Kornel Makuszyński


Kartki z kalendarza

  

I
SKĄD PIERWSZE GWIAZDY NA NIEBIE ZAŚWIECĄ…

   Nad takim ogromnym miastem, jak Warszawa, mało kiedy widać gwiazdy. Gasi je ciężki jego oddech, przepadają w kłębowisku dymów, co nad nim ciężko wiszą wśród mglistych, burych oparów, którymi dymi rzeka. Ponieważ Wilia powinna wedle odwiecznego obyczaju zacząć się o pierwszej gwieździe, a gwiazd nie widać, ludzie wielkiego miasta błądzą w chmurnym czasie jak zbłąkani żeglarze. Zamiast odczytywać czas na znakach niebieskich, spoglądają na sztuczne zegary. A to źle, a to bardzo źle!
   Jakże inaczej, wedle mojej pamięci, odbywało się to w małym miasteczku, na które geografia zaczęła zwracać uwagę od chwili, gdy na tę mieścinę spadło nieoczekiwane szczęście moich narodzin, i o którym z rozrzewnieniem mówiłem na poprzedniej stronie. Od tego czasu burmistrz począł mianować się prezydentem. Spuśćmy jednakże na te wypadki „zasłonę miłosierdzia”. Niech za nas mówi historia. Dość, że nad małym miasteczkiem świecą zawsze gwiazdy w noc Bożego Narodzenia. Tak było przynajmniej za moich czasów, a należy to nazwać urządzeniem wybornym, inaczej bowiem ludzie poczciwi nie mogliby mierzyć czasu. Jedyny zegar na kościelnej wieży chodził jak obłąkany i nieprawdopodobne miewał pomysły. W wielkie zaś mrozy wcale nie chodził i od tej zamrożonej zasady nie odstępował nigdy. Lecz w małym miasteczku doskonale żyć można bez zegara, posiadając na rano koguta przy zdrowych zmysłach, oczywiście, a gwiazdy na wieczór. Pan Bóg tak jakoś przeto urządził, że w najważniejszym dniu w roku, dwudziestego czwartego grudnia, gwiazdy świeciły pierwszorzędnie.
   Właściwa uroczystość wigilijna rozpoczynała się od wypatrywania pierwszej drżącej na mrozie gwiazdy. Zaledwie mrok oprzędł ziemie, całe wojsko podnieconych młodych Polaków stawało na czatach, rozgorzałymi oczami spoglądając w tę stronę, w którą mierzył smutek Słowackiego: „skąd pierwsze gwiazdy na niebie zaświeca…” Najdrobniejszy świetlisty pyłek we wszechświecie nie mógł się przemknąć — niezauważony. Podniecenie sarmackich, młodocianych małpoludów rodziła w pierwszym rzędzie powaga uroczystej chwili, w znaczniejszej jednak mierze obfita nadzieja na dwanaście smakowitych potraw.
   Dwanaście ich było na niby. Tak się jedynie mówiło, dobrotliwe zaś, biedne szachrajstwo polegało na tym, że jako potrawy liczono i opłatek, i jabłko, i dwa mizerne orzechy, i siano na stole, i biały kołacz. Kurczyła się przedziwnie potężna cyfra i z dwunastu potraw, zapowiadanych przez proroki, dwie się jedynie ukazywały w pełnej chwale: barszcz na jednym grzybie i jakieś rybie zwłoki, odrobina karpia, co usnął na wieki z braku ochoty do życia.
   Jadło się to długo, z przejęciem, z nabożną powagą i w uroczystym milczeniu aż do chwili, w której młodego Polaka trzeba było walić w kark stosując odwieczny i jedynie skuteczny zabieg medyczny, bardzo zalecany na udławienie się rybią ością.
   Mróz trzeszczał za oknami, bo w małym miasteczku jest zawsze mróz. Wewnątrz biednych domków było jednakże gorąco, gdyż radość buchała wielkim żarem. Dawano sobie podarunki, pośród których najcenniejszym bywała para skarpetek, zrobionych na drutach przez jakąś babkę. Był to szczyt wspaniałości, bogactwo niezmierne… Skarpetki robione były zawsze „na wyrost”; w jedna z nich można było wrazić od razu dwie nogi. Może dlatego chowano je nazajutrz do rodowego skarbca, aby je wydobyć znowu za rok, na Boże Narodzenie. Trudno… Roztropna mądrość biedoty nie mogła dopuścić, aby synalek w nowych skarpetkach puszył się ponad stan i aby okrężną droga — poprzez nogi — przewróciło mu się w głowie.
