Kornel Makuszyński


Kartki z kalendarza

  

VI
NOTATKI DRUKOWANE PETITEM


   Petitem nazywa się drobny druczek, taki drukarski mak, który się sieje na gazetowym łanie; petitem składa się wiadomości o zwyczajnych, małych sprawach i o szarych zdarzeniach, których jest takie mnóstwo, że zająć by musiały zbyt wiele miejsca, gdyby je drukować normalnymi czcionkami, przeznaczonymi dla tego, „co jest najważniejsze”. Petit jest to czarna główka szpilki, coś, co znaczy niewiele, a jeśli jej nie będzie, świat się nie zawali. Jak gdyby nieskromna mucha usiadła na białej płachcie papieru. Autor jest zazwyczaj obrażony, jeśli się go drukuje petitem, bo autor to jest Cześnik, wielki pan, który zapytuje z krwistym gniewem: „B? To kreska! Gdzież dwa brzuszki?” Dla znamienitego autora wyszukuje się przeto litery tłuste, brzuchate, zażywne i dorodne; bezimienne pszczoły redakcyjne znoszą swoje pyłki, zbierane na asfaltowej łące wielkiego miasta, wiadomości o jego troskach i zgryzotach, małych radościach i wielkich nieszczęściach i z tego się robi ów petit. A pracowitym pszczołom jest to obojętne.
   Petitem, nasieniem maku, podbity jest dom, w którym straszy, ten zakątek każdej gazety, gdzie pomieszane są ze sobą tragedia z komedią, dramat z operetką, dzika awantura z rzewną wiadomością. W cichej, czarnej wodzie tych wiadomości odbija się życie. Czasem w pięciu, czasem tylko w trzech wierszach drobniutkiego druku mieści się opowieść ogromna, dotkliwa, serdeczna lub straszna; każde w niej słowo jest przeraźliwym skrótem zdarzenia, co gdzieś komuś ciężkie wycisnęło łzy. Wygląda ona jak depesza o nieszczęściu. Nad tym zakątkiem gazety unosi się zawsze ciężka mgła jak nad grzęzawiskiem, co nigdy nie zamarza; tu codziennie, jak rok długi, coś się tłamsi i bulgoce, coś jęczy jak na bagnie i coś woła wśród nocy. Złe to jest miejsce, jak na torfowiskach.
   W takim zakątku gazety można było znaleźć przed kilku dniami petitem wydrukowaną wiadomość:
   
   W kawiarni zastrzeliła się tancerka nieznanego nazwiska. Liczna publiczność, zgromadzona w lokalu, niczego nie zauważyła, jazzband zagłuszył i łoskot strzału, i upadek martwego ciała.
   
