Kornel Makuszyński


Kartki z kalendarza

  

IV
HISTORIA SIĘ POWTARZA


   Przyszło siedem krów chudych i pożarło siedem krów tłustych. Jest to wypadek dziwny, nieładny i nieoczekiwany. Dlatego wszyscy dziwią się, przeżywając nowe wydanie tego egipskiego zdarzenia; rozszerzyły się oczy od nadmiernego zdziwienia, a duch całej ludzkości opadł, jak okrętowa flaga podczas morskiej ciszy. — Co się stało? — pytają. — Jak to być może? Skąd ta mizeria, nazwana kryzysem? Skąd ta martwa cisza na wielkim morzu interesów?
   Dziwi się rolnik pracowity i przezorny dziwi się kupiec; dziwi się lekarz nagłej poprawie zdrowia całej ludzkości i dziwi się adwokat… Nie! to źle powiedziane… Adwokat nigdy się nie dziwi, chyba w jednym wypadku: kiedy sąd nie chce uwierzyć, że jego klient, czterokrotny morderca, jest to niewinny dziubas i miły figlarz. Cośkolwiek jednak i on się dziwi. Słowem — „każdy pyta, co się dzieje?”
   A ja znam takich, co się nie dziwią, takich, dla których mizeria nie jest żadną nowiną, tylko powrotnym momentem w przebiegu zdarzeń. Dziwić się może tylko ten, któremu zawsze było dobrze, a nagle zaczęło być smętnie, nie okazuje zdziwienia ten, co zna egipską awanturę od pierwszych swoich dni i po krótkim antrakcie — do stałej chudości swojego bytowania powraca. Był deszcz, potem chwila pogody i znowu leje jak z cebra. Cóż w tym dziwnego? Przeto najmniejszego zdziwienia nie okazuje: malarz, rzeźbiarz i literat. Szanowne to zgromadzenie, które biednego Hioba zawsze z największą wspomina sympatią, a Gandiego uważa za zamożnego dziedzica z powodu posiadania mlekodajnej kozy, nie dało się omamić złoconej zwodniczości krótkiego czasu, kiedy „taka była lubość aury”, że ludzie kupowali obrazy, a nawet wydawca usiłował zbudzić w sobie serce. Było to zbyt piękne, aby mogło trwać, a stare, mądre doświadczenie literackich dziadów i pradziadów ostrzegało tajemniczymi znakami, że znowu zejdziemy na dziadów. Jeszcze ten (czy ta?) kryzys był daleko za morzami, a malarze i literaci czuli go w kościach jak niepogodę, kiedy przeto zjawił się, opuchły, zielonkawy, z szaleństwem w zezowatych oczach, jasnokościsty i płaczący, nie zdziwił się mąż od pędzla albo pióro dzierżący.
   — A, jesteś znowu, cholero! — rzekł malarz.
   — „Ktoś mi znany, ktoś kochany…” — rzekł poeta.
   I tyle było całej ceremonii. Bo my znamy tego zjełczałego upiora od pierwszego dnia, w którym malarz po raz pierwszy pacnął farbą, a poeta związał dwa pierwsze rymy jak kozie ogony. Wielkie mecyje — mizeria! Wielka awantura — golizna! Czy karp się dziwi, kiedy go kucharka skrobie tępym nożem? Czy dziwi się zając, kiedy z niego robią pasztet? Dawno im wytłumaczono naukowo, że w ten sposób osiągają doskonałość.
   Przekonani o wieczystej stałości swojego losu malarze, rzeźbiarze i pisarze nigdy się nie skarżą. Zdarza się, że ktoś czasem szaty nad ich dolą rozerwie, ale to mało, jak dotąd, pomogło. Był taki w szesnastym wieku wielki uczony francuski, spalony na stosie, Stefan Dolet, który w najgorszych nawet swoich godzinach nigdy się nie skarżył. Powiedziano zręcznie na ten smutny temat: dolet quisque Dolet, non dolet ipse Dolet! — Uczyniwszy dla jasności z Doleta — Żalą, można by to przełożyć: „Czasem się Żalą ktoś użali, Żal tylko jeden się nie żali”.
