą osiwiałe serce człowiecze, pieczołowicie zbierane w ciągu żywota. Pośród nich wygrzebałem pięć karykatur Kazimierza Sichulskiego, których nikt nie zna i które mam zaszczyt wystawić na widok publiczny.
   Sichulski — pomiędzy braćmi „Sichuła” — był, jak wiadomo, genialnym karykaturzysta. Po wydaniu wspaniałej teki karykatur wszystkich posłów do parlamentu austriackiego został zaproszony do Londynu, aby spaskudził w karykaturze gęby posłów do Izby Gmin. Wyborna to była sposobność do osiągnięcia światowej sławy, wyjazdowi jednak przeszkodził wybuch pierwszej wojny światowej. Sichulski udawał, zdaje mi się, kapitana żandarmerii czy coś podobnego.
   On i jego ołówek szaleli przed wojną we Lwowie, gdzie wiedliśmy żywot bujny i huczny, serdecznie przyjacielski i radośnie młody. Mieszkanie każdy z nas jakie takie miał, bo takie panowały ongi zwyczaje, prawdę jednak powiedziawszy, było ono zbędne, bo na dwadzieścia cztery godziny doby, najmniej szesnaście spędzało się w redakcji, kawiarni i w knajpie. Były to naturalne schrony przed szewcem i krawcem czy innym takim, co miał dość słuszne pretensje, aby malarz czy poeta dotrzymywał honorowej umowy, uroczyście zawartej, i zapłacił za buty czy ubranie.
   Sichuła, chociaż pracował jak furiat, był człowiekiem towarzyskim. Wprawdzie bladolice damy mdlały, kiedy wypuścił z siebie jakie lotne słówko, ale ówczesne damy były zbyt przeczulone. Zjawiał się przeto od czasu do czasu w knajpie, a ponieważ był białym krukiem pośród malarzy, bo nie pijał gorących napojów (które się mrozi), więc szalał na swój sposób, cudowny zresztą sposób. Na starych kopertach, na odwrocie „jadłospisów”, na kartce listowego papieru, na bibułce, bezczelnie udającej serwetę, rysował każdą fizjognomię, w której dojrzał rysim spojrzeniem coś ciekawego. Rozkosznie było patrzeć, jak to ten genialny czort czynił. Zrobił kilka kresek drapieżnym ołówkiem i „już z żołnierza masz zająca”!
   Narysował takich karykatur setki, a wiatr je rozwiał po świecie jak liście. Z tym większym przeto wzruszeniem przyglądam się gębom ocalałym — pięciu tylko z pięćdziesięciu, które były w moim posiadaniu, bo przyjaciel Sichulski miał szeroką rękę i rozdawał te rozkoszne rysunki na lewo i prawo. Nie kosztowało go to najmniejszego trudu. Szalony jego ołówek śmigał tylko po papierze. Kiedy nieporównany karykaturzysta był w dobrym nastroju, robił takich rysuneczków dziesięć przez godzinę i sam porykiwał ze śmiechu. Nie było pośród nas takiego bałwana, który by się obraził, choć Sichulski wydobył z niego pierwszorzędną a głęboko ukrytą małpę.
   Załączone karykatury pochodzą z roku 1911, kiedy Sichulski był we wspaniałej formie, napełniony zgoła wściekłą żądzą malowania. Narysowane zostały przy winie w lwowskim hotelu George’a, tego samego wieczora i mnie ofiarowane, albowiem Sichulski z niewiadomych powodów miłował mnie bardzo, co mu odpłacałem z grubą lichwą. Może mnie miłował dlatego, że byłem równie jak on pyskaty. Byli tacy, co twierdzili, że nawet więcej.
   Kogóż wyobrażają te świetne rysuneczki?
   
   Ta kaczka z nieprzystojnym kuprem — to popularny w owym czasie we Lwowie młodzieniec, nadobny, elegancki, wytworny, wysmukły i dorodny. Apollinową piękność uduchowionego jego oblicza psuł cokolwiek nieforemny nos, przypominający kaczy dziób. I potrzeba było dopiero łajdackiego ołówka Sichulskiego, aby tak tego młodziana zohydzić i udowodnić zdumionemu światu, że twarz ta nie jest zgoła twarzą, lecz zwyczajną katastrofą.
   Rysunek ten wyobraża pismaka, Kornela Makuszyńskiego, którego jako pierwszego wydobywam z teczki, aby opowiedział o innych. Młodzian zbrojny jest jeszcze w brodę, w owym czasie bowiem broda, jak i peleryna, była nieodzowną dekoracją artysty. Brodę miał Kasprowicz i Żuławski. W rzewny kosmyk bródki stroił się Staff, za to Miciński nosił straszliwą, kruczo czarną brodę asyryjskich królów. Brodaty był, ale bez przesady, wytworny Tadeusz Pawlikowski, a Mefista ostrobrodatego udawał Konrad Rakowski. Brodą jasnozłotą, tkaną z cienko krajanego pursiczanu, uwodził Teofil Trzciński. Brodaci byli wspaniali malarze Dębicki, Pautsch i Jarocki, a rzeźbiarz Henryk Kuncek mógł swoją rozłożystą brodę zaplatać w warkoczyki. Artysta mógł nie mieć portek, ale brodę mieć musiał. Dlatego i ta sympatyczna kaczka jest brodata. Z ówczesnej naszej branży jedynie chyba Zapolska nie nosiła brody, albowiem „przez omyłkę wybrała sobie niewłaściwą płeć”.
   
