Kornel Makuszyński


Kartki z kalendarza


I
MOJE MIASTECZKO


   Odwiedziłem miasto, w którym spędziłem swoje bez grzeszne lata, zanim mnie inne, większe, pożarło jak bożek Baal, któremu w opasłe brzucho wrzucano niewinne dzieciny. Jest to miasto niewielkie u podnóża Karpat siedzące, nad rwistą rzeką, zgoła niepoczytalną, wściekającą się przy lada okazji i grożącą zagładą ludzkim osiedlom. Mam do tej rzeki zadawnioną nienawiść, gdyż nie raz jeden, ucapiwszy kąpiącego się smyka, usiłowała zrobić ze mnie wdzięcznego topielca. Nabierała ona raz do roku jedynie statecznego rozsądku i powagi, przed czterdziestu bowiem laty w dniu narodowego święta odbywała się na niej przedziwna uroczystość, świetna i nieporównana! W jakiejś jej cichej i rozlewnej zatoczce budowano wcale pokaźną nawę z desek i blach, pierwszy prawdziwy polski okręt, jaki widziałem w życiu, i wobec całej ludności miasteczka, z księdzem kanonikiem i burmistrzem na czele, urządzano przedstawienie pt. Kościuszko odpływa do Ameryki, aby walczyć o wolność!
   O rany! Nawę oświetlano bengalskimi ogniami, a na pokładzie ukazywał się żywy obraz. Wśród dwudziestu tysięcy mieszkańców miasta szukano troskliwie męża, co by z postawy, z powagi na obliczu i przedziwnego kształtu nosa przypominał pana Naczelnika Kościuszkę. Musiał to być oczywiście Polak i katolik. Stawał on w otoczeniu wiernych towarzyszów na dziobie okrętu w nieruchomej pozie i zadumany patrzył w dal na „fale oceanu”. Rzeka pęczniała z dumy ocean udając, muzyka kolejowa grzmiała: Patrz, Kościuszko, na nas z nieba — pan Naczelnik tężał w spiż, a widzowie płakali z rzewnego rozczulenia. Ja wyłem w serdecznym wzruszeniu, gdyż byłem zawsze miękkiego serca. Byli i tacy, którzy wołali: „Niech żyje Kościuszko!” — co było życzeniem wprawdzie spóźnionym, lecz ze szczerej pochodziło duszy. A on nic… Stoi i patrzy… Musiał niebożątko „płynąć” tak przez całą godzinę, bo na krótkie przedstawienie nie warto było budować okrętu. Śliczne to było! Żadne miasto nie wpadło na taki pomysł, tylko to moje — dobre i poczciwe.
   Wałęsałem się po nim przez dwa dni, choć je można obejść tam i z powrotem w ciągu godziny. Tak, ale przystawałem co krok. Dziwna to bowiem rzecz! Można objechać dookoła świat, obejrzeć cuda i wspaniałości, a jednak gdy się człowiek znajduje wśród małych, niskich domków, chylących się ku ziemi, wśród drzew, po których łaził jak zwinna małpa, i ujrzy budynek, w którym go nauczano abecadła, rzewnie się czyni w starym sercu. Znam w tym mieście każdy niemal kamień, każdy płot i każdą dziurę w płocie. Zegar na kościele znaczył szczęśliwe jedynie godziny. Ranek rozpoczynał się ze wschodem słońca, a szliśmy spać — jak mówi Zagłoba — „o wieczornym udoju”, bo szkoda było nafty. Tylko jeden brzdąc, dziwnie do mnie podobny, pustoszył domowe zasoby paląc łojową świeczkę późno w noc, aby przeczytać książkę, pełną szaleństwa, cudów i przygód.
   Nic się tu nigdy nie zmienia!
   Przystanąłem przed domem podobnym do wojskowych koszar: to moja szkoła. Przed nią stoi pomniczek Jana Kilińskiego. Bóg raczy wiedzieć dlaczego właśnie jego? Może na tę pamiątkę, że nauczyciel mówił zawsze do młodego kretyna:
   — Daj sobie spokój z nauką i lepiej idź do szewca!
   Teraz odsyłają młodzieńca albo do diabła, albo do innych zawodów, dawniej z niewiadomych powodów odsyłano go zawsze do szewca, nie bacząc na to, że gdyby połowa młodzieży posłuchała dobrej rady, mielibyśmy miliony wybornych szewców, co byłoby może z większym dla społeczności pożytkiem. Stoi tedy przed moją szkołą pan pułkownik Kiliński, strasznie poczciwy, ale jakiś bardzo dziwny. Ma młodzieńczą twarzyczkę i wąsik figlarny; aby się nie wykopyrtnąć ze świetnego pomnika, oparty jest jedną nogą o przybudówkę z piaskowca, ale drugą czyni ruch zamaszysty na temat: „Naprzód, Polacy!”
