Kornel Makuszyński


Kartki z kalendarza

  

III
BAŁAMUCTWA W WIELKIM STYLU


   Ten felieton powinien być czytany przy odgłosie spiżowych trąb i przy biciu w tarabany. Jest to bowiem opowieść o zbrojnym, ostrogami brzęczącym, górnym i chmurnym, i nieco pomylonym żywocie doktora Stanisława Eliasza Radzikowskiego, który na cichym Podhalu niesłychaną urządził awanturę. Niedawno święciliśmy wielką rocznicę powstania w Chochołowie. Nie wiem, czy kto przy tej okazji wspomniał o tej postaci poważnej i groteskowej, wzruszającej i żałosnej, o tym ognistym Eliaszu, co chciał w Chochołowie wzniecić pożar po raz drugi. Przed moimi oczami zjawił się jak żywy w swym operowym rynsztunku, nadziany piorunami, które „buchnęły, zawrzały i zgasły”, pozostawiwszy wiele dymu i czadu.
   Któż to zacz był ów Eliasz straszliwy?
   Był synem głośnego malarza Walerego Eliasza, co malował góry i hale. Po znakomitym rodzicielu przejął miłość do Tatr i nie mógł żyć bez Podhala. Gwarą góralską gadał jak sam Tetmajer. Historię górskiej krainy znał doskonale i znał jej sztukę. Napisał bardzo wiele na ten temat. Ponieważ z zawodu był lekarzem, przez czas niejaki pełnił urząd lekarza klimatycznego w Zakopanem. Należy po cichu wątpić o tym, czy kogo wyleczył, wszystko go bowiem zajmowało, ale najmniej medycyna.
   Kiedy się później przeniósł do Lwowa, leczył całą literaturę i malarstwo skróconym sposobem lekarza z monologu Wyrwicza, uniwersalną receptą nr 7. Wódka z pieprzem była panaceum na wszystkie nękające artystów choroby i była zawsze mile widziana. Dziw to jest nad dziwy, ale niemal zawsze pomogła. Z tym samym zapałem odnosił się do medycyny co Boy, doktor Żeleński. Kiedy się razu jednego skaleczyłem w obecności Boya i zapytałem tego znakomitego lekarza, co mam robić, znakomity lekarz nachmurzył się, namyślił, długo „robił głowa”, a wreszcie mi powiada:
   — Czy ja wiem? Może by to posmarować jodyną?
   Eliasz był tak wspaniale inteligentny, że może nawet był i dobrym lekarzem, tylko że nigdy na to nie miał czasu. Gromadził zbiory, makaty, obrazy, starą broń, kontusze i karabele i miał wskutek tego w straszliwie zatłoczonym mieszkaniu podręczną garderobę teatralną, z której potem wydobywał kostiumy na własny użytek, kiedy wyszedł przed rampę z szumem i hałasem, krzyknąwszy na Wyspiańskiego:
   „Strójcie mi, strójcie narodową scenę!”
   Malował poza tym z dużym talentem przedziwne obrazki, których pod żadnym pozorem nie można było pokazywać niewinnym panienkom.
   Niezwykła była to postać: snuł się po świecie długi hidalgo — w powłóczystej pelerynie, oczywiście! ze szkłami na wytwornym nosie, z wąsem rozcapierzonym — serdeczny przyjaciel wszystkich narwańców od pióra i pędzla. Zawsze poważny jak bocian, milczący, zadumany, odświętnie uroczysty, a jednak zawsze gotów do małego szaleństwa. Wino miało dla niego urok niesłychany, w czym nawet nas przewyższał. A każdy z nas mógł onego czasu powiedzieć o sobie, jak jeden Anglik o drugim mówił Angliku:
   — Jest to straszliwy pijak! Potrafi wypić połowę tego, co ja…
   Chociaż z tej szlachetnej głowy biły opary, a wewnątrz niej burzliwe kłębiły się chmury, wiedzieliśmy o tym niezbicie, że dusza to była prawa i uczciwa. Toteż miłowaliśmy doktora Eliasza za to przede wszystkim, że patriota to był niezłomny. W roku 1918 powołano go czym prędzej do komitetu spisko–orawskiego jako wybornego znawcę tych spraw, lecz referaty jego o rewindykacji sprawiedliwych naszych granic, podobno bardzo gruntowne, były równocześnie zbyt bujne, bo miłego Eliasza czerwona krew zalewała na widok krzywdzących nas dyplomatycznych szachrajstw.