   Starzy, zaprawni w utrapieniach, w głodzie i w chłodzie, przypominają sobie swoją wiosnę, zakrapianą deszczem, a młodzi mają na obronę młodość. Zresztą, jak ptak śpiewa bez nauki, tak młody pacykarz czy też wierszokleta jest od razu mądrze przez polską naturę przysposobiony do mizerii. Połykacz ognia i nożów rozpuknąłby się czasem od tego, co potrafi strawić młody malarz, a zawodowy głodomór mógłby pójść do niego do terminu i uczyć się pilnie. Tak znowu jest, bo tak już było, i skończona sprawa.
   Było zaś bardzo, bardzo dziwacznie; wspomnienie o tym ma kolor zielonkawoszary, czasem jednak jest wesołe. Nowa historia jest całkowicie podobna do starej, brak jej jednak tej właśnie odrobiny wesołości. Pierwej było: „przez pół żartem, przez pół serio…” bawi się pan swą mizerią — a teraz śniętego karpia podaje w „szarym sosie”. I pierwej było jakoś bardziej po bratersku; stary literacki gołąb serdecznie tulił młode pisklę, a wszyscy dzielili się wszystkim, choć bez organizacji i klubów, a teraz jakoś „sztywno, równo, z subwencją w ręku…”
   Nie właźmy jednak na pole bitwy, bo mieliśmy wesołe snuć wspomnienia, skłoniwszy się zgłodniałemu cieniowi Murgera, błądzącemu po elizejskiej łące i pasącemu egipskie krowy chude.
   Jak dalece pamięć ludzka sięga, zawsze najpierwszym Hiobem wśród Hiobów był rzeźbiarz. Nauka nie mogła i nie może stwierdzić, czym się żywi taki Fidiasz? Wydaje się prawdopodobnym twierdzenie, że zjada mokrą, tłustą glinę, z której lepi swoje bałwany; wyższa klasa pożera plastelinę albo gryzie marmur jak lodowaty cukier. Bogdaj jednak, że za dawnych, też utrapionych czasów nawet rzeźbiarzom wiodło się lepiej niż dziś, bo czasem jakiś pan Jourdain, co budował sobie wspaniały dom, pragnął mieć na schodach „Wenusa”, co w jednej ręce trzyma lampę, a drugą rozsypuje gipsowe kwiaty. Miasta, nie mające, jak dzisiaj, więcej długów niż kominów na głowie, starały się mieć kamiennego Mickiewicza albo Kościuszkę. Coś czasem kapnęło, o kredyt było łatwiej, o dobrych przyjaciół też. A teraz wieszcze już prawie wszędzie są, kredyt skonał, a dobry przyjaciel chce sam pożyczyć od dobrego przyjaciela. Nikt nie odgadnie, z czego dzisiaj może żyć najlekkomyślniejszy człowiek na świecie, który poszedł na ..Fidiasza”. Nie warto się nawet nad tym zastanawiać.
   Malarze wrócili do dawnego trybu życia bez zbytnich deliberacyj. Doświadczenie mnogich pokoleń wyrobiło w nich wzniosłość pogodną i niezłomny hart ducha. Cały świat jest „martwą naturą”, co malarza nie dziwi. W gorszym jest dzisiaj położeniu, niż był przed ćwierćwiekiem, kiedy peleryna była ubraniem i namiotem, i materacem. i poduszką, strzyżenie włosów niepotrzebnym było wydatkiem, elegancja stroju była marnym przesądem, całe buty prowokacją, a o mieszkanie było łatwo. Złośliwy jakiś lucyper wmówił w malarzy, że powinni wyglądać, jak londyńscy dżentelmeni, i stąd mnóstwo piekielnych niedogodności. Mniemam, że każdy chętnie wróciłby do czarodziejskiej peleryny, co zakrywała wszystko, a krojem przypominała strój dworski grandów hiszpańskich.
