Kornel Makuszyński


Kartki z kalendarza

  

VI
KONKURS ŁGARSTWA


   W Paryżu urządzono konkurs na najbardziej nieprawdopodobne łgarstwa. Zjawił się jakiś wyborny szesnastoletni młodzieniec, który w kozi róg zapędził najstarszych wyjadaczów i wziął nagrodę wśród wielkiego entuzjazmu zgromadzonych. Wymyślił taką jakąś historię, że ludziom włosy stawały na głowie i zadrżeli w zahartowanych na największej bladze sercach. Dzielnemu temu młodzieńcowi wróżą wszyscy znakomitą przyszłość w polityce lub w literaturze. Patrzono na niego z zachwytem i zazdrością. Nikt nie napisał, że młodzieniec, tak świetnie umiejący łgać na poczekaniu, skończyć może jako pierwszorzędny adwokat, powszechnie natomiast wykrzyknięto:
   — To będzie wielki poeta!
   Poezja, uwielbiona z tej strony, wygląda dość podejrzanie.
   Ponieważ konkurs na wielkie i najgrubsze łgarstwo miał nadzwyczajne powodzenie, będzie pewnie naśladowany i w Warszawie i wtedy dopiero okaże się jawnie, że nagrodzony paryski młodzieniec jest w tym fachu partaczem i amatorem, bo na tym terenie możemy okazać się mistrzami. Konie jakoś w ostatnich czasach zawodzą, tenisiści idą śladem koni, piłka nożna okulała, narciarzom niezbyt się szczęści. Należałoby spróbować z improwizowanym łgarstwem i zaćmić wszystkie nacje. Można by złożyć ekipę wyborową i objechać cały świat, który zakryłby bladą twarz ręką i zakrzyknął:
   — Heu, me miserum! Nikt tak zełgać nie potrafi!
   Na czele ekipy trzeba postawić starego, dziennikarskiego wygę, co redaguje gazety w sezonie letnim, jako pierwszorzędnego trenera. Ten dałby im łupnia! O członków świetnego zgromadzenia nie byłoby trudno. Na pierwsze zawołanie stawiłyby się mnogie tysiące starych i młodych, smutnych i wesołych ludzi z nieprzebraną fantazją, z niebywałą wprawą, którzy bez najmniejszego przygotowania umieliby opowiedzieć najdziksze historie, oszalałe historie, potworne opowieści, najstraszliwsze bajdy. Ten, co kiedyś przed laty w jednej gazecie opowiedział przedziwną awanturę o tym. jak to niedźwiedzica, znalazłszy w lesie zgubione dziecko, wykarmiła je własną piersią, a kiedy zachorowało, podrzuciła je w najbliższym miasteczku pod domem starego, poczciwego doktora, zasromałby się. Ten, co przerażonym czytelnikom opowiadał czarno na białym, że w Patagonii żyje taki dziwny twór, ni pies, ni wydra, ale bardziej podobny do kozy, co ma dwie głowy na jednym karku, a kiedy znajdzie jedzenie, obie głowy warczą na siebie z wściekłości — zostałby pognębiony.
   Nieprzebrana fantazja żywię w narodzie. Z radosnym czasem czytam zachwytem wspaniałe historie, które dobrzy ludzie odczytują ze łzami na poczciwych oczach, kiwając głowami nad dziwacznością tego świata. Czyż nie śliczna to była historia gazeciarska o jednym wielorybie, wielkim łajdaku, w którego brzuchu znaleziono tonę najczystszego bursztynu? Albo o takiej staruszce, co miała sto trzydzieści kotów i najstarszemu z nich zapisała w testamencie milion dolarów? Albo o takim Murzynie, co — łobuz jeden! — z nagłego przestrachu przez jedną noc tak pobielał, że go własna czarna maleńka rano nie poznała? Albo o takim połamańcu, co nagle ozdrowiał, nałożywszy radiowe słuchawki, bo w antenę wyrżnął dobroczynny, łagodnie przeczyszczający pieron? Takich cudownych historyj można każdego lata przeczytać tysiąc i jedną, wedle rachunku Szecherezady, cudnie łżącej.
   Znam się cokolwiek na tym, przez całe bowiem moje życie miałem do czynienia z dziennikarstwem. Ba! W zaraniu mojej młodości, jakieś osiemdziesiąt czy dziewięćdziesiąt lat temu, kiedy potrząsałem lwią grzywą i wydawałem na świat dzikie okrzyki radości, praktykowałem w jednym wielkim piśmie, które od tego czasu zaczęło gwałtownie tracić abonentów. Wtedy to, trochę z psich figlów, a trochę z racji tak zwanego „wierszowego”, wysmażyłem do uroczystego numeru wielkanocnego potworną bujdę o „święconym u Beduinów”. Oznajmiłem w niej osłupiałym Polakom, że smagły ten, nigdy nie kąpiący się, a rycerski szczep czyni sobie na Wielkanoc pisanki ze strusich jajeczek, które maluje na szkarłatno (!), przy czym szeik, brodaty ich generał, odśpiewuje coś podobnego do polskiej kolędy, której go ongi nauczył Emir Rzewuski. Ludzie płakali rzewnymi łzami, czytając to łajdactwo, ponieważ zaś historia była śliczna i wybornie „okolicznościowa”, przedrukowały ją skwapliwie wszystkie prowincjonalne pisma. Najcudowniejsze zaś było to, że po roku przedrukowało ją moje własne pismo, wyciąwszy ją z jakiegoś obrazkowego tygodnika.
   — Nu? — jak mówi jeden mędrzec.
   Była to jedna z owych przedziwnych opowieści, rzewna co prawda i do głębi duszy wzruszająca. Kopia straszliwej historii o „wężu morskim”, który przez długie lata, tęczowy, potężny, nieuchwytny, bajeczny, wspaniały, groźny i serdecznie głupi, pływał po wodach wszystkich gazet, strasząc maluczkich. Porządny dziennikarz zawsze podczas posuchy tematów ratował się tym dobrym zwierzęciem, które zawyłoby z rozpaczy, gdyby wiedziało, co o nim pisano, gdzie go widziano, jakie mu przypisywano zbrodnie i zgoła nieładne postępki. Klasyczny „wąż morski” była to zwyczajna świnia, napastująca okręty i zatapiająca całe flotylle rybaków. Doił tego węża każdy dziennikarz i robił z tego jednodniowy kefir sensacji. Gdzieś się potem, szelma, zapodział. Wielka to była szkoda, bo gazety posmutniały. Wszystko zaczęło w nich dziać się naprawdę, a to jest nie do wytrzymania. Bez węża morskiego i jego dzieci żyć nie można.
   Myślałem, że już łajdak ogoniasty skapcaniał i sczezł na amen. A oto, patrzcie, patrzcie! Zostawił bydlak potomstwo, i to tak liczne, jak to potrafi uczynić jedynie potwór, długości 398 metrów. Skąd wziął do tego rozrodczego interesu odpowiednią samicę, tego nikt nie wie, bo o tej damie nigdy jakoś nie pisano. Prawdą jest jednak, że się tego oszalałego potomstwa włóczy, teraz właśnie, niezmierna ilość. Nieraz już czyniłem ścisły bilans tego tałałajstwa. Teraz go ku wspólnej uciesze powtórzę i uzupełnię, od czasu bowiem ostatniego spisu pokazały się nowe wspaniałości, które sieją blady strach i grozę. Powstały nowe, najprzedziwniejsze opowieści, śliczne, rzewne, okropne, dreszcz budzące, opowieści, które jak Żyd wieczny tułacz, wałęsają się od gazety do gazety i nigdy nie zaznają odpoczynku. Wiatr je rozsiewa jak nasiona potwornych kwiatów, babki opowiadają je dzieciom, a dzieci swoim dzieciom, aż się wreszcie wszystkim znudzą i ktoś kogoś wreszcie trzaśnie w pysk za taka sensację.
   Nie bójcie się tedy, mili ludzie, czytając gazety. To wszystko, to tylko heca i kawał. Historie te robione są wedle kilku szablonów, tak samo jak „historyczne anegdoty”. Bohaterem i autorem tej samej anegdoty jest jednej niedzieli w jednym piśmie Henryk IV, w drugim prezydent Taft, a naprawdę zrobił ją strasznie śmieszny Salo Kugelman na „górce” u Semadeniego. Ten wesoły człowiek, co je spisuje, sam się z nich najgłośniej śmiał. Śmiejmy się i my.
   Oto jest kilka wybornych schematów, wedle których należy produkować tzw. „rozmaitości”.
   
