Kornel Makuszyński


Kartki z kalendarza

  

VII
OSTATNIA GODZINA KONIA


   Z radością patrzymy na to, jak się Warszawa w naszych oczach zawrotnym tempem europeizuje i usiłuje nabrać manier wielkiej stolicy. Krew jej uderzyła do głowy, trzęsie nią gorączka, a na twarzy ma wypieki. Była zawsze śliczna, tylko wyglądała jak kocmołuch i miała kochanka, dorożkarza z Pragi, który jechał sam, a od niego jechało wódką i paskudnym słowem.
   Toteż kiedy Anglik, do Warszawy przyjechawszy, wyszedł na placyk przed dworcem kolejowym i ujrzał gęby dzikie, czerwonosine, od końskiej złości nabrzmiałe, kiedy ujrzał upiory końskie, chałaty brudne, dryndy jak stare, wycofane ze zbożnego użytku karawany, kiedy posłyszał okrzyki dzikie i rwetes, chwytał przerażony jedną ręką walizkę, a drugą sztucer na niedźwiedzie i gotował się do srogiego z sarmackim ludem boju. O niemądry!
   Lud ten, plemię Grzędzicy, z pozoru tylko przypomina Buszmenów; są to bowiem ludzie o wielkiej słodyczy serca, mający tylko skłonności do soczystego stylu i bardzo rzadko, jedynie w wyjątkowym uniesieniu, zdarzało się, że taki władca końskiego trupa biczem pobił wariata, co chciał płacić wedle taksy. Na ogół jedynie słowem, mocnym i jak sos cebulowy zawiesistym, bił w pasażera taki syn konia i dryndy. I raczej należało się uśmiechać, słysząc tryl liryczny, z dobroci serca miodową strugą płynący:
   — A niech ci Matka Boska ręce i nogi połamie! Hrabia taki, co mu się jechać zachciewa, a złotówkę daje. Bodajeś na żydowskiej platformie na cmentarz pojechał!
   Czy to nie jest ładnie i co to komu szkodziło? Tak to oni sobie przyjemnie gadali, aż nagle ucichli, patrząc z przerażeniem, że nagle w Warszawie, spod ziemi i na raty, wychynęło kilkaset automobilów.
   — Te, szkapa, widzisz? — rzekł dorożkarz do swojej ciotki, trzydziestoletniej kobyły bez grzywy i ogona, sztucznie przyczepionej do dyszla.
   — Nie widzę, bom ślepa — odrzekła mu kobyła. Zaczęło się — nareszcie! nareszcie! — automobilowe szaleństwo. Bardzo to jest miłe i pocieszające, a jednak śmiać się chce człowiekowi, patrzącemu na ten nagły entuzjazm. Dotąd było w Warszawie dziesięć automobilowych dorożek; każda przypominała arkę Noego, trzęsła cię jak febra, pachniała jak klub ukraiński, wyła swoją trąbą jak zarzynany wieprz, wjeżdżała stale na tramwaj, miała zawsze złą orientację, stawała po każdych stu metrach, zastanawiając się, co robić dalej, łamała się w niej oś, zapalał się akumulator, pękały opony, wreszcie łamała kości nieopatrznemu pasażerowi, co nią jechał w podróż tak daleką i niebezpieczną, jak podróż do Wilanowa.
   Tak to trwało parę lat i nikomu do głowy nie przyszło, żeby mogło być inaczej. Wreszcie się ktoś napił benzyny i w przystępie szaleństwa wypuścił kilka nadobnych automobilowych dorożek. Znakomity to uczynił psycholog. U nas nigdy nic nikomu nie przychodzi do głowy, kiedy zaś wreszcie się to zdarzy, w tej chwili co drugi człowiek uderza głową o mur, zdumiewa się, że on na to nie wpadł, i w tej chwili robi to samo. Jeżeliby kto jutro założył przy ulicy Zapiecek sztuczną wylęgarnię kurcząt, pojutrze będą tam trzy takie, trzeba czy nie trzeba.
   Całe szczęście, że automobilów bardzo potrzeba, i ten pierwszy człowiek, co je „wymyślił”, jest człowiekiem zasłużonym. Heca się bowiem uczyniła pierwszorzędna; ludzie zaczęli sprzedawać zegarki i poduszki, rodzice dzieci, dorożkarze konie, rzeźnicy trychiny, ziemianie weksle — kto czego miał pod dostatkiem, słowem, i zaczęli kupować dorożki automobilowe. Co dzień dziesięć nowych, błyszczących, szybkich i ładnych wozów wyskakuje w pląsach na miasto i o ile od razu nie skręci sobie karku i bez szwanku szczęśliwie kilka warszawskich przejedzie ulic, zaczyna wtedy karierę. Ludzie rzucają się na te wozy, tulą je w objęcia, całują je w numer porządkowy i są szczęśliwi, że się Warszawa wielkim czyni miastem.
