Kornel Makuszyński


Kartki z kalendarza

  

III
ŁOSOŚ SREBRZYSTY


   Najmilszym zakopiańskim oryginałem był serdeczny mój przyjaciel, dr Tadeusz Gabryszewski. Kto często bywał w Zakopanem przed wojną, z uśmiechem życzliwym, choć nieco zdumionym przyglądał się niepozornej figurce pana doktora, arbitra elegantiarum z Krupówek, odzianego zawsze z małomiasteczkową wytwornością. Mało mu było takich nieporównanych symbolów elegancji, jak sztywny kapelusz i żółte jak zazdrość rękawiczki, więc aby porazić wniebowziętych widzów, wiązał krawat gordyjskim węzłem, przewlókłszy go wprzódy przez złoty pierścionek, i nosił mankiety gumowe, „wieczyste”, ozdobione spinkami wielkości małych talerzyków. Krawaty jego przypominały zawsze bardzo kolorowe flagi południowo–amerykańskich republik i oszalałyby na swój własny widok.
   Pan doktor lubił żywe kolory, więc mu nie wadziła odrobina fioletu na figlarnym nosie. Niektórzy uczeni twierdzą, że taki kolor nosa jest skutkiem nadużywania kwaśnego mleka, chociaż inni bardziej ognistych doszukują się przyczyn. Przezacny doktor obwiniał ostre górskie powietrze. A należało mu wierzyć, był to bowiem lekarz na wielka skalę i uczony, i bystry. Zagrzebał się w małym miasteczku, chociaż mógł zrobić karierę w wielkim mieście; w wielkim mieście jednakże nie można łowić pstrągów, a za tę niebotyczną przyjemność byłby oddał uczciwą duszę i serce, które miało tylko południową, słoneczną stronę. „Kiełbie we łbie” — to ciężka choroba, cóż dopiero kiedy się w nim zalęgną pstrągi i łososie…
   Pan doktor Gabryszewski przywędrował do nas ze słynnego miasta Bóbrki. Doszedł tam do niebywałych godności, bo został tej metropolii burmistrzem, a burmistrza dobrzy obywatele, sami się w ten tani sposób wywyższając, zawsze mianują prezydentem. Kiedy dokonano zamachu na prezydenta Francji, rzekł z posępną goryczą władca Bóbrki:
   — Czego właściwie ci anarchiści chcą od nas, prezydentów?
   Od doktora Gabryszewskiego nikt — jako żywo! — niczego nie chciał, a najbardziej krwawy anarchista sprzedałby ostatnią bombę, aby z tym wybornym kompanem pójść na bombę piwa. Za tą maleńką figurką szła bowiem zawsze wielka ludzka miłość.
   Był to człowiek czarujący, choć zawsze gorzko dowcipny, wszystko rozumiejący, więc serdecznie dobry, zgryzoty odpędzający kpinami, a tak prosty i tak ludzki, że zakochani w nim byli nawet podejrzliwi górale. Nie było dotąd lekarza w Zakopanem, który by tak umiał z nimi gadać. Zdaje się, że nie on był twórcą medycznej szkoły dla nieufnych przeznaczonej kmiotków, on ją jednak doprowadził do niezrównanej doskonałości, a górskie kmiotki wpatrywały się w niego jak w tęczę, kiedy wycieńczonemu góralowi, bo mu żal było wydać parę groszy na lepsze jadło, takie przepisywał lekarstwo:
   — Weźmiesz, bracie, czarną kurę. Nie może być ani biała, ani czerwona, tylko czarna! Niech ją baba zarżnie o świtaniu, a potem niech splunie za siebie trzy razy pod wiatr. Potem niech ją warzy, a kiedy zmięknie, niech ją podzieli na trzy części i trzy razy niech ci da do zjedzenia. Ale nim ją, bracie, zjesz, powiedz przy tym: „Twoje zdrowie, moje zdrowie!” A kiedy już zjesz wszystkie kury, będziesz zdrów jak sam pan starosta (!).
   Kiedy musiał zapisać proszki, które trzeba było połykać co dwie godziny, najprzedziwniejsze wymyślał ceregiele.
   — Pierwszy raz — mówił — zażyjesz, kiedy rano zadzwonią w kościele. „Wtedy to najbardziej pomaga. Potem patrz, kiedy dzieci idą do szkoły. Wtedy stań tyłem do słońca i znowu zażyj proszek. Trzeci raz wtedy połkniesz, kiedy warszawski pociąg będzie dojeżdżał do Poronina!
   I tak aż do nocy, a chłop, nie posiadający zegara, wykonywał polecenie co do minuty. I jakżeż nie wierzyć lekarzowi, który każe stawać tyłem do słońca? Żaden nie kazał, a ten kazał!