   Dzieci potwornie bogatych rodziców, synowie rzeźnika lub właściciela składu trumien, otrzymywały podarki zgoła nieprawdopodobne: łyżwy. Budziły one radość powszechną, później bowiem jeden się na nich ślizgał, a pięćdziesięciu nas patrzyło godzinami urzeczonym spojrzeniem. Zdarzało się też, że jeśli syn rzeźnika miał po ojcu głowę do interesów, pożyczał swoich bajecznych łyżew za pióro, ołówek lub za pocztowy znaczek Tasmanii.
   Nie mówmy o tym… Serce mi do dzisiaj pęka… Raz jeden w życiu otrzymałem dość biedną gwiazdkę: przyrzeczenie, że dostanę skarpetki… Jakoś do tego nie doszło… Zjadłem barszcz, posolony solą łez, zadławiłem się ością jak należy i na tym skończyła się uroczystość, chociaż, zawsze pierwszy umiałem wyłowić gwiazdę, jak złotą rybkę na czarnym jeziorze nieba. Jedna chociażby rękawiczka na tę rękę, którą dźwigało się książki, byłaby pewnie największym szczęściem owych dni… Nie udało się… Trudno!
   To nic jednak, to nic… O narodzie katolicki! W ciemnej sieni słychać jakieś szmery i jakieś stłumione narady. Udajemy wszyscy, że nie mamy o tym pojęcia, co się tam dzieje, ale nasze dziecięce serca walą tak, jak gdyby kto nimi gwoździe wbijał w ścianę. Bo my wiemy, że za chwilę wyjdą z sieni jak z zaczarowanego pudełka postacie ponad ludzkie pojęcie wspaniałe i takie kolorowe, jak dziecięcy sen!
   Nikt nie zaglądał do sieni, sień bowiem była tajemniczą pieczarą, z której wyłaziły rozkoszne figury ze szczękiem i chrzęstem. O gwiazdo betlejemska! kolędnicy przyszli! Słynna trupa ze Snu nocy letniej: dwóch szewców, dwaj stolarze, jeden grabarz i dwóch takich, co noszą cegły na budowie, tak jednak zmyślnie przebrani, że ich oko ludzkie poznać nie mogło. Zespołów takich było w miasteczku ze cztery — lepsze i gorsze. Ponieważ nie przyszło im na myśl, aby się związać w Towarzystwo Krzewienia Kultury Teatralnej, toczyły one szlachetne boje o to, kto z nich prym artystyczny trzyma. Repertuar mieli jednaki, ale wykonanie — ho, ho! — dużo by o tym gadać. Jeden zespół miał wybornego Żyda, drugi nieporównanego Heroda, który tak zgrzytał zębami, że iskry leciały mu z gęby jak z komina lokomotywy.
   Słuchajcie, drodzy moi, bo to było dziwne: najpierw wchodził anioł z dzwonkiem i wygłaszał prologus. Przynosił niesłychana wiadomość, że jest Boże Narodzenie. Mówiąc łypał okiem ku stołowi, bacząc pilnie, czy cokolwiek na nim pozostało. Dziwny anioł, ale anioł, bo miał perukę jasnowłosą. O ludzkim jego pochodzeniu świadczył sztywny kołnierzyk, brudny jak ludzkie sprawy. Odziany był w długą, prawie że białą koszulę. Jedną ręka pięknie przemawiał, a drugą podtrzymywał skrzydła. Gębę miał przyjemną, tylko jak na anioła cokolwiek złodziejską. Wypowiedział, co należało, i cofał się w sień, skąd wyskakiwali ze straszliwym: rum! rum! — dwaj węgierscy huzarzy. — Jest to niezgłębioną tajemnicą, dlaczego dom wojskowy tetrarchy Herodesa składał się zawsze z Węgrów. Groźni jednak byli, mieli przedziwnie wyłupiaste oczy, a w ręku szable okrutne. Stawali na baczność i ni stąd, ni zowąd gromko śpiewali:
   — Widzieliśmy cztery orły, co górą latały: ruski, pruski, austriacki i nasz polski biały!