Rozmiar: 34642 bajtów    
   Ten kędzierzawy olbrzym, tak czarny, że aż smolisty, to słynny baryton z Zagrzebia, Vuskowicz. Przyjechał do Lwowa na występy, śpiewał wspaniale, a pił jeszcze wspanialej. Zaprzyjaźnił się z całym artystycznym bractwem i za żadne skarby nie chciał wyjeżdżać z naszego zaczarowanego miasta, chociaż kilka razy dziennie luba jego ojczyzna wzywała marnotrawnego syna do powrotu. Bardzo nam było miło, lecz wreszcie sami zaczęliśmy go namawiać łagodnie, aby wyjechał, a czyniliśmy to we własnym interesie, bo gdyby ta miłość od pierwszego wejrzenia potrwała dłużej, nie pozostałoby dla nas kropli wina. Płakał wspaniałym barytonem, kiedy wyjeżdżał, ale wreszcie wyjechał.
   Dzień pożegnania był smętny, bo łzy z winem mieszaliśmy w pucharach. A wieczorem śpiewał Vuskowicz Scarpia w Tosce… Dziwne rzeczy zdarzają się w teatrze, wtedy jednak zdarzyła się jedna z najdziwniejszych. Kiedy Tosca — Korolewicz–Waydowa — pchnęła straszliwca, zbrodniarza tępym nożem w plugawe serce, Vuskowicz legł miękko na dywanie, a kilka minut po śmierci, choć najdokładniej zakatrupiony, poprawił się na dywanie, podłożył sobie rękę pod głowę i głośno zachrapał. Widać z tego, że lekką śmierć mają ludzie, którzy wypijają przedtem kilka butelek dobrego wina.
   
Rozmiar: 34193 bajtów    
   Trzeci z tej galerii zwał się Franciszek Bietkowski, mecenas i przyjaciel wszystkiej cyganerii. Gęba Mefistofelesa z głębokiej prowincji, czarny jak czort, ale nie naturalna czarnością, lecz z pomocą czernidła. „Uszanuj farbę moich włosów!” — powiada Oskar Wiltle. Rozkoszny przyjaciel kupował obrazy u malarzów, a potem podpisywał weksle, które biedaczek, musiał potem sani płacić, o czym zresztą wiedział z góry, więc mu się żadna nie działa krzywda. Kiedy mu czasem zdechła krowa, cały Lwów, piszący, grający i malujący, jechał do niego na wieś, aby chociaż raz do roku najeść się do sytości i na zapas. Wieś położona była na wzgórzu pod Haliczem, nad potężnym Dniestrem.
   Dnia jednego — wtedy był pomór na indyki — poczerniony Amfitrion zaprosił nas na te specjały, a w nocy wylał Dniestr i odciął nas na trzy dni od świata. Były to dni rozkoszy, bo wśród gości „zauważyliśmy” (jak piszą sprawozdawcy ze świetnych zebrań) dwóch muzyków: jednym był tylko Karol Szymanowski, drugim tylko światowej sławy pianista Artur Rubinstein. I jeden był w domu nad Dniestrem fortepian: tylko Steinway. Ze wstrętem i oburzeniem odwróciwszy się od szeroko rozlanej wody, piliśmy wyciśnięte ze słońca napoje i słuchaliśmy nieustannego koncertu, za który dużo zapłacono by w Ameryce. Rubinstein zagrał na pamięć całą Salome, a Szymanowski, rozigrany jak żak, cudowny i jasny, urządzał niezrównane na fortepianie figle. A po powodzi Amfitrion z czarcim obliczem zszedł do piwnicy i zdumiał się… „Długo ręka drżąca szukała” jakiej flaszki, ale nie znalazła.
   
Rozmiar: 35176 bajtów    
   Na radość tych wspomnień posępny pada cień. Oto jedyna w tym narysowanym gronie kobieta, to postać tragiczna. Mniej więcej około roku 1910 ukazała się na scenie lwowskiej młoda aktoreczka, Róża Łuszczkiewiczówna. — „A amfiteatr oszalał”. — Brzydka dziewczyna z głębokim spojrzeniem i wspaniałym głosem wzięła od razu „najsilniejszy akord i uderzyła gromem”. W tym pączku tkwiła purpurowa róża olbrzymiego talentu Stanisławy Wysockiej i wspaniała potęga aktorska Wandy Siemaszkowej. Ogarnęła nas radość, że obok tych gwiazd pierwszej wielkości, rozpromieniła się trzecia, która niechybnie będzie im równa. Brzydka aktorka, oświetlona od wewnątrz pożarem, stawała się na scenie piękna, niepokojącą pięknością. Kochała teatr do zapamiętania jakąś posępną, śmiertelną miłością. Zapolska chciała pisać dla niej sztukę, ale nie zdążyła jej napisać, bo świetny aktorski meteor roz—krwawił się jednej nocy i runął w ciemną przepaść. Nie dociekajmy tajemnic obłąkanego z bólu serca. Nadzieja polskiego tragicznego teatru, Łuszczkiewiczówna, sama przywołała śmierć, aby ją uwolniła od jakiejś męki. Biedna, brzydka dziewczyna, która zapomniała, że teatr jest instytucją zła i żarłoczną i że jest „domem złamanych serc”.
   
