Kornel Makuszyński


Kartki z kalendarza

  

III
POLSKI RAGUENEAU


   Dawno sobie przyrzekłem, że już nigdy nie napisze słowa o Zakopanem, opisawszy każdą w nim kozę, nie mówiąc o ludziach. Kiedy je jednak ujrzałem po sześciu latach, miękko i ciepło uczyniło mi się w okolicy osiwiałego serca. Bóg, co jak orzeł niezmierny ponad Tatrami lata, sprawił, że ocalało to małe wielkie miasteczko, w którym obok zaślepionej ohydy, purpurowa różą wspaniale kwitło bohaterstwo. „Ale to już jest inna historia” — jak zwykł mówić Kipling. Kiedyś o tym z należyta i odświętna pomówimy powagą.
   Niedawno dwie łuny rozkrwawiły się nad Zakopanem. Spłonął mroczny dom Chałubińskiego, a niedługo po tym jedno z arcydzieł zbudowanych przez Witkiewicza, śliczna, szerokobiodra, rozłożysta „Zofiówka”. Dwa te pożary dymiły jak dwa pogrzebowe stosy, na których płonął dawny czas, historia miniona, taka niedawna, a już niemal sędziwa. Zakopane rozpoczęło nowy okres swojego oszalałego żywota.
   Pierwszym był czas tuż po odnalezieniu mizernej wioszczyny wśród głębokich lasów przez Chałubińskiego, Witkiewicza i innych, co okryci kosmatą płachtą wiatru, zwanej ongiś peleryną, zawędrowali aż tutaj w poszukiwaniu pogodnego spokoju dla burzliwych serc i szerokoskrzydłych dusz. Górale tańczyli zapewne z radości, jak owi Indianie z anegdoty o Kolumbie, którzy ujrzawszy białych, zawołali po swojemu: „Jesteśmy odkryci! Jesteśmy odkryci!”
   Tatry wtedy były jeszcze małe, ludzie lepsi i lasy jeszcze nie złupione. Zaraz potem rozpoczęło Zakopane swój żywot bujny i najwspanialszy. Wielkie słońce ogrzewało miłośnie srebrną starość Witkiewicza, uśmiechało się do Sienkiewicza, kiedy właśnie w Zakopanem pisał w sztambuchu pewnej ślicznej lwowianki: „I dziwię się tylko, że kwiaty pod twymi stopami nie rosną…” (ona też bardzo była tym zdziwiona), rozpromieniło Skalne Podhale rozkapryszonemu Tetmajerowi, szeroko rozwartymi oczami przyglądało się Żeromskiemu, promiennym krzykiem witało co rano Kasprowicza, który rad klepał Zakopane po Gubałówce. Okres ten nabijany jest diamentami nazwisk jak niebo gwiazdami. „Laurowo” było, lecz nie ciemno. Ale i to przeminęło z halnym wiatrem… Czas wszystko pożre, bo ma czas.
   Następny okres był początkiem oszałamiającej kariery. Mizerna wioska wydęła się jak żaba, wójt począł się mianować burmistrzem, na dwóch krzywych ulicach ustawiono dwie krzywe naftowe latarnie, których nigdy nie zapalano w księżycowe noce, powiększono cmentarz, założono kilka nowych knajp, przestano doić owce, a zaczęto doić przybyszów z Warszawy. Z wrzawą i rwetesem wkroczyły już „nasze” czasy. Zbyt dobrze je znamy, aby były warte choć jednej jeszcze kropli atramentu. Napisano o nich całe tomy od wstrzemięźliwego Ferdynanda Hoesicka począwszy, a na takich dwóch moczymordach, jak Rafał Malczewski i Kornel Makuszyński, skończywszy.
   A jednak konieczne jest małe postscriptum.
