Kornel Makuszyński


Kartki z kalendarza

  

I
ZJAZD KOLEŻEŃSKI

   Dnia jednego otrzymuje człowiek zawiadomienie, że ponieważ mija lat trzydzieści od owego dnia, w którym człowiek zdał egzamin dojrzałości, wobec tego koledzy proszą człowieka, aby się zjawił tam a tam i wypił kieliszek czegoś tam. Na chwałę dawno minionej młodości. Na pamiątkę owej wiosny z poetyckiej serii: „ja jedną tylko taką wiosnę…” A z tym kielichem to jest takie dziwne czarodziejstwo, jak z pucharem króla Thule, o czym ze łzami w głosie i z zezem w stronę kapelmistrza śpiewa sopran w Fauście: „A ile razy pić z niego miał, to oczy łzą mu za–cho–dzi–i–ły!…”
   Inną jeszcze scenę z repertuaru nieszczęsnej Małgorzaty odgrywa ów młodzian, któremu przypomniano, że przed laty trzydziestu miał lat dwadzieścia; oto, jak ona, bierze do ręki zwierciadło i długo, długo w nie spogląda. Nie śpiewa jednak straszliwych rymów: „Jak bardzo cieszy mnie, że piękną widzę się!” (bis) — bo dojrzał zmęczone oczy, siwe skronie, zmarszczki pogmatwane jak nitki w starym swetrze, a kiedy fizjognomię ułożył do uśmiechu pocieszenia, spostrzegł kilka zębów chwiejnych jak zasady i kilkoro takich, za które dotąd jeszcze nie zapłacił rachunku. Może byłby nie dostrzegł tych smętnych resztek, gdyby nie wielka uroczystość, gdyby nie to wspomnienie „dni szczęśliwych Van Zantena”. I to jest jedyny smutny moment rozkosznej godziny wspomnień, owej godziny cudu, podczas której zwiodła dusza zakwilą jak krzak głogu. Moment ten należy powitać z uśmiechem filozofa, który utracił młodość, złudzenia, włosy i zęby, lecz nie stracił największego skarbu: pogody. Wygłaszamy te wzniosłe słowa na użytek owych letnich dni, podczas których odbywają się rozliczne zjazdy koleżeńskie. Wszyscy bowiem zdawaliśmy egzamin dojrzałości w miesiącach letnich, kiedy wszystko dojrzewa w naturze, przeto i taki dryblas, którego — jak indyka tuczącymi gałkami — karmiono pożywną mądrością.
   Poza tą chwilą jeneralnego przeglądu smętnej ruiny wszystko inne jest radosne. Wszystko inne jest wzruszające. Ze wzruszeniem bowiem siadasz na zaczarowany bagdadzki kobierzec i lecisz przez powietrze ponad rozłogiem lat trzydziestu, ponad wielkim teatrem zdarzeń, ponad krwawą wrzawa wojny, ponad cmentarzyskiem, na którym leży trzydzieści lat umarłych — ku owej stronie, gdzie twoja młodość kwitnie jak młode drzewo, zieleni się jak wiosenna łąka, śpiewa jak ptak i kryształowym szmerem gada jak kryształowy górski strumień. Zdolność wspominania jest wielkim nieszczęściem i największym szczęściem człowieka. Ci, którzy schodzą się, aby z przechowanych w sercach ostatnich iskierek rozdmuchać ognisko i ogrzać się przy nim, są bardzo szczęśliwi. Odmłodzeni, patrzymy na siebie z młodą miłością; nikt nie widzi oszronionych skroni ani twarzy, bardziej podobnych do pergaminu niż do płatka róży. Pokropieni hyzopem młodości, staliśmy się ponad śnieg wybieleni, czyści jak wiosenne rano i bezgrzeszni jak ona: młodość, ponad którą nie ma nic na świecie, bo w niej jest jeszcze to wszystko, co być może.
   Z miłym zdumieniem uświadamiamy sobie, że źródłem tak dziwnych i przedziwnych rozkoszy jest instytucja, którą od niejakiego czasu dość powszechna ściga pogarda i której dni są podobno policzone, tak zwana „matura”.
   Odbywa się powrót do natury i ucieczka od matury. Słusznie. Instytucja ta, sadząc z ponurych odkryć, jest najbardziej jadowitym wymysłem katów, co nadziawszy biednego młodzianka na szpikulec, smażą go na wolnym ogniu. Mądrzy nad tym rozprawiają ludzie, pewnie przeto wiele mają słuszności, zapowiadam tedy, że ani myślę wchodzić „pomiędzy ostrza potężnych szermierzy”, uczonych i pedagogów, i narażać się na gniew owych uciśnionych przez maturę młodzieńców, zważywszy, że każdy z nich, wysportowany, świetny jakiś rekordzista, jednym ruchem ramienia mógłby zmiażdżyć całe kolegia chuderlawych filozofów. Ja sobie chcę jedynie przypomnieć z rozczuleniem moją maturę.
