Kornel Makuszyński


Kartki z kalendarza

  

III
JAK W ROMANSIE STEVENSONA


   Literackie biurko jest zawsze małym muzeum, lamusem, bric a brac’iem, przedziwną rupieciarnią. Człowiek zamiłowany w porządku zawyłby na widok takiego muzeum wielkim głosem. W jakim celu literat chowa te skarby, tego nikt nie wie, a on nie wie tego też. Gdyby je jednak spalić, pękłoby mu serce na siedemdziesiąt siedem części; jemu się zdaje, że minione życie śpi pięknym snem wśród tych szpargałów, z których wylatują wspomnienia i mole.
   Rozkazem domowym nr 7899 (licząc od pierwszego lipca r.b.) polecono mi spełnić polityczną radę księdza Robaka i „wymieść śmiecie”. Wzdychania moje słychać było na całej ulicy. Nie wiem, czemu przypomniał mi się dzielny Herakles i niechlujny Augiasz? Począłem przeglądać stare, głupawe wiersze, pisane na odwrocie kopert, listy miłosne od krawców grożących kryminałem i wieczną hańba, sterty listów znakomitych przyjaciół — Perzyński zaczynał je zawsze: „Łysa Pało!” — i mnóstwo fotografii. Same wspaniałe gęby, cokolwiek zapijaczone, robione „na demona” i „na szatana”, dzięki umiejętności i zacności fotografa do ludzkich jako tako podobne. „Galeria moich bliźnich”, Kolegów i przyjaciół, żywo przypomina album policyjne, ze mną włącznie.
   W pewnej chwili uśmiechnęła się do mnie jakaś twarz… „Przyjrzałem się niepewnie starej fotografii, zdumiony cokolwiek, skąd się w moich zbiorach wziął wizerunek, wyobrażający przedziwną scenę: albo ślub indyjskiego maharadży, albo koronację pary królewskiej jakiegoś zakazanego królestwa? Przed ołtarzem stoi olbrzym we wspaniałym rosyjskim, szlacheckim mundurze, a obok niego przysięga mu „miłość, szacunek i posłuszeństwo bez granic” dama też ogromnego wzrostu.
   Kto to być może? Wśród maharadżów i królów mam mało znajomości, tym dziwniejsza jest dedykacja: „Drogiemu Kornelowi…” i zamierzchła data.
   Ach, to ty, najmilszy z najmilszych, a nawet jeszcze milszy? Przecie to cudowne chłopisko, „przyjaciel całego świata”, pomnikowa figura, to Kazimierz Dunin—Markiewicz! Niedawno umarł, serdeczne biedaczysko… A że to był jeden z najdziwniejszych ludzi, jacy kiedykolwiek chodzili — często błędnym zygzakiem — po polskiej ziemi, niech mi czytelnicy pozwolą, abym go ukazał w całej pełni, wielu uprzedzając pamiętnikarzy, wszyscy bowiem wspomną o nim kiedyś najpiękniejszymi słowy.
   Nie był to bowiem zwyczajny człowiek: to streszczony romans awanturniczy w jednej osobie, cudowna jakaś awantura R. L. Stevensona. W jakiś tam sposób związany z wielkim włóczęgą po oceanach, w każdym razie ziomek i sąsiad Conrada–Korzeniowskiego, sam był włóczęgą niepospolitym. Na nim można dowieść, że czort niespokojny, jeśli się naprawdę uda, zawsze włazi w bujnego Polaka. A taki to był człowiek, że pisząc o nim pragnąłbym pisać słowami najgłębszej miłości. Kochaliśmy go wszyscy, wszyscy, jak się kocha serdecznie dobre dziecko.
   To „dziecko” było olbrzymem, mającym około dwóch metrów wysokości, dlatego chyba miał takie długie nazwisko — „z perspektywą”, jak mówi Mark Twain — bo zwyczajne byłoby dla niego zbyt krótkie i sięgałoby mu ledwie do nosa. Chyba najwyższy człowiek w polskiej ziemicy, toteż wcale rozsądne wyda się głupie na pozór pytanie, zadawane mu przy spotkaniu:
   — Co tam słychać w wyższych sferach?