   Trzeba jeszcze pożegnać kilka uroczych widm, które w literaturze dotąd pominięto. W burzliwym zgiełku nowych dni zostaną szybko zapomniane, a historia Zakopanego nie byłaby zupełna, gdyby ślad jakiś — choćby niepozorny — po nich nie pozostał. Ciężko by to odchorował dyrektor Muzeum Tatrzańskiego, Juliusz Zborowski, szlachetny maniak, co chowa każdy świstek i jak bezcenne skarby gromadzi zwiędłe liście dawnych czasów. Dopiero potem, po ostatnich nekrologach, będzie można zamknąć kronikę Zakopanego i rozpocząć rozdział nowy, bujny i namiętny.
   „Nie brak świadków na tym świecie” — powiada pan Fredro. Nie brak również dziwaków, oryginałów i przyjemnych pomyleńców, a Zakopane miało zawsze to osobliwe szczęście, że się w nim ten rodzaj ludzki mnożył króliczą modą. I ono samo jest pomylonym wynalazkiem: ani to miasto, ani wieś, ani stolica, ani prowincjonalna dziura. Obok pałaców — baranie stajnie, w potokach zamiast pstrągów — dziurawe miednice, a barometr zakopiański podlega atakom ostrego szału.
   Życie w ostatnim, przedwojennym okresie Zakopanego zataczało się jak pijane. Cichy, sielski spokój zmieniał się nagle w tzw. „sezonie” w bal w Tworkach. Miasteczko dostawało gorączki, jakby w starym piecu diabeł napalił. Ogarnięte niezdrowym podnieceniem, przypominało tańczącego derwisza. „Bogi i ludzie szaleją”. Bogowie latali na halnych wiatrach, a ludzie pili wódkę.
   Trwało to jednak dość krótko, sezon się kończył i wszystko się kończyło. Miasteczko zapadało w niedźwiedzi sen, a ludzie, nie wiedząc, co z sobą począć, wałęsali się senni, smętni, zgryźliwi i z obrzmiałą wątrobą. Gryźli siebie i innych, a czasem dla rozrywek rzucali w siebie zdechłymi psami. I znowu „sezon”, i znowu rozpacz, i tak da capo fenza fine.
   Taka obłąkana zmienność nastrojów rodziła wyborną cieplarnianą atmosferę, w której dojrzewały ludzkie dziwadła. Wiedziano powszechnie na polskim świecie, że tu była ich wylęgarnia. Wiedziano, że najzdrowszy na umyśle dżentelmen po dłuższym pobycie w Zakopanem traci nieodzowna do życia piątą klepkę i zaczyna włóczyć się po nim jak lunatyk, tym się tylko różniąc od lunatyka, że ten chodzi po dachu, a zakopiański dziwak chodził od szynku do szynku.
   Najgłośniejszym — ha! nawet sławnym — był szynk ufundowany przez Stanisława Karpowicza, który w gromadce zakopiańskich oryginałów wywalczył sobie miejsce poczesne. Może się zdarzyć, że jakiś potężny halny wiatr zmiecie starą budę na Krupówkach, a z nią i jej historie, rzewną i śmieszną, wesołą i zawadiacką, tę budę, z której czasem „szły dymy po całej literaturze”. Wspomnijmy przeto z miłym uśmiechem i ją, i jej patrona, któremu się to należy za to wszystko, co uczynił dla poetów i malarzy.
   Karpowicz, znany szeroko pod zawołaniem: Karp, przywędrował przed pół wiekiem do Zakopanego i szybko w bystrym skalkulował rozumie, że gdzie się zagnieździli peleryniarze, ludzie kosmaci i długowłosi, tam strugą będzie płynąć wino i woda ognista. Sklecił tedy budę z desek, do której co roku coś dodawał i coś przyczepiał, i oto w ten sposób powstało monstrum budownictwa, na którego widok każdy architekt zaczynał głucho wyć i chwytał się obiema rękami za głowę. Karp budował dalej i dodawał; schodki, werandy, słupki, daszki, wygięcia, przegięcia, chorągiewki na dachu, komórki, schowki, piwniczki i strychy, a nie było pioruna, który by tę arkę rozwalił, i nie było ognia, który by ją pożarł. Landara ta rozrosła się do potężnych rozmiarów, pęczniała i wybrzuszała się jak jej twórca. Była równocześnie i szynkiem, i hotelem.