   Nie umiem powiedzieć dlaczego, lecz, ta nasza matura sprzed lat trzydziestu zupełnie nie była straszna i nikogo nie przerażała. Nie wspominalibyśmy jej z taką szczerą tkliwością, gdyby była inna. Jest to zgodne zdanie kilku starszych dżentelmenów, wcale rozsądnych, gotowych do przysięgi, że wspomnienie tej matury jest wspomnieniem rozkosznym. Ha! Wszystko jest możliwe, możliwe jest przeto, że to złudzenie wielkiej oddali i dość łatwa do pojęcia prawda, że ząb, wyrwany przed trzydziestu laty, już nie boli. Może jest to owoc odwiecznego szachrajstwa, które twierdzi, że „za naszych czasów” wszystko zawsze było lepsze i piękniejsze, i mądrzejsze, chociaż — jak to bystrze zauważył Macko z Bogdańca — i „drzewiej też bywał poniektóry głupi”. Może mniemanie to jest jednym z czarodziejstw wspomnienia; w zorzy młodości wszystko wydaje się różowe, a my w tej chwili — stare konie — jesteśmy młodzi, och, jak młodzi! Ponieważ pamiętamy wybornie Horacego, powtarzamy sobie: Nunc est bibendum, nunc ped e libero itd.
   Rzecz dziwna, jak wielką ilość horacjuszowych wierszy pamięta każdy ze starszych dżentelmenów… Widać z tego, że można było biegać, tłuc się, gimnastykować, pływać. rzucać kamieniem — jak sam Heliasz kulą, wspinać się na drzewa jak wyborna małpa, a jednak czytać tych śmiesznych poetów. Czas musiał za owych czasów mieć więcej czasu, bo go starczyło na wszystko — i na rozum, i na głupstwo, na sprawy piękne i na pożyteczne. Pewnie, pewnie… Nie mieliśmy poza sobą strasznej wojny, nie mieliśmy potarganych nerwów i wielu ciężkich rzeczy. Nie znaliśmy też tej bezsennej niepewności dnia dzisiejszego. Nikt się nie spieszył. Gazeta była rzadkością, a wieść z krańca świata, przeskakująca dziś otchłanie, wędrowała na kulawym koniu, a na telegraficznych drutach tyle siadywało jaskółek, że wiadomość przebrnąć nie mogła.
   Należy być sprawiedliwym i raczej obciążyć trzeba własną lekkomyślną młodość, niż rozprawiać się z tą mądrą młodością, którą niezupełnie rozumiemy. Bo nasza młodość, ta jeszcze romantyczna, gadająca ślicznymi wierszami, bladosmętna i odurzona Sienkiewiczem, i ta nowa młodość, bystra, szybka, gadająca rytmem motoru, niecierpliwa, dojrzewająca sztucznie w ogniu miliona woltów i odurzona zapachem wolności — oddzielone są od siebie nie odległością lat trzydziestu, lecz chyba lat trzystu.
   Dzisiaj każdy dzień jest rokiem. Za naszych czasów dzień był spokojną godzina żółwia. Choć się jednak już nigdy ojciec z synem własnym nie dogada, bo ojciec siedzi na pięknym księżycu, a młodzieniec dokonuje inżynierskich robót na Marsie, jednak szanujmy nasze młodości. I chociaż to dzisiejszego maturzysty nie wzruszy, niechaj nie drwi z tego, że ja moją maturę wspominam z wielkim krzykiem. On mnie zagłuszy motorem swojego niecierpliwego serca, ja mu jednak przypomnę, że zdobywczy młodzieniec uczył się czytania na moich bajkach, dla niego pisanych.
   Ciągle odbiegam od rzeczy, co jest dowodem młodej starości i starego wzruszenia.