   — Znowu dziś czterech przejechało prawie na śmierć! — mówi z dumą warszawianin i z zazdrością czyta, że w Nowym Jorku było w ubiegłym roku dwieście tysięcy wypadków śmiertelnych.
   — Kiedy to u nas do tego dojdzie? — myśli rozgoryczony, bo zdaje się, że jednak nieprędko.
   Stało się to sportem modnym, aby wiedzieć, do jakiego przedsiębiorczego człowieka należy ta lub owa dorożka automobilowa ?
   — Numer 365 należy do aktorki!
   — Pan się myli; wiem z pewnością, że 365 — 6 — 7 należy do firmy Kiszkopol.
   — No, to w takim razie 465 należy do aktorów z Polskiego Teatru.
   — Ten tak; te trzy nowe należą do jednego księdza.
   — Czy profesorowie uniwersytetu mają już co?
   — Na razie tylko litr benzyny, ale już robią zrzeszenie na jeden wóz.
   Każdy ma dorożkę; przedsiębiorca pogrzebowy ma ich sześć, kooperatywa żebraków spod św. Krzyża ma trzy małe fiaty na balonach, jedna akuszerka ma minerwę. a jeden aptekarz dwa citroeny. Literaci na razie mają tylko tramwaj „Mokotów — Powązki”.
   Radość automobilowa napełniła Warszawę, stolica pijana jest benzyną, dumna jest i szczęśliwa ze swoich dorożek, które mają cudowną właściwość, że ich nigdy nigdzie nie można znaleźć. Szuka się ich w ten sposób, że się wynajmuje na godziny dorożkę konną i ugania się po mieście, aby schwytać auto–taksi. Schwytał kto jednak kiedy anioła za błękitne skrzydła? Czujesz zapach, więc gdzieś tu była w pobliżu, więc pędzisz i gnasz, aby go dogonić. Nareszcie! nareszcie! Widzisz lśniące pudło w alejach, doganiasz je szczęśliwy, lecz auto właśnie się pali, bo był wybuch.
   Gdzież są u licha te ogniste wozy? Są one tak figlarne, że się bawią w chowanego i nigdy nie stoją tam, gdzie ich najbardziej potrzeba. Najwięcej ich stoi zawsze na Teatralnym placu i przyglądają się nie wiadomo czemu? Chyba regulaminowi teatrów miejskich albo też z entuzjazmu dla sztuki czekają na Redutę, która się wybiera do Wilna, nie wiedząc, że to biedaki, co pójdą piechotą i dopiero do Warszawy wrócą własnymi automobilami.
   Szlachetny szał automobilowy ogarnął wszystkie warszawskie firmy; mają tedy swoje wozy fabryki czekolady i krawcy, i kuśnierze. Banki własnymi autami wożą weksle do protestu, kuśnierze wożą mole. To można zrozumieć. Zupełnie jednak niepojęcie wyglądają auta księgarń i redakcyj dzienników. Są to jeżdżące dowcipy.
   Co wozi księgarz? Książki? Syrena automobilu księgarskiego ryknęła z uciechą. Nic nie wozi, a wóz jest tylko dla reklamowej parady i po to, aby konkurenta nagła benzyna zalała. Księgarz wsadza do swojego auta dwóch subiektów, którzy nic nie mają do roboty, i wozi ich po mieście; siedzą biedacy w pudle i czytają książki.
   Po ulicy z tego samego powodu jeżdżą z wielkim szykiem auta dzienników; umarłoby z rozpaczy jedno pismo, gdyby drugie miało swój wóz, a ono nie, a ponieważ nic łatwiej nie można dostać na kredyt jak automobil, więc ma go każdy warszawski dziennik; jeżdżą nim gońcy i panny z administracji na spacer, odpowiedzialny redaktor do sądu na rozprawę, jeździ nim reporter, aby kogoś przejechać i mieć z tego notatkę, jeździ nim krytyk teatralny po autorze, naczelny redaktor po ministrach jak po łysej kobyle, przejeżdża się na nim na śmierć prawdę, przetrąca się nogi opinii, wybija się nim zęby przeciwnikowi polemiście, z szumem, z szykiem i trąbieniem. Ten sam automobil chętnie odwiezie do Tworek kilkoletniego abonenta, któremu się od brania na serio wszystkiego, co jest w gazecie, mózg zagrzał.