   Jednym z pierwszych, który tam mieszkał, był Reymont. On ci to naocznym był świadkiem, jak w tym miejscu, gdzie jest teraz restauracyjny ogródek, utopiła się w grzęzawisku krowa, co Karpia bynajmniej nie zmartwiło, gościowi bowiem jest wszystko jedno, czy pożera krowę utopioną czy zarżniętą, byle była pokropiona winem. A w tej oszalałej budzie wino było zawsze doskonałe. Żartowaliśmy wprawdzie, kiedy w potoku tuż obok brakło wody, że Karpowicz robi winobranie, była to jednak potwarz. Węgrzynowie mieli w nim wspaniałego odbiorcę. Nie ulega wątpliwości, że dla ludzi małego ducha i niedoświadczonych Karp chrzcił wino z wody, wobec poetów jednak i malarzów nie ważyłby się na pospolitą zbrodnię.
   W ten sposób rosła jego chwała i wreszcie każda droga wiodła do Karpowicza. A on — nieśmiały z początku poczciwiec, rozumny i cichy — zaczął się pilnie przypatrywać swoim gościom, co „jedzą, piją, lulki palą” i gadają bez końca o sprawach dziwnych, wspaniałych i pięknych. Wierzyli oni niezłomnie we wzniosłą dewizę rzymskiego poety, że „nie mogą żyć pieśni, które pisane są przez wodożłopów”. Karp patrzył i słuchał, i powoli zaczął serdecznie miłować tych ludzi. Coś go zaczęło łaskotać po sercu i coś mu uderzyło do nieforemnej głowy. A tu siedzi sam Jan Kasprowicz, a przy nim wschodzące słońce poezji — młody, z kosmykiem rzewnej bródki Leopold Staff, a obok Orkan, czarny jak Cygan i zamaszyście, z należytą werwą pijący, i Władysław Jarocki, pędzlarz znamienity, i Kazimierz Brzozowski, rozkoszny artysta, wonczas jedyny dandy w Zakopanem, i ten i ów, albo już głośny, albo sławy się dobijający. Któż ich spamięta, któż gwiazdy policzy?
   Puszył się Karp, że ma takich gości, lecz byłby do końca żywota pozostał człowiekiem zrównoważonym, gdyby nie ten piekielnik Solski. Ten ci jest, który pomylonego diabła wraził w Karpia i opętał poczciwca. Solski wziął za rękę nieśmiałe niemowlę i wprowadził je w zaczarowany krąg, gdzie ucztowali najwspanialsi pomyleńcy swego czasu. Patron zacisznej knajpy stał się szybko ich towarzyszem. Zasiadał po społu przy butelce, pił wino aż do oszołomienia, pił ich radość i bujność. Teraz kochał ich aż do zapamiętania, co było błogosławieństwem, jakżeż bowiem odmówić kredytu ludziom miłowanym?
   Kiedy miewał lucida intervalla, odbijał to sobie zapewne na zamożnych ceprach, aby utrzymać równowagę budżetu, który by marnie był skapiał, oparty jedynie na znakomitych przyjaciołach. Widać jednak, że butelka wina, dana na kredyt wielkiemu poecie, nie szła na marne, Karpiowi bowiem wiodło się coraz lepiej. Sprawił sobie kontusz, karabelę i przybrał senatorską minę. Z karabeli leciały iskry, a z kontusza mole. Na inne okazje wdziewał strój sokoli, a gdy wtedy kroczył, ziemia drżała…
   Patrzyliśmy z podziwem na tę metamorfozę naszego padrone. A on był już „na ty” niemal ze wszystkimi i urządzał wyborne uczty przy każdej okazji, a to dlatego, że Kasprowicz przyjechał, albo dlatego, że były jakieś sędziwe urodziny Solskiego. Każda okazja była dobra. Trwoga nas ogarniała, że zabraknie wina „w murowanej piwnicy”, ale do tak przeraźliwego nieszczęścia nigdy nie doszło.