   Opowiedzmy sobie tedy, jak zdawaliśmy ową nieszczęsną maturę przed laty trzydziestu. Kilku starszych panów, doskonale skrojonych, po staroświecku wytwornych, z tytułami i orderami, zeszło się na sympozjon. To my, kiedyś młodzi. Cudownie mili i kochani ludzie. Najpierw wesoło wyliczyli niedomagania (wrzód w żołądku, awantura z sercem, cukrzyca, nerwy, płuca jak rzeszoto — reszta w encyklopedii medycznej). Potem nalali do kieliszków wina, tak czerwonego, jak młoda krew. Encyklopedię medyczną wyrzucono przez okno i specjalnym pociągiem ..Młodość — miłość — matura” pojechaliśmy do zaczarowanego miasta Lwowa, które radosnymi oczami patrzyło, jak dnia jednego z sympatycznych kretynów uczyniono łudzi „dojrzałych”… do nowych głupstw. Cały świat zalało jedno promieniste wspomnienie jak świetliste morze, na tym morzu wyrosła koralowa wyspa, a na tej wyspie harcuje gromadka efebów. Jest wśród nich jeden z gębą jak nieszczęście, z nosem jak przykry przypadek, cokolwiek wygłodniały i posiadający spodnie tak wyświecone, że złośliwe życie mogło się w nich przejrzeć jak w lustrze. To ja.
   Każdy ma mniej więcej lat dwadzieścia i żaden z nas nie boi się tego sądnego dnia albo tylko udaje, że się boi, bo taki jest zwyczaj. Straszył go ojciec i straszył go dziadek, wiec trzeba stroić ponure miny. Jeden wśród nas — małpa bardzo śmieszna — pokazywał nawet jakieś krople „na nerwy” — zwyczajną wodę z cukrem i chciał tym handlować na wypadek, gdyby przerażenie miało realne podstawy, bo sam namiestnik miał przybyć na maturę. Takie to były uroczyste hece, taka wspaniała matura. Cesarz wołał swojego namiestnika i pewnie powiedział:
   — Niech no ekscelencja zajrzy do czwartego gimnazjum, bo tam Makuszyński zdaje maturę!
   Był namiestnik, wspaniały, mądry człowiek, ale nawet na mnie nie spojrzał.
   Zastanawialiśmy się „i wtenczas, i potem”, dlaczego ta straszna uroczystość nie poraziła trwogą młodych dusz, i oto po latach trzydziestu doszliśmy do niezłomnego przeświadczenia, że nie było do tego najmniejszego powodu, gdyż gdyby rodzeni ojcowie byli egzaminatorami, nie byliby lepsi, rozumniejsi, wyrozumialsi i bardziej serdeczni niż nasi „groźni” profesorowie. Niech dobry Bóg da światłość wiekuistą tym, co umarli, i starość cudownie pogodną tym, co jeszcze żyją. Za to, że nie trwożyli młodych serc, że nauczali roztropnie, a z wielką miłością, że znali sztukę uśmiechu i słodyczy w każdym słowie, a kiedy doszło do owego „strasznego” rozrachunku, więcej mieli troski na mądrych czołach i w dobrych oczach niż te „obżałowane” dryblasy, nieszczęśni ich wychowankowie.
   Nie wiem, jacy są dzisiaj profesorowie. Jeżeli jednak są choćby z daleka podobni do owych z moich czasów, nie rozumiałbym, dlaczego matura napawa kogo trwogą. Nie wiem, jak dzisiaj uczą; nas uczono z miłością, z wielką miłością. Oby każdy dziś młodzieniec zaznał choć odrobiny tej miłości, którą nam oddawano w niezmiernej, niewyczerpanej ilości. Może wtedy głupi, przekorny, śmiesznie buńczuczny młodzieniaszek, słowem: małpa — nie umiał tego ocenić, ale dzisiaj przypomina sobie tę miłość ze łzami w zmęczonych oczach. A oni z anielską cierpliwością znosili okrutne figle cielęcej młodości, jak gdyby wiedząc, że ich „będzie za grobem zwycięstwo”. Och, tak, och, tak! Wierz mi, kochany profesorze, co nauczasz nowe pokolenie, że miłość jest największą mądrością tej mądrości, której nauczasz, czasem w zniecierpliwieniu, a czasem w rozpaczy. Ktoś cię za to kiedyś wspomni z takim wzruszeniem słodkim, z jakim ja wspominam moich profesorów.
   Stroił czasem taki zmęczony człowiek srogie miny, czasem groził ci śmiercią i torturami. O zacny nauczycielu! Gadaj zdrów, bo mnie kochasz dlatego, że jestem młody i głupi, a ty wiedziałeś, że mam serce czyste i czasem byłem głodny. Byłem wtedy straszliwie „sławnym” na całe gimnazjum poetą. Taki Hamlet bez portek i bez rozumu. Mój profesor matematyki i fizyki — a trzeba wiedzieć, że jako specjalista w tych mądrościach byłem zakałą całej szkoły — grzmiał codziennie:
   — Panu pomnik postawią (!), a ja panu dam troję!