   Znam w Polsce trzy figury pułkownika, a każda „na ten sam manier” jest uczyniona; bohater dzierży w lewej ręce chorągiew, a w prawej szablicę. Tylko że ten „mój” Kiliński jest Kilińskim zdrobniałym, niepokaźnym, biedniutkim. Wedle stawu grobla. Biedne wonczas miasteczko nie mogło większego wystawić bohatera, ale pięknie to o nim świadczy, że ma choć takiego.
   Jan Stanisław i jeszcze kilku imion Bystroń urąga mojemu miasteczku i twierdzi hardo, że jego miasteczko na Śląsku jest znaczniejsze i piękniejsze. A ja mu na to:
   — A pomnik Kilińskiego masz?!
   Otwarł usta ze zdumienia i dotąd zamknąć ich nic może!
   Powiadał u Marka Twaina jeden Amerykaniec:
   „Dżentelmeni! Rzym miał Cezarów, Kapitol i inne takie rzeczy, lecz czy Rzym miał wodospad dwudziestometrowy, jaki ma nasze miasto? Nie miał! Więc kto lepszy?”
   Pozdrowiłem bohatera ukłonem i poszedłem do Olszynki, co szumi starodrzewiem. Paryski Lasek Buloński ani się umył do tego nadobnego gaju, który przed laty przedziwnymi pysznił się urokami. Co niedzieli urządzano tam festyny i zabawy: raz „Sokół” dziarski, co hucznie o tym śpiewał, że trzeba nowymi siłami pchnąć „ospały i gnuśny, zgrzybiały ten świat”, innym znów razem jakiś inny szlachetny związek. Niewysłowiona zabawa polegała na tym, że grała wojskowa muzyka, a naród chodził przez kilka godzin tam i z powrotem.
   Dla „tłumu” stawiano wysoki maszt srodze namydlony, a na jego szczycie dyndały kiełbasy, szelki i tym podobne albo jadalne, albo pożyteczne rzeczy. Kto dotarł do szczytu i zerwał te wspaniałości, tego obnoszono w tryumfie, o ile nie uciekł z kiełbasą, obawiając się zbyt wielkiego zamieszania. Chytrzy specjaliści smarowali ręce i bose nogi popiołem i walne odnosili zwycięstwa. Do głowy mi nigdy takie nie przyszło łajdactwo, gdyż byłbym do dziś zsumowany w księgach miejskich jako olimpijczyk.
   Życie małego miasta było pełne powagi, unikające gwałtownych i niespodziewanych wzruszeń, szkodliwych, jak wiadomo, dla zdrowia. Raz zdarzyło się, że jakiś arcyksiążę austriacki przejeżdżał przez nasze miasto do Lwowa i pokazał się w oknie wagonu, co narobiło niezwykłego zamieszania i wzburzyło toń spokojną. Dobrze, że sobie zaraz pojechał dalej, bo życie zostało „sparaliżowane” i nie można się było dostać na dworzec. A to było nieznośne.
   Wszystkie tęsknoty biedniutkich miast zawsze i wszędzie wylęgają na dworzec kolejowy, aby chociaż ujrzeć pociąg, co skądciś z daleka przybył i w „nieznane” odejdzie. Nieszczęsne skorupiaki spoglądały z podziwem i rzewnym żalem na wędrowców lub na owych śmiałków, co się rwali do Babilonu — do Lwowa, gdzie na każdym kroku czyhało na uczciwego człowieka niebezpieczeństwo lub śmierć pod konnym tramwajem — oszałamiającym wynalazkiem. Nam wystarczyło pójście na dworzec. „Wyższych dziesięć tysięcy”, cała elita w ilości stu osób, przechadzała się tutaj co wieczora, nie wiadomo czemu i po co? Dworzec pustoszał wtedy jedynie, gdy do miasta przybył teatr, cyrk lub coś w tym rodzaju. Było to zdarzenie o takiej doniosłości, że miasto dostawało gorączki.
   Najczęściej przybywał przedstawiciel świetnej ongi. a dziś zagubionej dziedziny: monologista. Był to zazwyczaj stary aktor od siedmiu boleści, nieszczęsny włóczęga, nędzarz i biedaczysko; miał trzy peruki i zuchwałą, straceńczą odwagę. Najpierw sam rozlepiał afisze, w których głosił, że cały świat i Europa szaleje z podziwu dla jego nieporównanej sztuki, a potem chodził po domach w czarnym obleczeniu i w cylindrze i sprzedawał bilety. Wyłaził potem na scenę i ochrypłym głosem wykrzykiwał na początek albo Marsz żałobny, albo Pogrzeb Kościuszki, co widzów przyprawiało o żałobne osłupienie i rozpacz, zaczem zmieniał się „błyskawicznie”, bo zwykle po półgodzinnych przerwach, w chłopa, Żyda, eleganta i nieodmiennie w osobę, nazwaną: „Tenor Kwiczoł, czyli drugi Mierzwiński”. Gadał koszmarne, „dowcipne” monologi, a najśmieszniejszy był ten, w którym udawał kiepskiego tenora i wył przeciągle i smutno.