   Karp był zapobiegliwy, z czasem jednak stał się lekkomyślny jak poeta. Wypiwszy czarny staw wina, szedł spać — a nas zostawiał na gospodarstwie, zamknąwszy knajpę na klucz. Może żywił cichą nadzieję, że ją przypadkiem spalimy, a była już wysoko ubezpieczona, ale się nie udało, O świtaniu wyłaziliśmy przez okno, pomagając jeden drugiemu nie zawsze bowiem można było trafić do tego okna. Człowiek jest omylny. Mniejsza jednak o parę flaszek małmazji. Poczciwy Karp znał wszystkie nasze troski i zgryzoty. Iluż z artystowej braci poratował w ciężkiej godzinie, taktownie, ładnie, ze ślicznym, niby rubasznym gestem! Mógłby o tym niejeden opowiedzieć malarz, ze ślozami w oczach niejeden do dzisiaj wspomina poeta.
   Karpowicz zasłyszał wonczas o pasztetniku z Cyrana de Bergerac, który się zwał Ragueneau, karmił poetycką czeredę i zawiązywał rymom ogony. Rad był niezmiernie, kiedy go tak przezywano. Nie wiem, czy sam pisał wiersze, bo rymoróbstwo zaraźliwe jest jak szkarlatyna, koncypował natomiast niebywałe listy do przyjaciół, zamaszyste, szpikowane wymyślnymi zwrotami jak zając słoniną, zawiesiste i tłuste, nawet dowcipne. Dworowaliśmy sobie z Karpia na potęgę, ale Ragueneau miał doskonałe poczucie humoru i umiał dobrym uśmiechem każdą rozbroić złośliwość. Powoli zdobył sobie uczciwą i głęboką przyjaźń najpierwszych matadorów, a pierwszy Jan Kasprowicz — krótko wołany: Kasper — przepadał i za nim, i za jego budą nad potokiem.
   Z tym grzmiącym potokiem wielka jednego razu zrobiła się awantura. Słynni geografowie z Romerem na czele twierdzą, że Zakopane jest to zapadła dziura; z lewej strony Giewont, z prawej Gubałówka, a w środku deszcz. Okazało się, że pada on nawet wtedy, kiedy wcale nie pada. Zasiedzieliśmy się w nocy w knajpie, wreszcie powiada Kasprowicz, który mieszkał w Poroninie:
   — Muszę już iść, bo mam do domu ze cztery kilometry…
   — Jakże pójdziesz, kiedy leje! — mówi Orkan.
   Zaczęliśmy nasłuchiwać. Istotnie, leje jak z cebra. Wobec tego wyszachrowaliśmy u Karpia jeszcze jedną butelkę, na kredyt oczywiście. Po tej butelce poeta powiada:
   — Ale teraz to już naprawdę muszę iść!
   — Szalony człowieku — mówię ja. — Czy nie słyszysz, co się dzieje? To chyba oberwanie chmury!
   Znowu słuchamy i znowu leje w potworny sposób.
   Karp powędrował do piwnicy po nowa butelkę na stary kredyt. Schodził do niej, biedaczysko, wiele jeszcze razy, aże nagle o świtaniu spojrzał przerażony w okno, zbladnął i chciał krzyknąć, ale go zatkało. Za oknem brylantowa pogoda, a jednak wciąż leje! A to potok szumiał nam przez całą noc obfitymi głosami ulewy. I wino też… Wobec tego Karp kazał niedługo po tym nakryć potok deskami, bo rzecz się mogła rozgłosić i inni chytrze próbowaliby tego, co nam się przypadkiem udało.
