Kornel Makuszyński


Kartki z kalendarza

  

III
SKRZYDLATY KOŃ


   Myślałem, że jak na początek trzech wystarczy, widzę jednak, że „Przekrój” jest nienasycony jak gość, literat albo wróbel i woła zdyszanym głosem depeszy: „Pisz do. mnie jeszcze!” Wybornie, skąd jednak wziąć tylu miłych dziwaków, o których można pisać rzewnie i z miłością, bo o innych nie warto? Za lat kilka nie byłoby z tym najmniejszego kłopotu, w tej chwili bowiem dojrzewa w Zakopanem kilku dziwaków patentowanych, na których ten i ów przyjezdny psychiatra spoziera pożądliwym wzrokiem. Wielką z nich kiedyś będę miał pociechę, z tym tylko bieda, że dziwacy z natury rzeczy dziwne miewają pomysły i każdy z nich gotów mnie przeżyć i zamiast ja o nich, oni pisać będą o mnie. Sadzę, że też z rozrzewnieniem i miłością.
   Dzisiaj napiszę jeszcze o niezwykłym człowieku, który nie był wprawdzie dziwakiem, ale miał wszelkie szansę pozostania wielkim muftim tego bractwa. Niestety umarł niespodziewanie przed kilku miesiącami, a tak bardzo był kochany, że dnia tego popłynęło w Zakopanem wiele łez. szczerych i uczciwych. Był to ponury dzień wielkiej żałoby i smętku, nagle bowiem zgasł złoty promień Zakopanego, bujna jego radość. Umarł doskonały malarz, wiele razy ranny inwalida, kapitan saperów — Tadeusz Koniewicz. Każde słowo wspomnienia o nim powinno przybrać kształt serca. Znała go chyba polowa Polski, każdy bowiem, co przybył do Zakopanego, musiał się spotkać albo z nim, albo z jego dziełem. Przed nim leciał uśmiech, a za nim pląsała radość. A w nim przejasnym płomieniem palił się talent, co tęczę rozwieszał po ścianach sal wystawowych i zdobił je purpurą ślicznie malowanych jarzębin.
   Był uczniem znakomitego akwarelisty, Aleksandra Augustynowicza, głośnego artysty i dziwaka na wielki kamień, który jednak nie należał do zakopiańskiej gminy, tylko przelatywał tędy jak wiatr halny. Wyborny to był człowiek! Czysty jak kryształ, patriota bez kompromisu i szachrajstwa. Gadał każdemu prawdę w oczy, a wszelka obłuda i parafiaństwo do szewskiej przywodziła go pasji. Nie umiał mówić spokojnie, lecz grzmiał, dudnił, zaperzał się, wreszcie bulgotał. Więc go Sichulski cudownie namalował jako apokaliptycznego indora. Stary Augustyn, który się mało kiedy śmiał, ujrzawszy to swoje odbicie, najpierw zdumiał, potem się uśmiechnął i zabulgotał:
   — Jak Boga kocham, przecie to ja!
   A taka jest moc wielkiej sztuki, że się potem jeszcze bardziej indyczył niż przed tym. Już nazajutrz połomił we wielkiej pasji ogrodowe krzesło u Karpowicza, wielkim głosem oznajmiwszy zdumionemu światu, że nie myśli narażać się na odciski w tym miejscu, o którym dobry pan Bolesław Prus powiada, że się tam zaczyna, „gdzie plecy nazwę swą szlachetna tracą”. Skwapliwie przyznaliśmy mu słuszność, pragnąc ocalić resztę zbrodniczych krzeseł, co go znacznie uspokoiło.