   Jest coś przeraźliwego w tej drobnej notatce; małe literki wyrastają nagle do poczwarnych rozmiarów, jak mały owad w chorobliwym widzeniu Edgara Poe urósł do rozmiarów kosmatego potwora wielkości mamuta. Są w niej właściwie dwie straszliwości, ale jedna chyba że większa od drugiej. Pierwszą jest śmierć nieznanego biedactwa, nieszczęśliwej dziewczyny, która może zabiła nędza albo dla młodego serca gorsza od nędzy, nieszczęśliwa miłość. Pan Bóg wie jeden, co tam z nią było i jaka rozpacz namówiła ją do śmierci. Szkoda kwitnącego życia, co udawało, że tańczy, i zatańczyło się na śmierć. Biedactwo oszukiwane przez życie, jakieś naiwne, bezbronne biedactwo, zabite przez wielkie miasto; nieszczęśliwe, ufne serce, zdradzone może i podeptane, na wyświeconej posadzce dancingu. Pewnie nie czytała Fausta i tych słów: „Umieram… Rzec to, mały trud, uczynić — niniejszy znacznie…” — lecz przywołała śmierć, łudząc się może, że cały świat, a chociażby całe miasto, usłyszawszy łomot strzału, dowie się o jej krzywdzie czy o jej nieszczęściu, wzdrygnie się i chociaż jedną jej ofiaruje łzę. O biedne stworzenie, elf tańczący! Nie przewidziała tego, że „jazzband zagłuszy” jej głośną śmierć.
   Ten jazzband, co „zagłusza” nawet śmierć, to jest ta druga sprawa, bodaj że przez to „zagłuszanie” straszniejsza. Źle sobie ta nieszczęśliwa istota wybrała miejsce na śmierć, ale trudno, stało się, śmierć przyszła, a jazzband pociesza się okropnym szwargotem: „Nie będziesz ty, to będzie inna”.
   „Jazzband zagłusza”. Już nic nie słychać, tylko jego wycie, rozdzierający bek saksofonu i jazgot skrzypiec. Nie słyszysz rytmu własnego serca, tylko miarowy huk bębna. Leci na ciebie rumowisko dźwięków, zasypuje cię i dławi; nie możesz odetchnąć, nie możesz zebrać myśli, nie możesz zamknąć oczu, bo coś wyje, ryczy i grzmi głosem tak natarczywym, rozzuchwalonym, bezczelnym i aroganckim, że potrafi zagłuszyć huk strzału i głośniejszy od niego jęk śmiertelnie zranionego serca. Od tych rozwrzeszczanych głosów nie można uciec i nigdzie nie można się przed nimi schronić, bo mają one tysiąc gardzieli i są nieumęczone. Jedna z nich, paszcza przeraźliwa, rozdziera się przez radio, co zbyt niepotrzebnie uprzejme dla pewnego tylko odłamu swoich abonentów, zbyt często ciska w przestrzeń wrzask jazzbandu i jego „poezję” o złamanych sercach, chorych z miłości na skręt kiszek i uczciwej polszczyzny.
   Ten „jazzband, co śmierć zagłusza”, rozdarł w strzępy każdą ciszę i każde skupienie; muzyka ludożerców ma upodobania ludożerców, więc żywcem pożera wszystko, co nie jest wrzaskiem i wyciem. Witają cię nim w kinematografie, w którym ochrypłe gardziele głośników zalewają się krwią z nadmiernego upojenia, pozdrawiają cię tym wy—cierń, kiedy przechodzisz ulicą, a kiedy ucieczesz do Zakopanego, dopędzi cię, choć jesteś w dalekim lesie, bo trąba jerychońska, umieszczona na wysokim słupie, grzmi z wysoka.
   Jazzband jest wszędzie, jak wszędzie był potop. Głośniejszy jest ponad najwyższe głosy, morderczy, nieustępliwy, zjednoczony w potęgę i ani na chwilę nie milknący, aby się ludzie nie mieli czasu zastanowić, że są we władzy głupiego potwora. Gdyby bowiem człowiek zdołał odetchnąć i pomyśleć w chwili ciszy, że mu tym wrzaskiem zamordowano muzykę, śpiew, poezję i tęsknotę, dobry smak i wytworność, wpadłby w szał i zapragnąłby zemsty. Gdyby miał czas zastanowić się, że powoli, nieuchronnie, tępieje i staje się zdolny do słyszenia jedynie rozwydrzonego dźwięku, że chamieje z każdym dniem, zacząłby głośno płakać z rozpaczy. W nim już zagłuszono wszystko przez lat dwadzieścia; dziki murzyński chwast zagłuszył roślinę piękną i subtelną tęsknotę za pięknem. Już nikt nie pójdzie słuchać Chopina ani nie pójdzie słuchać pieśni, bo ich nie usłyszy rozdartymi od wrzasku uszami. Nie słychać słowika, kiedy zaryczy wielki goryl, King Kong.