   Eljen, panowie! To było piękne! Huzary żydowskiego króla, a polscy patrioci! A oni znowu:
   — Węgier — Polak dwa bratanki!…
   Gdy skończyli, stawiali oczy w słup i sami też tkwili nieruchomo jako dwa słupy. Wąsami tylko strzygli…
   Aż tu wpada Żyd, a za Żydem straszliwy zwierz, koza z otwartą paszczą. Żyd wiódł z kozą przekorny dialog, przy czym on wysoko skakał, ona kłapała paszczą, a my trzymaliśmy się za brzuchy. O Boże, jakie to było śmieszne! Śmieszniejsze nawet niż Hamlet w teatrze dla żołnierzy. Lecz nagle zamierały w nas serca, bo diabeł przyprowadzał na łańcuchu Heroda. Srogi król żałosny przedstawiał widok, chociaż odziany był dostatnio, bo nawet kalosze miał na nogach. Diabeł się z niego naigrawał i walił go kijem, a dom wojskowy Heroda, węgierskie huzary, nic na to. Stoją jak mur. Więc diabeł zakrzyknął:
   — Już ci, królu, zrzedła mina, czarna na ciebie przyszła godzina. Niechaj śmierć się zjawi do dnia i zabierze tego zbrodnia!
   Śmierć, gdy to w sieni usłyszała, wyskoczyła i po łbie Heroda. Ten drab leżał przez chwilę umarły, potem zrywał się i śpiewał: Wśród nocnej ciszy glos się rozchodzi! — To był dziwak ten Herod. Zresztą i Żyd śpiewał, i diabeł, i koza śpiewała.
   Nie można było jednakże płakać z serdecznego wzruszenia, gdyż trzeba było dawać baczenie na wybornych aktorów. Anioł może nie, ale i diabeł, i ten szelma Herod, i koza dość łapczywie szukali zezowatym spojrzeniem, co by to można unieść na pamiątkę owych wzniosłych chwil. Należało zdobyć sobie ich łaski, a najlepszym do tego środkiem była gorąca wódka z miodem. I anioł pił, i koza, i Herodes–moczymorda. Honorarium w gotówce wynosiło pięć centów. Bywali tacy, co dawali więcej tym zacnym łapserdakom.
   Zdarzały się jednak godne ubolewania wypadki, kiedy w ciasnym zaułku spotkały się dwa konkurencyjne zespoły. Wtedy po krótkich, tkliwych przemówieniach jeden diabeł wysyłał do stu diabłów drugiego diabła, a zaraz potem w naturalnym porządku rzeczy huzarzy szli do ataku. Na nic zaklęcia aniołów! Wszakże śmierć była pośród nich. Herod chwytał brata Heroda za przyprawioną brodę. Żyd tłukł po łbie kozę, koza zaś, beknąwszy rozdzierającym głosem, waliła bykiem w brzuch samej śmierci. Wieki biły się ze sobą. Wyborny specjalista od roli diabła powracał w piekielne czeluście bez trzech przednich zębów, za co przez Belzebuba był gromion.
   Nie było sposobu przeszkodzenia tym bojom, miasto bowiem posiadało dwóch tylko policjantów, z których jeden nosił gwiazdę, a drugi odgrywał „huzara”, świetnie przygotowany do tej roli, albowiem urzędową miał szablę.
   Kiepskie by to były święta, gdyby nie owe rzeczy śliczne. A któż z was, o ludzie z wielkiego miasta, oglądał kiedy takie cudy! Kto z was wypatruje pierwszej gwiazdy i kto z was pożywał kiedykolwiek potrawę przedziwną, złożona z pszenicy gotowanej, z maku i miodu? Można było umrzeć po niej w krótkiej drodze, jeść jednakże trzeba było. Używano jej jednakże nie tylko do jedzenia. Zanim ja jeść zaczęto, pater familias nabierał pełną łyżkę smakowitego owego jadła i rozpryskiwał na pułapie na krzyż. Pogańskie to jakieś były gusła, ale ksiądz kanonik na wszelki przypadek też tak czynił…
   Ja zaś do dzisiaj czekam na parę bawełnianych skarpetek… Nic się człowiek nie zmienia. Cokolwiek na nieforemnej gębie, ale nie w tym głupim sercu…

poprzedni Spis rozdziałów następny