   Zaciął jednak zęby i wydzierżył, ale nie na długo. Kiedy Czesi, mimo rozejmu, złamawszy umowę, zajęli prawowite polskie dzierżawy, trzasło coś w tej uczciwej polskiej duszy i oto Eliasz wsiadł do ognistego powozu i począł rwać z kopyta. I w tym miejscu incipit tragoedia. Siwe, stalowe oczy doktora Eliasza przesłoniła krwawa mgła, więc nie umiał dojrzeć rzeczywistości. Zdjęła go jakaś mściwa rozpacz, postanowił przeto wielkie czynić rzeczy wbrew wszystkim i wszystkiemu. Mój Boże! Chciał dobrze, tylko że nie umiał. Przyjaciel wielkiego Pawlikowskiego, dyrektora teatru, sam przesiąkł teatrem i wszystko zmieniał w operę, i to w operę buffo. Zacny człowiek, wyborny Polak, ale tragik i komediant równocześnie. Wprawdzie Eliasz, ale nie prorok.
   Nikogo nie zapytawszy o radę, jedynie ze swoją chmurną pogadawszy duszą, goni do Chochołowa i tu w dniu 4 maja 1919 roku zawiązuje „konfederację Chochołowską”, siebie zaś obwołuje uroczyście Chochołowskim regimentarzem. Z równym powodzeniem mógł się ogłosić królem Podhala, lecz wtedy jeszcze Eliasz był skromny.
   To samozwańcze regimentarstwo nie było w owym czasie tylko bujnym żartem. Mogła się była z tego wyłonić piekielna awantura, bo pod Chochołowem zawsze drżał wulkan, a kiedy rozsierdzony krzywdą Eliasz chciał wspaniałą tę wieś do wspaniałego namówić szaleństwa, pełno w niej było broni, zwleczonej przez powracających żołnierzy ze wszystkich frontów. Gdyby jakiś inny regimentarz rzucił był iskrę na te prochy, a nie ten spadkobierca regimentarza Zagłoby, wiele by było popłynęło krwi. Eliasz jednakże zmienił wszystko w maskaradę. Wielka awantura uderzyła mu do „regimentarskiej głowy” i wszelki zmąciła w niej rozsądek. Na domiar wszystkiego prasa zadęła w spiżowe trąby i to go dokonało. Upił się własnym oszołomieniem i zaczął uprawiać szaleństwo bez metody. Podpalił ludzkie dusze, sam zaś zasiadł w pierwszym rzędzie, aby się przyglądać widowisku.
   Rozpoczął wyprawę krzyżową, ale nie wiedział, ani dokąd iść, ani po co? Przedziwny cudak… „Straśnie pańskie stroił miny”, stąpał buńczucznie i patrzył, czy krew nie tryska z ziemi, kiedy jej dotykał. Zdawało mu się, że kiedy zaryczał lwim głosem, „klepsydra zadrżała w ręce czasu”. A czas jedynie machnął ręką na ten spektakl „wesoły i ogromnie przez to smutny”.
   Pan regimentarz posiadał nieokiełznaną wyobraźnię, którą do tego gęsto podlewał winem, aby nie stężała. Postanowił przede wszystkim odmienić szary, zwyczajny strój na wspaniały, senatorski, godny wysokiego tytułu. Ze swej operowej garderoby wydobył palone buty, przypiął do nich meksykańskie ostrogi, przywdział bogaty kontusz. Pas się na nim krwawił czerwony, za pasem mordercza tkwiła krócica, na rękach muszkieterskie, łosiowe pyszniły się rękawice. Buławą salutował zdumiony polski świat, a wrogom groził karabelą. Proszę spojrzeć, jak chmurnie spogląda, groźnie ująwszy karabelę, która łaknie krwi… A gorzko mądry pan Fredro powiada w tym miejscu przez Papkina:
    „Gdyby moja Artemiza, światu groźne to żelazo, krwią jak gąbka napęczniała”… itd.