   Ten ci wspaniały majster upodobał sobie wesołego lwowianina, Koniewicza, i na czeladnika malarskiego go przyjął. Razem włóczyli się dniami i tygodniami na połów słonecznych blasków lub ciężkich mgieł, pasących się jak opasłe, leniwe krowy na górskich stokach. Majster bulgotał, czeladnik wesoło rżał i było im dobrze. Potem piliśmy razem wino i milczeliśmy wzniosie o sprawach wzniosłych, dopóki głupia jakaś mucha nie usiadła na nosie znakomitego malarza, co było powodem do awantury na dość zawiły temat:
   — Po kiego czorta stworzył Pan Bóg muchy!
   Złote mieli serca i majster, i czeladnik. Obaj już odeszli „w elizejskie bory”, bo Augustynowicz, kochane biedaczysko, zginął w warszawskim powstaniu. A ja o żadnym z nich nie potrafię pisać smętnie i łzawo, bośmy się przez długie lata dzielili radością jak słodkim chlebem. A już z wszelką pewnością nie przebaczyłby mi tego radosny malarz, Koniewicz, gdybym się we wspomnieniu o nim rozełzawił jak jesienny deszcz.
   Cóż tedy uczynił ten rozkoszny człowiek dla Zakopanego? Oto je zbudził, rozszalał, nauczył skisłe miasteczko pięknej radości, kazał mu grać i tańczyć, i tęcze wydobyć ze starych, okutych skrzyń. Za jego sprawą Zakopane dnia jednego najwyraźniej postradało zmysły i jak śpiący snem zimowym niedźwiedź, obudziło się nagle i oszołomione, poczęło wyrywać drzewa z korzeniami „z wielkiej radości…” — (bis). Pomysłowość ludzka na temat urozmaicenia sobie życia nie wyszła tutaj nigdy od czasów Piasta poza owego potężnego poetę, który śpiewał kiedyś rzewnie: „Molly, moja malutka, Molly, ty czekoladko, ty.”
   Otóż malarz Koniewicz zbuntował się przeciwko dętej i wyjącej na saksofonie przemocy i zakrzyknął z pasją:
   — Dość tego! Teraz będą się bawić panowie artyści!
   Bo co, u licha! Czy po to Pan Bóg stworzył i wyrzeźbił cudowne góry i jednej radosnej niedzieli posypał je diamentami śniegu, aby tu potem grano murzyńskie melodie i aby radość objawiano głupawym tańcem? Mamy już tego dość. Będziemy to tępić. Pragniemy radować się po swojemu i bawić się tutaj tak, aby nie zawstydzać gór i nie przyprawiać słońca o chmurną melancholię. Kto chce pozostać uporczywym kretynem, niech nim sobie będzie, bo na tę ciężką chorobę nie ma podobno lekarstwa. A właśnie grała wtedy w Zakopanem murzyńska orkiestra i góralki na widok czarnych pysków żegnały się krzyżem świętym.
   Koniewicz postanowił wybielić Murzynów. Jakiś wesoły diabeł przywiódł go do Zakopanego ze Lwowa, a po kilku łatach i on sam, i wszyscy zapomnieli niemal jego nazwiska, on natomiast i wszyscy wiedzieli, że malarz nazywa się odtąd krótko: Koń. Powtórzyła się historia ze znanym ongi krakowskim dziennikarzem, towarzyszem Boya. i jednym z filarów „Zielonego Balonika”, Stanisławem Sierosławskim, którego wołano: „Stasinek”. Razu jednego dwóch przybyszów ze Lwowa pyta krakowskiego „fiakra”, czy nie wie przypadkiem, gdzie mieszka pan redaktor Sierosławski? Automedon oświadczył, że może diabli wiedza, ale on nie wie. Powiada przeto jeden do drugiego:
   — I gdzież my teraz znajdziemy Stasinka? Dorożkarz i jego koń zastrzygli uszami i jeden z nich (dorożkarz) woła uradowany:
   — Mów pan tak od razu! Stasinek jest teraz w redakcji na św. Tomasza, a wieczorem będzie w szynku u Rosenstoka!