   Opisałem i jego, i te praktyki w jednej powieści, za co mnie sklął do siódmego pokolenia.
   Jechałem razu jednego z góralem, który się nisko skłonił przed panem doktorem. Potem mi powiada:
   — Wicie, panie, to największy doktor!
   — A dlaczego to aż największy?
   Opowiedział mi o tym z zachwytem. Wezwał doktora do swego dziadka, co miał dziewięćdziesiąt siedem lat i coś się w nim „oberwało”, bo rąbał drzewo. Pan dr Gabryszewski namyślił się, głową markotnie pokiwał i powiada:
   — Dajcie mu butelkę rumu!
   Dziad wygolił butelkę rumu i zasnął na słońcu na wieki wieków. I taką śliczną uśmiechniętą miał śmierć, jak sam Obrochta, że mu cale Zakopane zazdrościło, a uwielbienie dla doktora niepomiernie wzrosło.
   Kiedy się odbywało trzydniowe góralskie wesele, nie czekał na wezwanie, lecz trzeciego dnia pod wieczór brał swoją czarną torbę i szedł na wesele, aby posklejać porozbijane głowy i pozszywać Janosików. Bez tej ceremonii wesele nie byłoby ważne i byłoby uważane za dziadowskie.
   Mądry to był człowiek, ten doktor! Nawet dla nieboszczyka miał dobre słowo. Wezwano go jednego razu na Kasprusie, gdzie jakiegoś biedaczynę tak dokumentnie tknęła apopleksja, że „świat mu się stracił”. Pan doktor tylko spojrzał, odkrył głowę i powiada serdecznie:
   — Przyjacielu miły, za późno mnie do ciebie wezwali!
    Czasem jednakowoż był kąśliwy.
   Przez zakopiański park wije się potoczek, po deszczu brudny jak ludzkie sprawy, a kiedy się ma na deszcz, zjadliwie woniejący. W tym parku zemdlała kiedyś jakaś pani, więc wielkim głosem wołają doktora Gabryszewskiego.
   — Panie doktorze, co robić, co robić?
   — Trzeba tę szanowną damę wynieść na świeże powietrze!
   I miał rację.
   Tak to sobie figlował przy ludziach, a w swej chałupie pracował potężnie. W walce z gruźlicą brał udział znamienity, wielką napełniony troską. Pisał na ten temat rozsądnie i mądrze, radził doskonale. Najwierniejszą miłością otaczał Tatry i niezłomnie walczył o zachowanie ich piękna w dziesiątkach namiętnych artykułów. Udawał dziwaka ten głęboko mądry człowiek. Dla „hygieny” wycinał sobie w butach dziury, aby odciski „miały przewiew”, a kiedy padał deszcz, wyjmował z kieszeni wycięte kawałki skóry i w ich przyrodzone wtykał miejsce. „Talarów” nie nosił w portmonetce, tylko w długiej pończosze „po prababce”. Pończocha była bardzo długa, ale talarów było w niej mało.
   Dziwak ten jednakże potrafił bez szemrania wstać w nocy kilka razy i wlec się w zawieję i w zadymkę do jakiejś dalekiej zapadłej chałupy do położnicy czy do umierającego dziecka. I zęby też umiał rwać, i po żydowsku umiał gadać, i umiał robić wyborne nalewki, z których jedna, dla jakichś tajemniczych właściwości nazwana przez twórcę bzdintilla semper pierdens, szeroką cieszyła się sławą.
   Ten człowiek wszystko umiał! A jednak uczył się wciąż. Znał się nawet na astronomii. Radosne to były chwile, kiedy w pogodny wieczór usiadło się przy tym czarodzieju, a on zachwyconym spojrzeniem wędrując po niebiosach, co znaczniejsze gwiazdy wołał po imieniu i o wielkich konstelacjach mówił przedziwnie pięknie, z głębokim wzruszeniem, kajał się wobec ogromu i rozrzewniał. Nikt by za dnia nie przypuścił nawet, że ten człowiek w żółtych rękawiczkach potrafi skrzydlatego ducha pędzić pod gwiazdy i odbywać dalekie, żurawie wędrówki do ciepłych krajów marzenia. A on się w ten chytry sposób ratował przed zalewem pospolitości i żrącej nudy tej oszalałej zakopiańskiej wioszczyny, w której wiele zwichnęło się dusz i wiele skruszało charakterów.