Rozmiar: 30605 bajtów    
   . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .
   
   „Po kropkach piszę dalej”.
   Trzeba bowiem tą wykropkowaną cytatą ze Słowackiego oddzielić ustęp żałosny od tego, który musi się uśmiechnąć na widok krokodylej gęby, będącej jednym z majstersztyków Sichulskiego. Gęba ta, która jak ktoś gdzieś powiada, nie jest ludzkim obliczem, lecz gniewem Pana Boga. należała do jednego z najmilszych ludzi ponurego świata. Był nim dr Antoni Zoll, ze słynnej krakowskiej rodziny, wielce czcigodnej i wsławionej na wszelkie sposoby w nauce. Ale że nieszczęście może się zdarzyć „w najporządniejszej familii”, zdarzyło się przeto i w szlachetnym klanie Zollów. Wedle rodzinnej tradycji i ten Antoni był doktorem praw i wysokim urzędnikiem, który w imieniu Franca Józefa paradował w pirogu i przy takiej szpadce, na której można było piec kurczęta. Te godności miał jednak w pięcie. Cały Lwów znał i miłował tego wybornego pomyleńca, co urzędował kilka dni w miesiącu, a resztę czasu, chytrze wyłudzonego cesarzowi Francowi, obracał na najdziwniejsze zajęcia. Antek Zoll polował, malował, fotografował, śpiewał, grał i last not least — w zastraszający sposób niszczył dobre piwnice. Nierozłączna para, Adam Didur i Antek Zoll, znana była powszechnie. Jeden, światowej sławy bas, drugi wspaniały, choć amator, baryton.
   Wyborne te towarzyskie zalety nie byłyby najdoskonalszym tytułem pochwały, gdyby nie wzruszająca zacność i uczynność tego brata–łaty. Zoll był dygnitarzem w Radzie Szkolnej Krajowej, który wiele znaczył i wiele mógł. Szeptaliśmy mu przeto w lewe ucho, co należy zrobić dobrego, a pan radca bieżał czym prędzej, aby to chytrze wykonać, i wtedy urzędował gorliwie. Porządny chłop! Austriacki minister oświaty byłby sobie wyrwał włosy z brody, gdyby był wiedział, co w jego lwowskiej filii wyprawia pan dr Zoll. Cesarski we Lwowie namiestnik cośkolwiek o tym słyszał, ale oczy przymykał, bo ten jego gorliwy urzędnik był taki czarujący, że czarowi temu ulegał i srogi namiestnik.
   Trzeba było na ten przykład zrobić wielkiego poetę, Jana Kasprowicza, profesorem uniwersytetu. Jego cesarsko–królewska a do tego apostolska mość byłby się na to nigdy nie zgodził, gdyby był wiedział, że jeden z poematów młodego jeszcze buntownika był skonfiskowany i obłożony klątwą. Musiał się jednak zgodzić, bo życiorys Kasprowicza pisał dla Wiednia nikt inny, tylko Antek Zoll. Pan Bóg zakrył ręką twarz, bo w sprawozdaniu Zolla łgarstwo jechało na łgarstwie, ale stary cesarz czytał zadowolony w tonacji ra–moll, że niejaki Jan Kasprowicz jest szczerze oddany domowi Habsburgów i jest najpobożniejszym z ludzi, więc podpisał nominację z zakrętasem.
   W miłym tym Zollu, w tym „czerepie rubasznym”, piękna mieszkała dusza. Po wojnie dał swój dygnitarski, zlotem i czarnym pierzem strojny piróg psu do zjedzenia i czym prędzej zgłosił się do służby u Rzeczypospolitej. Dnia jednego wraz z Didurem odwiedził mnie w Zakopanem. Źli ludzie, plotkarze z wyparzonymi pyskami, opowiadali, że w promieniu dwudziestu kilometrów zabrakło wtedy wina. Z dziesięciu kilometrów plotka zrobi zawsze dwadzieścia…
   „Antek” Zoll umarł, jako polski starosta, do końca swoich dni radosny i huczny, dobry i zacny. I z Kasprowiczem spotkał się w niebie, i z Didurem, i z Sichulskim.
   — Kiedyż nareszcie zjawi się tu Kornel? — zapyta niedługo jeden drugiego. Bo to nieładnie tak rozbijać kompanię…

Rozmiar: 24953 bajtów

poprzedni Spis rozdziałów następny