   Automobil, rozwożący musztardę, listonoszów, paczki z magazynów i tym podobne rzeczy, jest wehikułem pożytecznym i korzyść tę można pojąć dość łatwo. To, że dorożką automobilową wraca do domu człowiek pijany, że nią jedzie ten i ów, to jest do pojęcia. Jednego tylko z chwilą wprowadzenia w użycie tych szybkich wehikułów pojąć nie można: jazdy automobilem do ślubu. Ze zgrozą, pełną zdumienia, patrzeć należy, jak w kilku automobilach pędzi orszak weselny do kościoła na ślub. Oblubieniec, blady z emocji, przytrzymując obiema rękami cylinder, wali w przepaść z szybkością trzydziestu kilometrów na godzinę.
   Chcesz mu krzyknąć:
   — Bracie! zatrzymaj się! Czy ci życie niemiłe?
   Ale on ani się obejrzał i pognał w szaleństwo, męki pełne.
   Oto są dorożki automobilowe! Pierwej jechał taki w powozie, białym aksamitem wybijanym, powoli i dostojnie. Na koźle siedział wygalowany lokaj, który taką zawsze przedziwną miał gębę, że rano funkcjonował jako „grand hiszpański” przy karawanie, a wieczorem woził ludzi do ślubu. Powóz paradował stępa i jeździł okólną drogą zwykle przez aleje, aby się ludzie mogli napatrzyć. A to było takie zrządzenie boskie, aby się biedny człowiek, który się miał za chwilę ożenić, mógł się jeszcze namyślić, by w ostatecznym razie, gdyby nagle przyszła na niego chwila światłości, mógł bez wielkiej szkody dla siebie wyskoczyć z wehikułu i zwiać, uciekając jako jeleń. A dziś co? Trzyma go narzeczona z jednej strony, teściowa z drugiej t pędzą automobilem. Wyskakuj teraz, jeśliś mądry…
   To jedno może ludzi zmrozić w entuzjazmie dla taksisów. Poza tym nie można im nie przyznać zalet wybornych. Jeśli cię wierzyciel dogania na ulicy w konnej dorożce, a ty siedzisz w dorożce automobilowej, cóż ci uczyni? Jeśli ty chcesz od kogo pożyczyć, jakże ci uciecze?
   Zrozumieją niedługo te zalety zacni nieboszczycy, dotąd zbyt powolni i noga za nogą wlokący za sobą tłum ludzi. Za granicą już doszli do rozumu i jadą automobilem, szybko i wygodnie. W ten sposób można uciec od widoku spadkobierców, od fałszywych łez i co najważniejsze, od mów pogrzebowych, od tych godzinnych, „kilku ciepłych słów”, od których się zimno robi i które kłamliwością swoją ciężką zgryzotą napełniają dostojnego nieboszczyka, co już kłamstwem gardzi.
   Zupełnie bezużyteczną okazuje się dorożka automobilowa, jeśli chcesz uciec od żony. Śmierć bowiem i żona znajdą cię wszędzie i wszędzie dopadną. Temu jednak nie jest winien automobil, tylko ten bęcwał, co się ożenił. Nie można z tego powodu zamykać oczu na niezmierną użyteczność automobilów i dziwić się nie należy, że się tak wspaniale mnożą w Warszawie, jak grzyby, plotki albo zaprotestowane weksle. Wszyscy już mają automobile. Ma auto nawet jeden z dyrektorów teatru; w tych czasach jest mu ono bardzo potrzebne, albowiem dobrzy ludzie nie chcą teraz chodzić do teatru nawet za darmo, kartkowicze, związawszy się w stowarzyszenie, żądają wożenia ich na przedstawienia dyrektorskim automobilem. Bezczelność ludzka jest bez granic.
   Dorożki automobilowe bardzo są lubiane w sferach, które dotąd krzywo patrzyły na piękne limuzyny. Teraz stróż twojej kamienicy, kiedy jadąc taksisem, obryzga cię od stóp do głowy, patrzy na ciebie z przekąsem i mówi z niechęcią:
   — Ot, burżuj! piechotą chodzi!
   Nigdy nie wiadomo, jak dogodzić biednemu człowiekowi…

poprzedni Spis rozdziałów następny