   Mierziła go wszelka nieprawość i przywodziła do pasji, kiedy się przeto natknął na sprawę ciemną, obrażającą jego uczciwość, wysyłał potężne epistoły do wielkich tego małego świata i grzmiał, i gromił, i groził zagładą grzesznej Niniwie. Jasno pisał i otwarcie, że popełniono jakieś łajdactwo i wyrządzono komuś krzywdę. Wysokie władze najpierw krzywiły się niechętnie, bo cóż dla nich znaczył prowincjonalny eskulap, komar wobec słonia, wreszcie jednak wzięły na nim dość mizerną pomstę, bo go złożono z urzędu lekarza klimatycznego. Uśmiechnął się tylko stary ironista, straszliwy szatan z Bóbrki, którego z tak niebotycznej strącono wyżyny. Umiłowany lekarz całej góralszczyzny, pogodny filozof, trochę Diogenes i trochę Bias, tyle dbał o ten urząd, co umarły o kadzidło.
   A swego nie zaprzestał. Istniał w Zakopanem — teraz wznowiony — Klub Towarzyski, w którym bardzo często zjawiał się ten i ów minister z liczną świtą, grzejącą się w ogonie komety. Pan dr Gabryszewski był wtedy w siódmym niebie. Od brydżowego stolika czynił głośno takie uwagi o sanacji, o rządzie i o Berezie. że dygnitarz najpierw zdumiony, potem rozsierdzony, pytał o nazwisko tego niepozornego człowieczka, który ani drgnął, przebity sztyletem ministerialnego spojrzenia… I co mu kto mógł zrobić? Prezydent Bóbrki był nieustraszony. Mogli go wprawdzie zamknąć i przykuć do ściany, ale jestem przekonany, że aniołowie byliby go z wielką paradą uwolnili.
   Równie pięknie, jak o gwiazdach, umiał mówić o rybach. Godzinami można było słuchać jego opowieści o tajemniczych rybich historiach, o przedziwnych zwyczajach pstrągów i łososi. Maleńki doktor należał bowiem do mafii, do rybackich masonów, do wtajemniczonych. Akademia francuska składa się z czterdziestu nieśmiertelnych, Towarzystwo Rybackie w Nowym Targu składa się z czterdziestu śmiertelnych, trudniej jednak dostać się do tego związku niż do Akademii, książki bowiem potrafi pisać wielu, a łowienie pstrągów jest znacznie trudniejszą sztuką.
   Słynnych tych rybaków poznaje się po tym, że każdy z nich ma na lewym ramieniu wiele sińców od uderzania grzbietem prawej ręki, w ten bowiem zapalczywy sposób pokazuje jeden drugiemu, jakiej długości schwytał łososia. Najlepiej podobno łżą dziennikarze, a po nich myśliwi. Ja myślę, że słynny rybak łacno da radę i dziennikarzowi, i myśliwemu. Ryba nie zaprzeczy, bo jest niema. Opowiadał mi raz znamienity myśliwy, że ubił zająca, który u tylnej nogi miał uwiązaną kartkę z adresem. Ten łajdak zając, raz już zakatrupiony i wysłany pociągiem, ożył, wyskoczył z wagonu i uciekł w pole, gdzie go nielitościwa śmierć spotkała po raz drugi. Mój miły, nieodżałowany przyjaciel Ossendowski rozsławił szczupaka, co się czołgał od jeziora do drugiego jeziora, oddalonego o kilka kilometrów, a w nienasyconej paszczy dzierżył małą rybę. Świnia, nie szczupak…
   Dreszcz mnie jednak trząsł, jak czasem dobrzy ludzie trzęsą topielcem, aby z niego dobyć nadmiar wody, kiedy słuchałem opowieści potężnych rybaków o ich walkach homeryckich z jakimś koszmarnym, apokaliptycznym łososiem. Jeden z najsłynniejszych polskich rybaków, też członek tego stowarzyszenia, ks. biskup Adamski, o którym pewien Amerykanin napisał, że gdyby nie miał wędki, to by nawet pastorałem łowił pstrągi, nie dałby łatwo rozgrzeszenia takiemu koledze, który opowiadał, że zwyczajnym kijem zatłukł dwunastukilowego łososia.
   Łowienie pstrągów jest podobno wielką sztuką i najwyższej klasy sportem, choć zapewne pstrągi są odmiennego zdania. Wielki rybak potrafi godzinami biczować Dunajec, jak perski król biczował łańcuchami morze, i czynić przedziwnie zręczne sztuki, aby wreszcie zahaczyć nieszczęsnego pstrąga. Wielki rybak, zasłyszawszy o pojawieniu się łososi, rzuca wszystko, żonę i dziatki niewinne, gabinet lekarski czy kancelarię adwokacką, i goni nad wodę, aby wedle nakazów sportowych złowić królewską rybę, bo jeśli on tego nie uczyni, zakatrupi ją w nocy widłami poczciwy góralski kmiotek, w tych złodziejskich praktykach arcymajster od wielu pokoleń.