   W 1914, w chwili wybuchu wojny, królewskiego Karpia ogarnęło szatańskie podniecenie. Pokazało się, że to ministerialna głowa! Krętymi drogami, kpiąc sobie w żywe rybie oczy z austriackich władz, zgromadził olbrzymie zapasy spyży, jak powiada Sienkiewicz, i napitków, potężnych a mocnych, pochował je w swoim labiryncie, a dwa wagony ryżu ukrył w górskich komyszach. I gdyby nie ta sprytna zapobiegliwość, wielu ludzi byłoby skapiało z głodu, ci szczególnie, których wojna odcięła od Warszawy. Dzielnie to uczynił stary przyjaciel Karp! Karmił i poił, często za gotówkę, częściej na długoterminowy kredyt.
   Wtedy to oszalała buda Karpowiczowa, grzmiała i dudniła, rojna jak ul. Jak chmura gradowa wionął przez nią Żeromski. Przemknął w ułańskim mundurze Sieroszewski — „rycerz przypasany do miecza”. Cwałem wbiegał Belina — „suknia jego zakrwawiona, szabla jego wyszczerbiona”. Ślicznowłosy Andrzej Strug rozważał wielkie sprawy z Żuławskim, zbrojnym jak na trzydziestoletnią wojnę, a nad nimi chwiał się jak wierzba płacząca cichy i dobry Gustaw Daniłowski. Malarz wyborny Augustynowicz bulgotał, zawsze rozindyczony, a Solski wiercił się jak w ukropie na tej dziwacznej scence, aby jakoś zestroić tę ułańska gromadkę i ustawić wszystkich malowniczo. Karp, opasły jak beczka wina, kroczył z senatorską powagą i skwapliwie dobywał złotą radość z czeluści piwnicy.
   Wtedy to wpadł na wspaniały pomysł, którego mu malarstwo polskie nigdy zapomnieć nie powinno. Wojna zagnała do jego knajpy wielkiego malarza i genialnego, głośnego w całej Europie karykaturzystę, Kazimierza Sichulskiego. Byłoby przesadą twierdzenie, że same fiołki sypały mu się z gęby, tak przemawiał obrazowo i zawiesiście, ale diabelska paliła się w nim energia. Geniusz też musi jeść, więc stary Karpowicz uczynił z nim układ: ja cię, bracie, będę karmił i poił, a ty za to maluj te nieśmiertelne oblicza! Sichulski (pośród braci: Sichuła) wpadł w szał i machnął kilkadziesiąt karykatur, wśród których nieporównane są arcydzieła.
   Nie ma chyba w Europie takiego zbioru karykatur sławnych ludzi, tak barwnych, dowcipnych, radosnych i świetnych. Zbiór ten szczęśliwie ocalał i wisi w zapadłej budzie, cudowna pamiątka burzliwych dni, kiedy nawet Sieroszewski był ułanem. Nie można tych świetności oglądać bez wzruszenia. Zaledwie czterech jeszcze żyje z tej gromadki. Resztę zabrała śmierć jedną ręką, aby „drugą podać ich nieśmiertelności”.
   Za ten tylko pomysł zrobienia handlowej umowy z wielkim malarzem wart jest Stanisław Karpowicz gorącego i wdzięcznego wspomnienia. Interes ten przyniósł wprawdzie większy zysk jemu niż Sichulskiemu, bo choć to malarz, nie miał jednakże siedmiu żołądków, więc zbytnio Karpia nie zrujnował. Jeśli jednak te arcydzieła znajdą się kiedyś w zakopiańskim muzeum, obie strony, na gwiazdach już mieszkające, będą zadowolone.
   Złote czasy tej rozkosznej knajpy, winem i miodem płynące, odeszły do lamusa wieczności. Skończyła się jej wzruszająca historia z chwila, gdy w niej pierwszy zaryczał saksofon i zaczęły w niej tańczyć półnagie dziewoje. Stary Karp oddał ją komu innemu, a sam już jako gość siadywał smętny i dumał o tych czasach, kiedy pił wino z wielkimi poetami.
   Potem umarł, bo i cóż miał robić na tym nieznanym, roztańczonym świecie?

poprzedni Spis rozdziałów następny