   Tak samo można było bez powodzenia pytać o Koniewicza, ale Koń był niezawodny. Rumak ten lwowski, ten łyczakowski Bucefał, tajojkowaty Rosynant, dobry w kłusie i cienki w pęcinach, przybył hiszpańskim krokiem i zaczął się wszystkiemu przyglądać z boku, spoza końskich okularów. Spenetrowawszy, że dzieje się źle zakopiańskim ludziom, bowiem są niemrawce i byle wiatr nimi trzęsie, cisnął się w zakopiański odmęt i z radosnym rżeniem mustanga z prerii, naturalny porządek rzeczy odwracając, Koń zaczął ujeżdżać ludzi.
   Lwowianin i malarz… Czyż można było żądać więcej od dzielnego Konia? (Obiecałem mu wtedy, że na temat jego przezwiska zrobię tysiąc dowcipów, które on skrzętnie notował, dociągnąłem do sześciuset). I cóż ten Kasztan czyni? W ciągu lat kilkunastu pomalował wybornie dziesiątek smętnych i odrapanych przybytków, świetnie ubarwił ściany u Karpowicza (podczas wojny ktoś to zamalował), wierzganiem wywalił zbędne, od mroku lepkie ściany, powybijał pajęczynami, jak mchem, obrosłe okna, założył i przystroił mile Klub Zakopiański, w braku Domu Zdrojowego jedyne schronienie zatroskanego gościa, urządzał odczyty, bale i narciarskie zawody. Mnie nawet na nartach jeździć nauczył i stąd pochodzi mizeracki stan mego uzębienia. Wszędzie, gdzie się tylko ruszyć, widać było ślady tego wspaniałego Konia.
   Stał się drożdżowym zaczynem Zakopanego. Radość pracy pieniła się w nim jak świeże kobyle mleko. Skończył jedno, zaczynał drugie. Nie odwiedzał jedynie końskich wyścigów, nie mogąc patrzeć na udręki końskiej rodziny przy skokach przez przeszkody. Jego jednak nie mogła odstraszyć żadna. O nim można było dziarsko zanucić: — „Koń gotów i zbroja…”
   Był to szalony koń szalonego Farysa. O, jakże byliśmy dumni z tego skrzydlatego lwowskiego Konia! Miłował go i Kasprowicz, i przyjaciel promienisty Karol Szymanowski, i Solski, i dziesiątki wielkich ludzi. Jemu tedy wpadło do końskiego łba, aby napełnić Zakopane wielkim rżeniem, czyli po ludzku mówiąc, wielką, piękną radością. Kopytem wygrzebał spod śniegu tę radość i bez przygotowania, rwąc cwałem, wykoncypował świetną zabawę: górskie zapusty.
   Wiadomo, że koń śpi stojąco, ten nasz bardzo kochany Koń nie inaczej spał przez wiele nocy. Ponieważ bywał na szerokim świecie, nawet w Afryce, widział przeto i paryski karnawał, i nicejski, i inne. Niezbyt mu się to podobało i słusznie. W tym względzie okazał niepospolity rozum konia z Eberfeldu, kanciarza, który udawał, że umie wyciągać pierwiastki. Postanowił przeto urządzić w Zakopanem karnawał własnego pomysłu: słoneczny, a przede wszystkim piękny. Nie należy górom, co oglądały najdziwniejsze dziwy na ziemi i niebie, ani słońcu, co wszystko widziało na bożym świecie, pokazywać nicejskiego karnawałowego bałwana, opasłego i niemrawego, ani ciężkich wozów, na których tłoczą się dziesiątki maszkar. Można zresztą takie machiny wozić po nicejskim asfalcie, nie można by ich wlec po śniegu. A właśnie owego roku nawaliło śniegu jak podatków! Wszystko na biało zakwitło, a słońce chodziło po tym ogrodzie i przycinało białe róże albo zdejmowało troskliwie ciężką watę śniegu ze zbyt nawisłej gałęzi. Lekkość i rzeźwość była w powietrzu, radość paliła się nad górami, wszystko przeto musiało być i lekkie, i radosne.