   Śmialiśmy się z niego (a on zawsze ryczał najgłośniej), że głowę ma wciąż w chmurach, dlatego często chodzi) „zawiany”, że wozem sypialnym jeździć nie mógł, gdyż nogami musiałby zaczepiać o słupy telegraficzne, że w zwyczajnym pokoju mieszkać nie mógł, tylko „wzdłuż korytarza”, że fajkę zapalał od latarni i zawsze musiał chodził piechotą, w żadnym nie mogąc się zmieścić aucie.
   Tak wyglądało ciało, w którym mieszkała dobra, tkliwa, dziecięca niemal dusza. W tym ogromnym kotle nie było ani smoły, ani siarki zawiści. Był to dobry, serdeczny olbrzym, wszystkim się radujący brat–łata, subtelny przyjaciel i niezwykle czuły artysta. Dla przyjaciela byłby sobie ściągnął koszulę z grzbietu, z tym tylko była bieda, że to koszula, dobra na namiot dla skautów albo na żagiel, ciągnęłaby się za obdarowanym jak dworski tren.
   Nasz Dunin był nieprawdopodobnym okazem z gatunku Polonus Vagabundus. Gdyby był umiał robić majątek, byłby go zrobił opisawszy swoje życie, tym bardziej że mu Pan Bóg nie skąpił fantazji; gdy Dunin–Markiewicz snuł czasem straszliwą, okrwawioną, czarną nić wspomnień, uśmiechaliśmy się wtedy uśmiechem jednego świetnego Anglika, który zauważał dobrotliwie:
   — Wyborna to jest historia, ma tylko tę złą stronę, że jest zełgana…
   Przyjąłby go do familii Zagłoba i wkrótce by się okazało, że mieli wspólną cioteczną babkę, i szlachcic nie byłby „sam pijany in universo”. Zyskałby rozkosznego kompana.
   Miał ongiś majątek na Ukrainie, jakąś Żywotówkę, ponieważ jednak było to hańbą dla uczciwego artysty, Markiewicz wziął na szerokie plecy bogatą ziemię i poniósł ją do Paryża, gdzie się tym bardzo ucieszyli, szczególnie w okolicy Campagne Premiere. Wkrótce w promieniu kilometra zabrakło tam wina, a malarska czereda wszystkich nacji zaczęła jadać obiady. Jeszcze do dziś ten i ów przypomina w Paryżu wielkoluda z kraju gdzieś pod biegunem, żywą wieżę Eiffla.
   Wtedy Markiewicz był malarzem. Wobec tego „lewy brzeg” miał swojego św. Krzysztofa, który mógł ludzi przenosić przez Sekwanę. Siedział tam parę lat, aż mu się znudziło, wobec czego żeni się. Jak i z kim? Połowa Paryża zbiegła się na ślub. Panną młodą była angielska arystokratka, Gore Both, nie kto inny, lecz słynna później na cały świat „zielona hrabina” — „hrabina Markiewicz”, dowodząca z innymi irlandzkim powstaniem. Skazana na śmierć, ułaskawiona potem, mianowana została z kolei rzeczy ministrem. Mocne jej dzieło opisał w słabej powieści La route des Geants Piotr Benoit. Długo szukała, aż znalazła dwumetrowego Polaka. Przeniósł się on z nią do Irlandii, gdzie ona rzucała bomby, a uśmiechnięty mąż. bardzo tym ubawiony, prowadził teatr i malował obrazy, z których jeden, tryptyk Chleb, znajduje się w dublińskim muzeum.
   Znudziło mu się i to, więc zaczął pisać sztuki dla swego teatru i dla swojej głośnej żony. Napisał wtedy Powrót Seymoora i wielką maszynę Poległym cześć!, która w zachwyt zacnych wprawiła Irlandczyków, tematem jej bowiem były walki irlandzkie o niepodległość. Ubocznie pracował wtedy i dla wrzosistej Szkocji, opowiadają bowiem, że za czasów jego dyrektury produkcja whisky z wodą sodową urosła w dwójnasób. Nasz wspaniały rodak wprowadził też wówczas nowy, nieznany tam sposób picia whisky z wodą sodową, ten mianowicie, że on pił whisky, a wodę sodową kto inny.
