Kornel Makuszyński


Kartki z kalendarza

  

VII
PANNY NIEWIDZIALNE


   Tragiczny człowiek Wellsa dlatego był niewidzialny, bo sam tego chciał. Istnieją natomiast niewidzialne panny, które trudno zobaczyć, chociażby tego nie chciały. To są telefonistki. Ja nigdy w życiu nie widziałem panny z telefonów. Są to same Aldony, zamknięte w wieży, elektryczne panny. Czasem tylko, piękny i głęboki usłyszawszy głos, starałem się do niego dorobić w fantazji osobę nadobną, błękitnooką, z rzewnym spojrzeniem. Do głosu cokolwiek zjeżonego i opryskliwego dodawałem srogie oblicze, energiczne spojrzenie, słowem, dragona. Może rzeczywistość była cokolwiek odmienna, bo głos często myli, a na balu maskowym często głosem słowiczym przemawia dama, na której widok, po zdjęciu maski, uciekłby najodważniejszy.
   Jakkolwiek wyglądają owe panny niewidzialne, wielka mam dla nich sympatię, która teraz gwałtownie podskoczyła w górę, pomnożona przez żywe współczucie, kilkaset bowiem tych panienek skazano na wygnanie ze szwedzkiej warowni, ze srogiej wieży Babel. Jednego dnia zaludni się ulica Zielna tłumem niewieścich istot, bardzo dziwnych, bo każda będzie miała łzy w oczach. Po raz pierwszy tego dnia ujrzymy żywe głosy, a po załzawionych oczach od razu je poznamy. Wyjdą ze srogiej wieży i pójdą na poszukiwanie pracy, nowe, nieszczęsne ofiary przemądrej maszyny, która suchym głosem wypędza człowieka. Biedne, bardzo biedne panny…
   Trudno. Taki już los. Szkoda łez, kochane biedactwa. Lepiej zachować dzielność i siły na nieskończoną udrękę szukania kawałka chleba, a łzy mącą jasność i bystrość spojrzenia, przeszkadzają tylko. Wszystkich nas to z czasem spotka, że nas maszyna weźmie za kark i zrzuci ze schodów, jako nieużytecznych ludzi, ostatnich Mohikanów. Dzisiaj automatyczny telefon wygnał na bruk panny pracowite, jutro telefon bez drutu zgruchoce automat telefoniczny, a potem Lucyfer wymyśli taką maszynę, którą będziemy nosili w kieszonce kamizelki; kupiec z Gęsiej naciśnie ją, a kupiec z ulicy Piotrkowskiej w Łodzi odpowie:
   — Nu? co jest?
   Życie przeobraża się w takim gwałtownym tempie, że nie ma czasu nawet na okrzyk zdumienia. Socjologowie niech sobie rozprawiają o tym, czy to dobrze, czy to źle. że demon maszyny ułapił nas w żelazne swoje szpony i ostatni z, nas wypuszcza dech. Niech prorokują proroki i zapowiadają ów dzień, kiedy zrozpaczony człowiek zacznie burzyć stalowe potwory. To nie nasze sprawy. My pragniemy jedynie melancholijnym spojrzeniem pożegnać tych wszystkich, co wyparci przez nielitościwą maszynę, odchodzą z naszego życia w niepamięć jako „ludzie niepotrzebni”, i ofiarować im na pożegnanie choćby jedno dobre słowo.
   Żegnaliśmy tak kiedyś miniatury, dyliżanse, listy pieczętowane opłatkiem, książki, w których geografia była „jeografią”, a geometria — „jeometrią”, gęsie pióra, dagerotypy, sylwetki, z czarnego wycinane papieru, potem zegary z pozytywką, potem posłańców w czerwonych czapkach, potem śmieszne kolejki i tysiące innych rzeczy, spokojnych, cierpliwych, żółwich, groteskowych lub dziwacznych. Z kolei zawładnęła światem panna z telefonu, zwycięska, nowoczesna, szybka, migotliwa. Ale „czas wszystko pożre, bo ma czas”, — smok nienasycony, więc zjadł i te panienki. Już ich nie będzie. Zamiast pięknej panienki stoi taki łajdak robot, stwór straszliwy, i gada bezdźwięcznie: „Zajęte, zajęte, zajęte…” albo trąba huczy równo, nieumęczenie, nadąsanym głosem bąka. Jak długo były te miłe panny, przecież jakaś dusza tułała się w wysokiej wieży i w pięćdziesięciu tysiącach aparatów. Miło było ci usłyszeć ludzki głos, czasem nawet śliczny, niski, i czasem ciepły. Głos ten był uśmiechem złej i jadowitej maszyny. Wiadomo bowiem, co to jest telefon: „zwierz ohydny i pyskaty, pudło okropności, stalowy język plugastwa, narzędzie plotki, poseł od siedmiu boleści, rozpacz dzwoniąca i trąbiąca, wynalazek diabła i jego ciotki, Merkury, co zawsze był złośliwy, a tylko czasem pożyteczny. Wielu ludzi zwariowało przez telefon, a tylko kilku miało z niego korzyść. Na księgę telefoniczną! Jedno radio jest chyba złośliwszym pawianem od telefonu. «Przekleństwo im!» — jak śpiewa bas w jednej operze”. (Cytata z dzieł K. Makuszyńskiego).