   Drogę wesołego pochodu wytyczył olbrzymimi bałwanami ze śniegu. Jednym bałwanem byłem ja. Wprawdzie rodzona matka nie poznałaby w tym białym bęcwale swojego, ponad wszelkie pojęcie przystojnego, syna Kornela, trudno jednak być wybrednym, skoro ci za życia stawiają pomnik. Wiele jednak poniosłem szkód dotkliwych, słońce bowiem ze złotej pustoty odgryzło mi nos i jedno ucho, a dzieci wołały uradowane:
   — Mamusiu, mamusiu! Pan Makuszyński kapie! Tak oto skapiała prawdziwa wielkość. Widmo zostało z dostojnej postaci, a do wieczora skapieje do reszty. Sic transit itd.
   Tą kapiącą drogą radości szedł pochód karnawałowy. Słońce usiadło na Giewoncie jak w loży. Zatrzymały się białe, panieńskie chmurki, pragnąc dojrzeć, co się dzieje. Na ulice wyległy tłumy ludzi. Na trzech zakopiańskich balkonach też tłumy. Pędraki obsiadły drzewa jak gąsienice, a wyborny dowcip niezwykłego tego porównania przez to staje się świetniejszy, że wielu wśród nich było Gąsieniców z rozmaitymi przydomkami. Czerniło się mrowie na dachach, a jeden Janosik siedział na kominie. Pochód idzie! Pochód idzie! Jak Zakopane Zakopanem, nie widziano tu jeszcze czegoś podobnego. Podniósł się gwar i krzyki, wśród których jak brzęczenie owadów słychać było zawodzenie góralskiej orkiestry. Radował się naród aż miło. Krzyk i rwetes był taki, że Czechowic poczęli wychylać głowy spoza gór, aby dojrzeć, co się stało u Polaków. W Tatrach poczęły zsuwać się lawiny. Przeraźliwie beczały przerażone kozy. Wiatr klaskał w płaskie dłonie na galerii granitowego amfiteatru, że coś wreszcie dzieje się w tym pląsającym jak derwisz Zakopanem.
   Na pysznych koniach jechali górale, przepasani wstęgami jak szarfami wysokich orderów. To „pytace” — dziewosłębi, co jeżdżą do panny młodej z zapytaniem, żali pragnie wziąć sobie za małżonka jakiegoś Jędrka z rodu Mardułów Krwawych? Za nimi góralskie wesele, rozkrzyczane i rozśpiewane. Wesele jest na „niby”, ale śpiewanie jest tym gorliwsze. W tej chwili fontanna radości trysnęła aa widzów, a ten i ów, na którego padła czarodziejska kropla. chwytał w ramiona góralską dziewoję i ulica poczęła tańczyć na śniegu. Radość zapłonęła żywym ogniem i to był najwspanialszy zysk z tej wesoło zwariowanej imprezy. Jontek nie płakał, Halka nie wydzierała sobie włosów z nieszczęsnej głowy, nikt nie miał takiej zwyczajowej miny, jakby go zęby bolały. Za tę odrobinę radości, rzuconą smutnym ludziom w wesoły, jasny dzień, chcieliśmy uściskać skrzydlatego Konia, bojaliśmy się jednak, że będzie wierzgał.
   Na ten cały rwetes i na ten cyrk zaczęły się walić przedziwne kolorowe maszkary. Bałwany nicejskie mogły się powiesić z rozpaczy. Nasze były śliczne! Po śniegu sunęły dzieła sztuki, cudownie kolorowe, przez wybornych zrobione artystów. Obcy przybysze, z dalekich krajów cmokali z zachwytem.
   Jeden koń wozi tramwaj, inny śmiecie, inny jeszcze beczkę z wodą, a nasz Koń woził słońce. Drogie, najdroższe chłopisko… Bardzo tu teraz bez niego smutno i znowu grają rozmaite hocki–klocki. Na odmianę — swinga.

poprzedni Spis rozdziałów następny