   Nagle wstrząsnęła światem niezmierna wiadomość, że książę Wied został albańskim mbretem. Byłby to dziw nad dziwy, gdyby się taka trochę piekielna, a z całą pewnością głupkowata awantura obyła bez Polaka, wobec czego Markiewicz jest już w Albanii i intronizuje Wieda na wesołe i strzelające królestwo. Może chytrze kalkulował, że dzielni Albańczycy wygnają chuderlawego Wieda, a potężny Polak założy albańską dynastię. Król Mikołaj pisał kiepskie wiersze, a Dunin dobre sztuki. Dunin był lepszy. Wszystko jednak wzięło w łeb, Wied bowiem zwiał do Niemiec, a srogi albański rewolucjonista, Markiewicz, zwiał na Ukrainę.
   Tam sobie przypomniał haniebny, lecz miły zawód: literaturę, i zaczął znowu pisać komedie. Pierwszą była Dzikie pola, wystawiona u Szyfmana, napisana z łajdacką furią. Zawrzało na bujnej Ukrainie, bo uśmiechniony niewinnie Markiewicz, jak niedźwiedź, co z korzeniami drzewa wyrywa, wyrwał żywcem różne głośne ukraińskie figury i pognał je na scenę. Hałasu było co niemiara, toteż kiedy wojna wybuchła, niewiniątko wolało pójść na wojnę, niż wracać na rozsrożone „Dzikie pola”.
   Podczas wojny znalazł się w „achtyrskich huzarach” i, drab jeden, zdobywał Lwów, pewnie po to, aby mnie czym prędzej zobaczyć. Wiele dziwnych figur widziałem na bożym świecie i w panoramach, ale czegoś takiego, jak ten Polak, Anglik, malarz, pisarz, dyrektor teatru, albański rewolucjonista i rosyjski huzar, jeszcze nie widziałem. Ludzie patrzyli z przerażeniem na wielkoluda, co na siwym łbie dźwigał półmetrową papachę.
   Kiedy jechał konno, drżała ziemia, a nieszczęsny jego ponad miarę obciążony koń ludzkim stękał głosem albo kwilił jak dziecko skrzywdzone. Na tym Rosynancie pojechał w Karpaty, gdzie go zapewne ostrzeliwano jako wzgórze 901. Podziurawiono go tam jak wielkie sito, a ponieważ trudno było dźwigać taki pakunek, porzucili go w śniegu. Żeby mu się nie nudziło, sprawił sobie tyfus plamisty, chociaż, zdaje się, trzeba było owada wielkości żółwia, aby go ukąsić. Miał jednak chłop szczęście, bo go jakoś dowieźli potem do Lwowa i dla rozmaitości porzucili w baraku dla cholerycznych.
   Wyzdrowiał i znowu pojechał na wojnę na stękającym koniu. Raz słyszałem, jak opowiadał Fałatowi, który go bardzo kochał, ilu wtedy zabił ludzi. Dobrotliwy, cudowny Fałat liczył, liczył, liczył, aż zabrakło nieprzyjacielskie go wojska.
   — Czy Markiewicz naprawdę tylu zabił? — pyta mnie dobrodusznie.
   — Trzech ocalało — odrzekłem — bo szelmy udawały nieboszczyków.
   — Kilku wykpiło się w inny sposób — dodał z ohydnią powagą srogi, a niewypowiedzianie miły Dunin–Fracasse.
   Jakże taki nie miał pisać śmiesznych komedii? Kiedy mnie zaniosło w 1915 roku do Kijowa, patrzę i oczom nie wierzę. Jest Markiewicz! A co robi? Pisze. Pisze i maluje. Dali mu wspaniały jakiś order i wypuścili „do cywila”, aby wojny zbyt prędko nie skończył. Napisał ci wtedy komedię jadowitą, doskonałą ironią zaprawną, pt. Lilie polneRomans Marty. I jeszcze potem powieść Przemoc krwi i z Fijałkowskim komedię Milość czy pięść?
   Potem umarł.
   Cyrano de Bergerac z Żywotówki.
   Zawsze uśmiechnięty od Wschodu do Zachodu, szlachetny artysta, malarz i pisarz, dobrotliwy Waligóra, tramp królewski, serdeczny, cudowny, siwy chłopak, co miał dwa metry długości.

poprzedni Spis rozdziałów następny