   Panny niewidzialne starały się potwora uczynić ludzkim i znośnym. Służyły nam przez wiele, wiele lat i potargane nerwy wielkiego miasta wiązały zręcznymi rękami. Nie miały chwili spoczynku, czuwały we dnie i w nocy, wysoko, nad śpiącym miastem, nieznużone i cierpliwe. Każda panienka w urzędzie czy w sklepie miała przynajmniej tę rozrywkę, że widziała ludzi, mogła wyjrzeć przez okno. mogła odetchnąć, a w nocy mogła spać albo oddać się nieprawdopodobnej rozkoszy czytania np. moich książek. Aldona ze szwedzkiej warowni nie mogła ani zobaczyć żywego człowieka, ani wyjrzeć przez okno, ani na moment jeden odpocząć, bo światło krzyczało na nią jaskrawym głosem, cyfry, jak piaszczysta burza, zasypywały jej oczy. wdzierały się w jej ucho i kołowały w biednej głowie.
   Nie to jednak bolało ową pannę niewidzialną. Była to obłąkana praca, ale jednak praca, ciężko kupiony kawałek chleba. Najcichszą i najdotkliwszą ich rozpaczą było poczucie niezrozumiałej niechęci, jaką odczuwały ze strony tych, którym służyły, często ponad siły. W każdym wypadku była winna panna z telefonów. To był nieszczęsny Haman, którego każdy usiłował pobić, ofiara niewinna, na którą każdy wyprawę czynił z pyskiem. Szanowny człowiek, którego nazwisko raz w życiu wydrukowano w książce telefonicznej, jeśli się pokłócił z żoną, zniecierpliwienie swoje i swoją mękę serdeczną ciskał w biedną głowę biednej panienki. Ktoś, komu nie udał się interes, dalejże na pannę Soplicównę! Dama, która nie mogła sobie przypomnieć numeru swojego lubego, potrafiła ją zwymyślać na zielono. Nikt nigdy nie chciał pomyśleć, że tej panience dzwoni w oczach rozpacz przez siedem godzin, co pół minuty; że ją podrywa żądanie nagłe, niecierpliwe, zdenerwowane, rzadko kiedy łagodne, rzadko kiedy uprzejme.
   Mało kogo obchodziło to, że tam, po drugiej stronie aparatu, ciężko pracuje żywy człowiek, co też ma nerwy i serce, któremu też czasem brak sił i który też ma swoje tragedie i wielkie smutki; ten żywy człowiek zawsze starał się być i uprzejmy, i grzeczny, lecz nieraz mu tyle opryskliwości ciśnięto przez tubę telefonu i to najniesłuszniej, że tracił panowanie nad sobą i stawał w obronie swojej pracowitej godności. Czasem długobrody szwargot wymawiał najstraszliwszej nazwy cyfry tak, że sam mądry diabeł tego by nie pojął, i miotał się, i na panienkę nastawał, że go źle łączy. A inny człowiek z temperamentem tłukł z hardą mocą w widełki aparatu i srogich używał wyrazów, bo któż ma być winien, jeśli nie ta nieszczęsna panienka, że telefon po drugiej stronie jest zajęty? Dziwna to rzecz, ale ja od trzydziestu lat gadałem dość często przez telefon i nigdy mi się nie zdarzyła żadna z owymi dziewojami awantura. Ja do nich ładnie, one do mnie jeszcze ładniej. Ja grzecznie, a one od razu wpadały w rozczulenie. Mówiłem: „Dziękuję!” — a wtedy słyszałem ciche westchnienie zdumienia. Panienki to są subtelne istoty, więc z taką panienką nie można tak, jak z dębową szafą albo z piecem. To też człowiek, choć panienka. Z żoną jeden z drugim nigdy nie był taki odważny i taki Bayard, boby prędko robił zimne na łbie okłady, ale z taką panienką to było można. Ciskało się w nią kamieniem groźby, że ją z posady wyrzucą, że to i owo, a panienka połykała tylko łzy.
   A teraz to je wszystkie wyrzucają z posady, więc tym wszystkim, co kolczastych używali słów i bardzo krzyczeli do telefonu, pewnie ich bardzo, bardzo żal. Warszawiacy to miękki naród i dobry w sercu, tylko że zaraz z pyskiem. A przysiągłbym, że niejeden mówi sobie teraz po cichutku:
   — Ma rację pan Makuszyński… Niepotrzebnie robiłem awantury… To biedne panienki…