   Poza tymi drobiazgami dzień dzisiejszy malarza podobny jest do dnia wczorajszego. Powróciła nawet wymienna forma handlu i można dostać namalowanego, obłupionego ze skóry zająca za parę butów. Mój przyjaciel, wielki malarz, profesor krakowskiej akademii, uprawiał ten rodzaj przetargów już przed dwudziestu kilku laty i zamieniał swoje śliczne obrazy na koszule i ubrania, i inne zbytkowne fatałaszki. Za moich czasów płaciło się obrazami w knajpie. W jednej lwowskiej knajpie właściciel zebrał całą galerię i ofiarował ją miastu. Dziesięć porcyj kotletów wieprzowych i dziesięć szklanek piwa odpowiadało wtedy na giełdzie malarskiej obrazowi 40 X 30 cm. Za indyki, pulardy i inne wspaniałe frykasy płaciło się Rozkwitłą jabłonią albo Stawem o zachodzie. A opasła beczka wina, stary Karpowicz w Zakopanem, skąd ma tyle arcydzieł karykatury? Pytam, skąd? Nadziewał w czasie wojny znakomitego ich twórcę bigosem i pierogami. Ale handel był uczciwy, ściśle najpierw omówiony, obie strony były zadowolone. Wskutek tego malarz żyje zdrów i zażywny, arcydzieła wiszą, a stary Karpowicz ofiaruje je kiedyś muzeum w Zakopanem. (Czasem można w kogoś wmówić).
   Zdarzały się, oczywiście, wypadki gotówkowe, zdarzały się one jednak najczęściej wielkim firmom, moda bowiem wymagała, aby wielkie nazwisko stroiło ścianę. Ale i młodzi wówczas, a dzisiaj słynni mistrzowie, przeżywali dni szczęśliwe. Pamiętam, jak raz w Krakowie dopadliśmy pieniężnego obłąkańca, co nieopatrznie wygadał się, że chce kupić obraz dla narzeczonej. Ha! Jak u Kiplinga, młode wilczki najpierw zgonią jelenia, a stary przewodnik stada cios mu zadaje ostatni, tak my już nie wypuściliśmy z rąk człowieka, co miał narzeczona. Apelles mieszka na drugim piętrze, ale nie może zejść, bo go stróż bez dziesięciu groszy nie wypuści. Stróż był łajdak i zawalidroga. Czynimy więc wrzask na cały Kraków, a malarz, dowiedziawszy się, że przyprowadziliśmy wariata, spuszcza na sznurku obraz. Człowiek z pieniędzmi ogląda go przy latarni i kręci głowa.
   — Dawaj inny! Ten się dziedzicowi nie podoba! Trzymaj! Jadą Tatry.
   Cała pracownia odbywała wędrówkę, a jury stało na dole. Policjant, zwabiony hałasem, brał w nim żywy udział i bardzo chwalił każdy kicz. Obłąkany człowiek kupił wreszcie obraz, zresztą bez obrazu byłby żywy nie wyszedł. Banknot pojechał w górę na sznurku i nigdy austriacka korona nie stała tak wysoko. Po chwili malarz, wylegitymowawszy się banknotem przed oszołomionym stróżem i obiecawszy mu opłatę po powrocie, bieżał z nami, aby jeść i pić, pić, pić. (Stosunek jadła do napoju został wyraźnie określony).
   Kredyt był. Można było nie umrzeć. A czasem, jak mówią w Weselu: „gość przyjechał z Ukrainy” zasobny, pszeniczny, szeroki jak Dniepr, oszołomiony, od razu zagadany i „zbujany”. Drugiego dnia był z wszystkimi „na ty”, a trzeciego chciał wstąpić do akademii. Taki ichtiozaurus obrażał się śmiertelnie, jeśli kto nie chciał od niego pożyczyć. Nie można było robić przykrości dobremu człowiekowi. A dziś? „Hę! hę!” — jak śmiały się krakowskie szatany.
   Literatura przeżywała tę samą sielankę, którą przeżywa dziś. Była to czarna magia, kręcąca bicze z piasku i najdziwaczniejszych próbująca pomysłów. I znowu na pochwałę ówczesnej mizerii powiedzieć należy, że była mniej dotkliwa, bo przede wszystkim panował wówczas powszechnie niezawodny „system zaliczkowy”, po którym śladu nie zostało.
   Można było wziąć nakładcę na samo opowiadanie i sprzedać książkę nową na pniu. Jedna z najświetniejszych komedyj polskich została kupiona w ten sposób, że jej wielki autor napisał tak sobie, „dla hecy”, na bibułce, zastępującej serwetę w kawiarni, jej „przypuszczalna” treść. I o dziwo! Na pozór nikła treść została, lecz cud talentu tak ją oświetlił, że ten temat z bibułki był ciastem komedii nieporównanej.