   „Trója” była patentem na ostateczne kretyństwo. I nie dał mi owej „trói”. Czytał ukradkiem moje wierszydła, a przy maturze zadawał mi pytania z matematyki dość zawiłe, takie mniej więcej: „Ile jest siedem razy siedem?” — Bo on wiedział, że ja będę pisał wiersze. Bo on wiedział, że jednym, naprawdę groźnym pytaniem wtrąci mnie w przepaść. Po co? Na co? Czy ja miałem rozbijać atomy albo skraplać powietrze? Za takie nieprzepisowe łaskawości mógł mu uczynić awanturę asystujący przy maturze wysoki przełożony. Akuratnie! „Wysoki przełożony” też wiedział o mojej pisaninie i też był mądrym człowiekiem. Więc udawał, że jest bardzo zajęty oglądaniem wróbelka, co ćwierkał za oknem, kiedy ja ćwierkałem ni w pięć, ni w dziewięć. Ale kiedy zdawałem łacinę; czy literaturę — słuchajcie! słuchajcie! Ja byłem wtedy wielki pan, a oni — wyraźnie szczęśliwi! I tak było z każdym z nas, bo oni wszystko o nas wiedzieli. Matura musiała być, bo trudno było profesorom bić się z austriackim ministrem na ten temat, więc niech sobie będzie, ale co z tej matury uczyni mądry profesor, to było rzeczą mądrego profesora. On przez lat osiem, przez kilka godzin dziennie, patrzył roztropnie w serce i w głowę małpoluda, przejrzystego jak czysta woda, po co mu więc było dociekanie, czy małpolud zna chemiczną formułę i dopiero na tej podstawie mianować go „dojrzałym”? Oni niemylnie wiedzieli, czyje serce już dojrzało i czyja głowa jest już rozświetlona. A młode głowy były doskonale wypełnione, bo same pragnęły być mądre. Nie było się czego strachać.
   Dobrze nas wtedy uczono. Łbów opornych nie bito w ciemię, tylko w siedlisko ambicji. Prowadzono nas do czystego źródła i kazano pić wprost z niego. Nikt nie wiedział, co to jest „wykres miłości Telimeny do Tadeusza”, ale dziś, nagle w nocy zbudzony, każdy z nas, starszych panów, wypowie najcudowniejsze wiersze z Pana Tadeusza i całe ustępy najpiękniejszej prozy. Tak w każdej czyniono materii: tak profesor „grek” opromieniał i blaski roztaczał nad Platonem, a matematyk uczył miłości do suchej megajry, swojej „uroczej” matematyki. Może i dzisiaj uczą tak samo, co daj Panie Boże… Tylko coś o tych zwariowanych „wykresach” i „skrótach” literatury gadają ludzie zbyt donośnie.
   A największym naszym skarbem była ich osiwiała, srebrna przyjaźń. Któż by się trwożył profesora, z którym wiodło się dyskusje, czasem żywe, czasem namiętne; młodość szumiała skrzydlatymi słowami, a cierpliwy filozof słuchał i odpierał napaść po koleżeńsku. I nic się złego nie stało jednemu smarkaczowi, który przegrawszy ze swoim profesorem literatury niemieckiej wojnę o jakąś historię, „obraził się” i przez trzy dni nie przychodził na lekcję, młody bałwan, der grollende Achilles. W ogóle nic się nikomu nie stało nigdy, bo się porozumiewano serdecznie.
   Dlatego prawie nikt z mojego okresu nie bał się matury. Chyba arcyleń albo chłopaczek zbyt nerwowy. Dlatego, kiedy się przed kilku dniami zeszło po latach trzydziestu kilku starszych panów, uścisnęli się jak bracia najukochańsi, co razem przeżyli dni najbardziej słoneczne. Gadali cytatami łacińskimi i greckimi, ale najpiękniej gadali wtedy, kiedy wspominali owych mądrych starców, mistrzów swojego życia. A o szkole mówili z miłosnym zachwytem. Każdy człowiek bowiem ma dwie matki: tę rodzoną matkę i matkę — szkołę. Cała sztuka w tym, aby matka była pełną słodyczy i słodkiej mądrości serca, a nie macochą, co ma gębę pełną groźnych słów, pieczęć urzędową w ręce, nigdy do piersi nie przyciśnie zastrachanego urwipołcia i nie zna prawdy najprostszej, że dziecku trzeba miłości, miłości i miłości. Wtedy może być i matura, i sto egzaminów…
   Moja szkoła tuliła nas zawsze do gorącego serca. Dlatego kilku starszych panów (nerki, wrzód w żołądku, cukrzyca i katar żołądka) miało na jej wspomnienie wilgotne oczy. Pozdrawiam cię, moja szkoło na lwowskim zielonym wzgórzu.

poprzedni Spis rozdziałów następny