   Jeśli jazzband znieprawił tych starych, co jeszcze pamiętają uczciwą muzykę, nieszczęsny będzie los tych młodych, co go słyszą od chwili narodzin. Tych zagłuszył na amen. Ci mają głowy pełne oszalałych głosów, i uszy pełne plugawych rymów, powtarzanych z lubością przez niemądre podlotki i przez buńczucznych smyków. Już taka zakrzyczana, zahukana, oszołomiona wrzaskiem młodość nie zdoła pojąć boskiej muzyki wiersza Słowackiego ani nie wzruszy się Chopinem. Oby to było tylko moim przewidzeniem i oby to było nieprawdą. Coś mi się jednak zdaje, że ja bynajmniej nie przesadzam. Jazzband stał się czymś tak codziennym, że się na niego nie zwraca uwagi. Najpierw było trochę na jego temat wrzawy, ale przemyślny Murzyn zagłuszył tę wrzawę. Potem ucichło, a to czarne tałatajstwo tym bardziej stało się opętane, nabrało oddechu, utrwaliło się na płytach, opanowało radiowy mikrofon, wymiotło do czysta koncertowe sale, zadławiło opery i filharmonie, zagłuszyło rozmowy, do śmietnika kazało cisnąć książki z wierszami, w pogardę podało piękny taniec i pozostało samo na placu, przemożne i zwycięskie, upojone sobą, zuchwałe i bezczelne.
   Ludzie mają wprawdzie prawo grać i tańczyć, jak im się żywnie podoba. Ależ, oczywiście! niech sobie tańczy i śpiewa na swój sposób i dziewica, zrobiona na wampira, co chłepce krew jak czekoladę, i taki bezpłciowy twór, co się zowie gigolo, ni pies, ni wydra, ni kobieta, ni mężczyzna, ni saksofon, ni basetla. I niech im jazzband przygrywa od nocy do rana. Niech się bawi każdy, jak może, bo nie ma na świecie zbyt wiele tej zabawy. Ale niech ten jazzband nie wciska się przez drzwi i okna, przez czarną trąbę radia i przez wyjące głośniki, niech go nie będzie aż tyle na całym świecie, gdzie „włazi w uszy, włazi w oczy”.
   Zresztą jazzband, złożony z kilku dętych brunetów i kilku dętych instrumentów, nie jest najostatniejszą i najgroźniejszą formą dzikiej zabawy. Można unikać tych śpiewaków norymberskich, tym łatwiej że ich słychać o milę. Jak jednak uniknąć jazzbandu, co się rozwrzeszczał w każdej dziedzinie, bo właściwie jest nim wszystko: książka z krwawa okładką i krwawą treścią, kretyński film o dwudziesto—trzymetrowej małpie, pisemko z podejrzanymi dowcipasami i rysunkami; straszliwymi farbami malowany afisz; jazzbandem są purpurowe paznokcie damskie i dekolt, na którym dama siada; wybory rozmaitych missek i idiotyczne konkursy tańca; żująca plotki kawiarnia i niebieskie ptactwo, co ją obsiadło. Wszystko jest jazzbandem i zagłuszyło książkę, kobietę, sztukę, dobry smak i gentelmeństwo.
   Na szczęście wszystko na tym świecie ma swój kres; potop był gorszy, a przeminął, i King Kong, krwawa małpa, co pożera dziewice, też kiedyś zdechnie. Mądry człowiek Kemal pasza przegnał tańczących derwiszów na zieloną trawę i do szejtana. Przyjdzie przeto czas, że na całym świecie podrygujący epileptycznie ludzie przystaną na chwilę, przetrą sobie oczy i rzekną zdumieni:
   — Czyśmy poszaleli, my i dzieci nasze?
   Kopną w brzuch murzyński bęben i zatkają gardziel saksofonowi, a radiu zagrożą, że mu roztrzaskają wszystkie nadobne murzyńskie płyty. Nie chciałbym, aby uzdrowiona ludzkość posunęła się do ostateczności, mogłyby się bowiem wtedy zdarzyć rzeczy nieprzyjemne, albowiem w chwili powrotu do zdrowego rozsądku nieszczęśnicy zwykli mścić się za swój niedawny obłęd. Wtedy na suchym drzewie wieszają czarownika, co im grał przeklęte melodie, a takiego, co do nich dorabiał słowa: „Idę alejami pod, Szmaragdowy liści splot” — wieszają pośród szmaragdowych liści, aby nadobniejsze wyszukiwał rymy.
   Ha, ha! W tej chwili, kiedy to piszę, na podwórku śpiewa włochaty tenor: „Bo ty i ja, jesteśmy dwa, lecz z twojej ręki, już dość mam męki, więc piękne dzięki, żegnanie przyjm!” — co tak wzruszyło ospowatą kucharkę z drugiego piętra, że mu odpowiada: „Pocałowałeś mnie raz, pocałowałeś mnie dwa!” Naturalnym i dowcipnym zakończeniem tej ślicznej pieśni byłby krwawy refren: „A teraz całuj psa w nos!” — ale go nie słychać, bo jakiś głośnik rozdzierającym głosem zajęty jest sfinalizowaniem ceny za miłość i zapytuje z dziką otwartością: „A ile mi dasz, niech najpierw dowiem się?” Ale on nic nie odpowiada, bo jest golec i łapserdak. „Pokazał ręką na serce, lecz nic nie mówił pasterce”, więc pasterka drży z bólu i krwawe, ironiczne słowa w twarz mu ciska. A kucharka w płacz! Bo i czemu nie odpowie, ile jej da, drab jeden, mężczyzna…
   Szukajmy czym prędzej wśród wiadomości drukowanych petitem jakiejś innej, co zagłuszonego rozerwie ducha. Może się znajdzie „coś do śmiechu”… Jest, jest!
   