   I znowu był kredyt, niezapomniane pojęcie, jeśli to czyta jakiś dyrektor banku, niech się nie śmieje, bo ja założę się o dwa złote, a on o równowartość: o swój bank, że mu udowodnię prawdę każdego słowa. Żyją świadkowie. Otóż w one czasy literatura żyła w pięćdziesięciu procentach — z bankowego kredytu! Weksle literackie (jeszcze raz proszę o poważne traktowanie sprawy!) były — nie można powiedzieć — poszukiwane, ale bardzo szanowane w bankach, szczególnie lwowskich. To, że dyrektor banku, oglądając podpisy, miał uśmiech na finansowej twarzy, dowodzi, że odczuwał wobec znakomitych twórców sympatię. Inaczej zresztą nie dałby pieniędzy, a dawał zawsze. Weksle te wyglądały dumnie i promieniście jak poematy, choć pisane suchą prozą.
   Kilka świetnych podpisów błąkało się po wszystkich bankach w najrozmaitszych kombinacjach, literatura wymieniała bowiem wśród siebie usługę za usługę. Za te weksle cała literatura zwiedziła Włochy i Paryż, za te weksle napisała mnóstwo książek i co najdziwniejsze, literatura wszystkie te weksle sumiennie zapłaciła. Weksel 300–koronowy płaciło się najmniej ze trzy lata wedle metody: płacę odsetki i dziesięć procentów na kapitał. Zdarzyło się, że w wielkim banku Rotszyldów, w Credit–Anstalt, pozostał już ogonek literackiego weksla — dwadzieścia koron. Cztery na nim głośne były podpisy. Przychodzi poeta i płaci jakieś grosze na odsetki, dwie korony na rachunek kapitału i daje nowy weksel. Bank oświadcza nieśmiało, że nie opłaci mu się przeprowadzać tej potwornej sumy przez księgi, że może by „pan mistrz” zechciał itd.
   A mistrz powiada z niewysłowionym zdumieniem: — Mam wrażenie, że bank ze mnie żyje, a nie ja z banku!
   Tyle było godności i prawdy w tych słowach, że się bank zawstydał.
   Literatom łatwiej było żyć już wówczas niż malarzom, gdyż koszty produkcji (głowa, papier, pióro, atrament) były tańsze, bo chociaż malarzowi odpadał niepotrzebny wydatek na głowę, jednak farby i płótno były kosztowne. Toteż bieda malarska była bardziej skwiercząca, ale literacka też — nie daj Boże! Jeśli kiedy napiszę pamiętniki e głodach i zgryzotach znanych mi wielkich pisarzów, rzewne ślozy z oczu ludzkich popłyną… Wprzód jednak ktoś musi napisać podręcznik, w którym na użytek czasów nowych zebrane będą wszystkie odwieczne doświadczenia dawnej cyganerii i jej cudowna sztuka życia z zachowaniem pogody i radości. (Rozdziały: Jak żyć, aby nie umrzeć? Jak pożyczać? Jak sprzedawać obraz, powieść, nowelą? Wydawcy i sposoby na nich, Jak zachować wielkopańską miną wobec pospólstwa? itd.).
   Historia powtarza się. Było źle i przeszło. Potem zaczęliśmy odjadać wszystkie niedole i nosić już nie polskie spodnie, ale „ineksprymable” wedle kroju wymyślonego przez księcia Walii. Los zasnął albo zramolał, bo nie zauważył tego, że malarz je obiad, a literat pije wino, Sardanapal i Gargantua. Ale się zbudził i aż krzyknął ze zdumienia. Czym prędzej odwrócił ster okrętu i zawiózł całe towarzystwo w one czasy, kiedy jedynym tłustym stworzeniem na świecie była krowa chuda. Tak. Ale przez te lata wyginęły: zaliczki, kredyt i przyjaciele z serii owych, o których mówi serdeczny pan Prus: „Przyjaciel dobry wiele znaczy, on przebaczy wszystkie urazy kilka razy…”
   I jeszcze jedno zginęło: młodość.
   Wszyscy się dziwią, tylko malarz się nie dziwi ani rzeźbiarz, bałwany czyniący, ani poeta. I to jest ich przewaga ponad zastrachanym światem.

poprzedni Spis rozdziałów następny