   Straszliwy Eliasz oznajmiał się biletem wizytowym, na którym grzmiało: Dr Stanisław Eliasz Radzikowski — regimentarz Chochołowski. Miło mu było niezmiernie, kiedy do niego mówiono „panie regimentarzu!” — chociaż nie domagał się tytulatury „jaśnie wielmożny panie regimentarzu!”
   Nie był to jednak koniec, lecz zaledwie początek srogiej awantury. Chochołów był zbyt marnym terenem do wspaniałych wystąpień, przeto „jedzie, jedzie rycerz zbrojny” do królewskiego miasta Krakowa, aby tam ugruntować swoją dostojność i zagrać na wielkiej scenie, na tle wawelskiej góry. Kolorowo odziany jak na premierę, budzi powszechny podziw i rwie oczy.
   — Kto zacz ten hetman? — pytają zdumieni krakowianie.
   Chochołowski regimentarz długo się namyślał nad wyborem kwatery. Wykalkulował wreszcie, że najporęczniej będzie regimentarską kancelarią założyć u Hawełki, gdzie, jak to niektórym wiadomo, nie podawano nigdy wody, chyba jeśli kto zemdlał. Tutaj rad przesiadywał w swym wspaniałym stroju, stąd brzmiał, stąd słał płomieniste uniwersały i tutaj obmyślał niesłychane na własną cześć uroczystości.
   Był taki — krótki zresztą — czas, że patrzono na niego życzliwie, jakby odczuto, że w tym tragicznym aktorze tkwi serce gorejące, więc mu pomagano wykonywać sfiksowane pomysły. Przeto jaśnie wielmożny regimentarz zarządził przede wszystkim za przykładem wielkich polskich wojowników święcenie szabel u oo. Kapucynów. Gdy się do syta już tą uroczystością upoił, zapragnął nowej, więc jakiś regimentarski proporzec święcił wodą z wawelskiej studni i inne takie urządzał spektakle, na które jeździł nie na hetmańskim bachmacie, lecz w rozklekotanej dryndzie. Wiele natchnienia można znaleźć w jednej opasłej beczce u Hawełki. Wciąż przeto bywał natchniony, a kiedy go krwisty napełnił animusz, wychodził na Szczepański rynek i grzmiał z krócicy, radośnie i hucznie, niedaleko jest bowiem od ognistego Hawełki na rynek. Biedny Eliasz…
   W cichym Chochołowie nic oczywiście nie wiedziano o tym, co pan regimentarz wyprawia. W Chochołowie wciąż jeszcze składano podpisy pod aktem konfederacji, którą on ze wspaniałym patosem wykoncypował. — „A słowa jego były żelazne!” — jak powiada Benvenuto Cellini. Regimentarz umiał pisać górnie, z polotem i „do serca”. Nie darmo przyjaźnił się z całą Młodą Polską. Akt spisany jest na ogromnej karcie, bardzo ozdobnej, a końcowy jego ustęp tak brzmi:
   „Obzywamy się stąd, z tego zakątka naszego na pograniczu, z Chochołowa, do braci naszej wszędy, a więc przede wszystkim do górali… do braci naszej na Spiszu i Orawie, i w ziemi Czadeckiej:
   „Przystępujcie do Konfederacji, która się tu, pod szczytami Tatr zawiązała. W imię Boga Wszechmogącego! Zaklinamy Was, Narodzie lechicki, rozwiń skrzydła i nie daj kalać orlich gniazd, nie daj ziemi, nie daj szczytów Tatr ni Spiszą, ni Orawy! Uroczyście i iście święcie zawiązujemy Konfederację…” Następują ustępy, które grzmią jak bateria ciężkich dział, a potem słowa, jak organy, śpiewają przysięgę:
   „Postanawiamy uroczyście, uchwalamy zgodnie i jednomyślnie Polsce, Macierzy naszej na pomoc stanąć i wszyscy do gromady, za ręce się silnie i z lubością dzierżąc, sprawę powszechną wesprzeć i do skutku ostatecznie doprowadzić”… A wreszcie:
    „Uchwałę tę, wspólną i jednomyślną, do wiadomości całej Ojczyzny naszej ogłaszamy”. Potwierdzili te słowa, grzmiące jak „surma Gradywa”, szanowni, dzielni Chochołowscy ludzie. Uczciwy patriota przemówił do nich płomiennie, zrozumiałymi dla nich głowami, więc tłumnie przystępowali do konfederacji, „za ręce się silnie i z lubością dzierżąc” — jak regimentarz ślicznie powiada. Podpisali przeto ten akt Konie i Kluski, mnogie Wilczki i Wierszaki, Jesionki i Mniszaki, rnęże i białogłowy, starzy i młodzi. Długie zastępy kroczą za zamaszystym podpisem regimentarza.