   Tak, tak. To bardzo biedne panienki. One już z pewnością zapomniały o tych małych, niemal rodzinnych nieporozumieniach i uśmiechają się rzewnie. Zapomnijmy i my o tym i rozstańmy się z nimi serdecznie i z wielką przyjaźnią. To przecie w całkowitą niepamięć odchodzi ktoś żywy i ktoś, co brał udział w naszym życiu. Ktoś, co pośredniczył w naszych troskach i radościach; co usłyszawszy głos, pomalowany czarną troską, łączył szybko z lekarzem czy z pogotowiem; co poznawał głosy miłosne, zniecierpliwione i pełne drżącego niepokoju i równie szybkę łączył je w jeden, długo nieprzerwany, pełen szeptów i zaklęć. Wielkie miasto zwierzało im swoje tajemnice, tak pogmatwane, jak życie, a ta cała rozpaczliwa opowieść przewiała ponad nimi jak wiatr; one tylko stawiały kropki po smutnych rozdziałach lub wykrzykniki po wesołych, lub łączyły porwane strzępy w jedną, niezmierną, nigdy nie kończącą się księgę. W swojej wieży siedziały jak w morskiej latarni, postawionej na skale, wśród burzliwego morza, które grzmi i jęczy, i wzdycha, i mnogimi gada głosami.
   Kilka lat naszego życia przewaliło się falą przez tę wieżę; niewidzialne panienki brały w nim udział niemy i niewidoczny; wołaliśmy je nieustannie, a one były zawsze na posterunku, nieludzko cierpliwe. Nie można im tego zapomnieć. Za lat kilka zaginie o nich wspomnienie i będzie się mówiło:
   — To było wtedy, kiedy w telefonach były jeszcze telefonistki.
   Może zostanie ślad o nich w jakiejś powieści i w starych sztukach teatralnych, w których amant dzwonił do amancicy, a nigdy się nie zdarzyło, aby albo jej, albo jego nie było w domu. Zostanie grany pięknie w teatrze Rozmaitości dramacik Cocteau, w którym opuszczona kochanka płacze do telefonu i prosi kilka razy: — O, niech pani nie rozłącza!
   Ta panienka nie rozłączyłaby nigdy, gdyby jej było wolno. I ona ma serce kobiece, a przez to serce przepłynęło tyle cudzych skarg i rozpaczy, tyle krzyków i jęków, że oszalałaby, gdyby je mogła wszystkie usłyszeć. Zostanie sztuczka z paryskiego Grand Guignolu pt. Przy telefonie, w której kobieta słyszy przez aparat, jak kogoś mordują „po tamtej stronie”. Mało więcej zostanie. Niechże zostanie i odrobina smutku, że maszyna nie przemówi już nigdy ludzkim głosem. Ten głos powędruje teraz i dobędzie z siebie całej kobiecej rzewności, aby znaleźć pracę. Obawiam się tylko, że te panny zapomniały sztuki mówienia, ozdobnej i umiejącej nabrzmiewać wzruszeniem. Mówiły zawsze krótko, szybko, powtarzały cyfry i suche zapytania.
   Bądźcie zdrowe, dobre panienki z wysokiej wieży!
   W imieniu wszystkich, chociaż nieupoważniony, żegnam was serdecznie. Pracowałyście ciężko dla nas wszystkich i dlatego wszyscy wam dziękujemy. Może wam będzie lżej w twardej i zimnej niedoli, kiedy odejdziecie z naszego życia z wiadomością o tym, że zostałyście uczciwie pożegnane najserdeczniejszym słowem. To od wielkiego zautomatyzowanego miasta.
   A że ja nigdy własnego serca nie pozwolę zmienić na automat, więc życzę ludzkim głosem każdej z tych panienek, aby szybko znalazła połączenie z jakimś szlachetnym, męskim abonentem, aby każda mogła oznajmić wesoło o swoim sercu: „Zajęte! zajęte!” — aby nigdy jej nie połączono fałszywie, aby po szwedzkich tarapatach była po polsku szczęśliwa.
   Młodym dżentelmenom, szukającym dobrych żon, najusilniej doradzani te panny niewidzialne. Każda ż nich, wdrożona do ścisłych zapytań i odpowiedzi, nigdy w gadaniu miary nie przekroczy, mężowi dłużej niż przez trzy minuty bredzić nie pozwoli, numery komisariatów, straży pożarnej i pogotowia zna na pamięć, pracować umie przez kilka godzin bez wytchnienia, punktualna jest jak zegarek, cierpliwa jak anioł. I nigdy nie potrzeba wobec niej ani krzyków, ani wrzasków; wystarczy nagły błysk oczów, co się zaświecą jak telefoniczna lampka w centrali, a w niej—się czujność obudzi. A złoty, ciepły błysk oczów tak na nią podziała, że serce zacznie w niej dzwonić długo, długo i nieprzerwanie. Bo to są przecie dobre, strasznie dobre panienki.
   Za to, że żyliśmy zawsze w zgodzie i za to, że słyszałem zawsze głosy miłe, serdeczne i ciepłe, niech sobie wybiorą z tych czarnych słów te, które wyglądają jak fiołki. Nakazałem tym słowom, aby poszły w ślad za tymi panienkami — na biedną drogę, na nowe życie, a kiedy im będzie — nie daj Boże — źle, aby je pocieszyły i otarły im ciche łzy, jakimi płacze człowiek, któremu powiedziano, że jest niepotrzebny.

poprzedni Spis rozdziałów następny