   Zdarzyło się jednak, że przyjeżdżał największy i najcudowniejszy z monologistów, jacy kiedykolwiek istnieli, wielki aktor lwowski, Gustaw Fiszer. Wtedy to miasteczko szalało. Sam ksiądz kanonik pierwszy bił oklaski, co było hasłem do entuzjazmu.
   O, ileż wspaniałych zmian! Moje miasto ma aż trzy kinematografy. Z każdego w biały dzień bucha wrzask z głośnika, eleganci i nadobne dziewice przechadzają się słuchając muzyki, a na głuchy, smętny dworzec nikt już nie chodzi. Dziewczęta są piękne, a młodzieńcy radośni. Jeden ma nawet białe kamasze. Petroniusz, psiakość! Ulice jakoś się wydłużyły i są jasno oświetlone, bo gazu mają tam w obfitości. Za moich czasów było dwóch policjantów, którzy mieli drewniane szable, bo stal była zbędna. Z kim mieli walczyć? Teraz u zbiegu ulic widziałem eleganckiego posterunkowego, co tęsknym okiem wygląda nadjeżdżającej dorożki, aby mógł „regulować ruch”. Konie doczepione do dorożek pamiętają jednak moje czasy i nie korzystają ze wskazówek, gdyż wóz popycha je we właściwym kierunku.
   O, rzewne, śliczne miasteczko! Ze wzruszeniem spoglądam na przesyłaną mi uprzejmie miejscową gazetę, uczciwą i tak spokojną, jak uczciwe i spokojne jest życie miasteczka. Pamiętam, że już przed czterdziestu laty usiłował tam jakiś zuchwały duch wydać pismo „literacko–społeczne”. Potężny to był organ, ale go nikt niestety nie czytał, bo i po co? Skoro rzeka wylała, wszyscy o tym wiedzieli i bez gazety, skoro dom się palił, wszyscy niemal mieszkańcy byli obecni przy pożarze. Straszliwe awantury nie zdarzały się nigdy, przeto niedoceniony przez miejscowe społeczeństwo redaktor gazety drukował w niej wiersze, co ostatecznie poderwało jej byt, i pomarło biedactwo na suchoty. Ciężko mi się robi na sercu, gdyż jako zuchwały pędrak, też już wiersze piszący, czytywałem owe nadobne i melancholii pełne wiersze z przemądrzałym lekceważeniem. Za wiersze zresztą „krwawo–satyryczne” skierowane wyraźnie przeciw „ciału nauczycielskiemu”, omal mnie nie wylano ze szkoły.
   Dwóch w owym czasie było nieznośnych i hardych młodzieńców, a trzeci czasem przyjeżdżał z osobliwego miasteczka, pachnącego nafta: Stanisław Wasylewski, dzisiaj pisarz rozkoszny, buszował razem ze mną i razem wydostawaliśmy spod ziemi książki, a sąsiadem naszym drohobyckim był młodszy pędrak Kazimierz Wierzyński, dzisiaj już akademik literatury. Za wiele jak na spokojną i cichą miejscowość. Słusznie też i Wasylewskiego, i mnie odsyłano na naukę do szewca. Proroczym duchem owiani byli ci, co czuli, jaka nas czeka przyszłość, i widać dobrze nam życzyli… Źle jest nie słuchać starszych, lecz nam się paliło w zielonych głowach. Wymknęliśmy się obaj do Lwowa, gdyż bylibyśmy się wreszcie stali zakałą miasta. Jeden z naszych jednak źle skończył: to Wilam Horzyca. Przecie jest współdyrektorem Teatru Narodowego. A nieraz mu mówili:
   — Zabierz się, chłopcze, do uczciwej pracy!
   Ma teraz za swoje.
   Wielką rzewnością napełniły mnie te odwiedziny. Pozdrowiłem małe domki, małe w nich okienka, a w okienkach kwitnące fuksje. Wyszeptałem dobre słowo u bram cmentarza, na którym śpią moi nauczyciele i ksiądz kanonik, co jeden w małym mieście miał wówczas ciężkie zmartwienie, bo się martwił wszystkim i wszystkimi, i pan burmistrz, co na widok pożaru drapał się w głowę, i ten poczciwy policjant, co udawał, że jest groźny, i przypasany był do śmiesznej szabli.
   O drogie miasteczko! Niech ci zła rzeka nigdy nie uczyni krzywdy, a pożar niech nigdy biednych nie zniszczy domków.


Spis treści następny