   O miły, o najmilszy Eliaszu! Po coś wdział buty z cholewami i przypasał w jaszczur oprawną karabelę? Taki śliczny był początek, a koniec taki przeraźliwie żałosny… Toteż niektórzy poważni ludzie, nawet politycy, uwiedzeń! tym początkiem, związali się z regimentarzem pajęczyną romantycznej nadziei, szybko jednak skończyło się przedstawienie i rozpoczęła się rejterada.
   Widzowie zgromadzili się na oglądanie bohaterskiego dramatu, a uraczono ich operetką ze śpiewami, tańcami i strzelaniem z krócicy. Eliasz odśpiewał wielką basową arię Marcelego z Hugenotów, która się jeży okrzykami: „Pif, paf! Pif, paf!” — nikogo jednak nie przeraził ten rycerz nieszczęsny, co wrodzoną swoją łagodność podmawiał, aby jak tygrys stroszyła wąsy i „dzikim” toczyła okiem. „Bo któż by się Eliasza bał?” Przyjaciel i namiętny wielbiciel Solskiego pozazdrościł mu chyba cudownego Chudogęby i mimowiednie go naśladował. Źle jest zbyt poufale stosunki utrzymywać z teatrem, uczeni bowiem od dawna się spierają, w którym z trzech przybytków namiętności temperatura jest wyższa: we wielkiej redakcji, w teatrze, czy w domu obłąkanych?
   Rozpoczęła się agonia jaśnie wielmożnego regimentarza.
   Pisałem o nim nie raz jeden, a zawsze jest mi niewypowiedzianie smutno, kiedy mi wypadnie mówić o ostatnich mrocznych chwilach jego kolorowego żywota. Oto konfederacja rozwiała się jak mętny dym. Chochołów zajął się oraniem chudej swojej ziemi, a on tragiczny, smutny, melancholijny, milczący chmurnym milczeniem, śmieszny w swej udanej grozie, wałęsał się po scenie w mrokach, co tak mu obsiadły duszę, jak czarne wrony uschłe drzewo. Uporczywie wciąż się mianował regimentarzem i za nic na świecie nie byłby złożył tego urojonego urzędu. Zaczęto się z biedaka naigrawać kąśliwym wierszem i nielitościwą prozą, naigrawaly się z niego jadowite żaki, ale on, zamknięty w mydlanej bańce swego urojenia, nie zwracał uwagi na zniewagi i kpiny, bo któż może dotknąć Chochołowskiego regimentarza, wysokiego dostojnika Rzeczypospolitej, u którego boku zwisała na długich rapciach stara karabela?
   Umarł i w niebie zameldował się groźnie jako jaśnie wielmożny regimentarz. Wyobraźnię miał szaloną, a serce wielkie i gorące. I istotnie chciał „Polsce, Macierzy naszej, na pomoc stanąć”, lecz się zwichnął Lechita z głową w chmurach, a nie umiejący chodzić po twardej ziemi jak zwyczajni ludzie.
   „Ktokolwiek będziesz w zakopiańskiej stronie”, zajdź do Muzeum Tatrzańskiego, gdzie lwim głosem ryczy manifest biednego Eliasza. Same „słowa, słowa, słowa”.

poprzedni Spis rozdziałów następny