   Pan dr Gabryszewski miał sławę jednego z najpierwszych rybaków na Podhalu. Pstrągi, usłyszawszy terkotanie jego auta, jeżdżącego czasem przedziwną sztuką na trzech kołach, chowały się przerażone pod kamienie. Zadarłszy ogony, uciekały łososie. Głupi łososiu, gdybyś w morzu siedział… Pan doktor był to rybak zawzięty. U Indian zwałby się: Łosoś srebrzysty.
   W prześmiesznym rynsztunku, w długich gumowych butach, baczny, czujny i nieumęczony, wałęsał się przez długie godziny nad brzegiem i polował mądrze a chytrze. Gdyby się poza nim Tatry waliły, byłby na to nie zwrócił najmniejszej uwagi. Toteż nie dziw, że razu jednego zwalił się z grząskim brzegiem do głębokiej wody i ku niezmiernej radości wszystkich ryb począł tonąć. Przez czas dłuższy widać było jedynie dziecinną twarzyczkę i szkła na nosie. Los jednakże nie dopuścił, by tak marnie i do tego od wody zginął jeden z najrozkoszniejszych ludzi. Chwycił się rękami jakichś korzeni i gramolił się powoli z głębiny, wołając do nadbiegających przerażonych komilitonów:
   — Nie ma szczęścia moja żona… Ubezpieczenia nie wypłacą!
   Albowiem nigdy nie tracił pogody ducha.
   Szaleństwa rybaków nie mają granic, jak pełne ryb morze. Nie pamiętam już, jakim sposobem doszło do wysokiego zakładu, że pan doktor pojedzie wierzchem na koniu do Czarnego Stawu i z grzbietu Rosynanta będzie łowił pstrągi. Na proroka Jonasza! Pan doktor w długim swoim życiu nie siedział na koniu, a nawet w Ameryce w ten sposób pstrągów nie łowią. Ale słowo się rzekło i kobyła już stała u płotu. Jasnokościstej kobyły pożyczył Józek Krupowski, któremu doktor uratował życie, pożyczał ją jednak dość markotny, bo dziewięć było szans na dziesięć, że połamie sobie najmniej ze trzy nogi. Zrobiło się zbiegowisko, kiedy wielki rybak gramolił się na siodło, za czym cmoknął zachęcająco i zakrzyknąwszy do zdumionego konia: „W góry, w góry, miły bracie!” — poczłapał do Czarnego Stawu.
   Towarzyszyła mu cała procesja, aby pozbierać kości bohatera i odnieść je w zawiniątku do Zakopanego. Rumak się bał, ludzie się bali, tylko szalony Farys się nie bal. Wiatr wył, jakby przyroda chciała tą dziką muzyką uczcić śmiałka, co się przedzierał jak Napoleon przez Alpy. A on przemawiał do kobyły serdecznie i tkliwie. Po raz pierwszy od stworzenia świata zarzucono na zimne, czarne wody wędkę z grzbietu konia. Szkapa żyła po tej awanturze jeszcze z dziesięć lat, dumna i nadęta pychą, zdrowo z tej zwariowanej powróciwszy wyprawy.
   Ten przedziwny rybitwa łączył piękne z pożytecznym. Kiedy się bowiem górale nadbrzeżni zwiedzieli, że doktor przyjechał na ryby, oblegali go, aby będąc w pobliżu, odwiedził wszystkich chorych i wszystkich połamańców. Dobry człowiek krzyczał, bronił się, ale wędrował od chałupy do chałupy, z każdym pogadał jak należy, chorych ratował, a zdrowych radował swoim rozkosznym bredzeniem. Lekarskie te wizyty były niezmiernie kosztowne, bo pan konsyliarz powiadał:
   — Jeśli masz, bracie, talary, to coś zapłać, a jeśli nie masz, to wypij kieliszek na moją intencję!
   Baby całowały go po rękach, jakby to był sam ks. biskup Adamski, a on gadał słowa zawiesiste i nieprzystojne, aby nie było pomyłki.
   Nie dziwota przeto, że przy tak olbrzymich honorariach pan doktor klepał biedę i rad był niezmiernie, kiedy razu jednego komornik polecił mu otwarcie żelaznej kasy, aby z niej wybrać złote dolary, jak pisklęta z gniazda, i znalazł w niej tylko kwaśne mleko.
   Została po nim wielka miłość ludzka, radosne wspomnienia i setki wybornych powiedzeń a z dóbr doczesnych żółte rękawiczki. Nie mogło to szlachetne serce znieść okrucieństwa wojny i widoku ludzkiej męczarni.
   Niech mu Bóg pozwoli złowić w rzece Erydan, która gwiaździstą strugą płynie poprzez niebiosy, łososia tak ogromnego, jak potworny Lewiatan.

poprzedni Spis rozdziałów następny