   …Finały mistrzostw Polski w szczypiorniaku zostały rozegrane… Mistrzostwa nie zostały jednak ukończone. Przerwanie meczu zostało spowodowane przez ekscesy graczów, którzy dopuścili się spoliczkowania sędziego…
   
   Inny jazzband, żeby tak Walasiewiczówna zdrowa była!
   Przede wszystkim muszę się przyznać z rumieńcem wstydu, że nie wiem, co to jest ten krewki szczypiorniak. Nie mam pod ręką sportowca, a sam w tej dziedzinie jestem bęcwał wielki i wcale niemały. Szczypiorniak! Musi to być gra bujna, rozpalająca krew, namiętna i dziarska. Hej, dziś, dziś, szczypiorniak! Śliczne to słowo, choć uszczypliwe. Sześcioletni syn stróża, zagadnięty w tej materii, twierdzi, że jest to gra w piłkę, nie nożną, tylko ręczną, tak jak są maszyny do szycia, nożne i ręczne. Jest to słowo nadęte, nie jak piłka — powietrzem, lecz szczytną dumą, jeśli Polska walczy o mistrzostwo w szczypiorniaku, a gracze wpadają w taki zachwyt, że policzkują sędziego. Dzielni młodzieńcy, nowocześni młodzieńcy, jazzbandowi mołojcy! Znają swój honor i walczą tak nieskazitelnie, z takim taktem i rycerskością, że własnego sędziego biją po twarzy. Nie mówią mu: „Panie sędzio, pan się raczył pomylić!” — takie głupie ceremonie dobre są dla zimnokrwistych Anglików, my Polacy od razu bijemy. Co tam ludzka twarz, na której człowiek nosi swoją cześć i swoje nazwisko, szczypiorniak jest ważniejszy. To przecie walka o mistrzostwo Polski. Polska zapewne z drżeniem serca czekała na wiadomość, kto zostanie jej mistrzem w szczypiorniaku?
   Książki ukryły się zastrachane, jak kuropatwy na ściernisku, uczeni ludzie zaszyli się w ciemny kąt, aby nikomu nie leźć w oczy, poeci odeszli ze wstydem do swoich nor. Bo szczypiorniak idzie i wali po pysku. „Hulaj dusza, hulaj! — woła, śmieszy, tumani, przestrasza…” Najpierw pobił sędziego, a potem pobije publiczność i uczonych, i poetów, bo on jest szczypiorniak! Nikt nie ma prawa krzywo na niego spojrzeć ani mu zwrócić uwagi, bo zęby będą się sypały jak grad. Największy myśliciel zostałby sprany na kwaśnego szczypiorniaka, gdyby śmiał wejść „pomiędzy ostrza potężnych szermierzy”. Nogi mają rację, a nie głowa.
   Spróbuj tłumaczyć szczypiorniakowi przez dwie godziny, że i duch ma niejakie swoje prawa, a on jednym wybornym uderzeniem wypuści z ciebie nędznego ducha. I kto będzie miał rację? Szczypiorniak zawsze ma rację. On jest beniaminkiem i ukochaniem, on jest dumą i sławą. Kiedy on wraca z wyprawy, na której tak wybornie kopnął w żywot przeciwnika, że go wynieśli z placu, dziesiątki tysięcy ludzi będzie oblegało dworzec, a gdybyś wynalazł sto nowych pierwiastków, przywita cię pies z kulawą nogą, bo po diabła komu pierwiastki? Mało ich jeszcze? A szczypiorniaka nigdy za wiele. Szczypiorniak to jest coś! Więc jak ten sędzia śmiał źle sądzić, jak on śmiał podnieść głos albo gwizdać ni w pięć, ni w dziewięć? Szczypiorniak tego nie ścierpi, Szczypiorniak bije! Albośmy to jacy tacy, chłopcy szczypiorniacy!
   To, widać, jest zwyczajne, bardzo codzienne zajście, o którym pisze się petitem, bo nie ma o co robić skandalu…
   Bo to taki nasz, taki swojski, taki kochany, taki — psiakrew Szczypiorniak!

poprzedni Spis rozdziałów następny