   Historia pierwsza
   Człowiek–małpa z wyspy Borneo
   
   Bardzo niedawno krążyła po pismach. Ekspedycja naukowa postrzeliła małpę, która z tego powodu rzewnie zapłakała. Małpiszon ten wcale nie ma włochatej skóry, tylko gładką jak panienka. Coś bełkoce, ale nikt tego nie może zrozumieć. Gada ten małpikról tak, jak stary piernik–jubilat na własnym jubileuszu. Ekspedycja naukowa jest przerażona. Uczeni całego świata rozważają, czy to małpa, czy nieznany ludzki szczep? Królowa holenderska wydała zakaz polowania na te niezdecydowane istoty. Kiedy się drukuje taką historię, należy ściśle podać miejscowość i byle jakie nazwisko przewodnika ekspedycji, najlepiej angielskie.
   
   Historia druga
   Czy Kolumb był Żydem?
   
   Sprawa ta, wiecznie otwarta, może być przyrządzona wybornie. Zależnie od kierunku pisma można wielkiego żeglarza obrzezać albo nie znęcać się nad nim i pozostawić go w stanie nieuszczuplonym. Sprawy tej mądry dziennikarz nie rozwiązuje, nie wyrokuje i nie angażuje się w żadną stronę. Można wtrącić kilka dowcipów o morskich Żydach, a zakończyć uwagą, że jeżeli Kolumb był istotnie Żydem, w takim razie odkrycie Ameryki było największym szwindlem, jaki znają dzieje. Stop.
   
   Historia trzecia
   Midinetka żoną maharadży Barpuru
   
   Kobiety czytają taką opowieść ze łzami w oczach i na końcu nosa. Maharadża strasznie jest znudzony, bo kazał zadusić pół tuzina swoich żon i żadnej mu to nie zrobiło przyjemności; spotkał na bulwarze Raspail midinetkę (dać imię i nazwisko, może być Yvonne Duval), zakochał się jak cholera i „ledwie przyszedł, już by kciał”, ale Yvonne powiedziała, że bez ślubu nic się nie da zrobić, co tak ujęło tego odmieńca, że ją pojął za małżonkę, kupił jej cadillaca. sto trzy suknie, jedwabne majtasy et caetera. Państwo młodzi już wyjechali do Barpuru, gdzie się odbędą niesłychane festyny. Szczegółów, szczegółów, jak najwięcej szczegółów!
   
   Historia czwarta
   Drzewo zjada ludzi
   
   Teren akcji: puszcza Ameryki Południowej. Od czasu do czasu giną bez śladu wielcy podróżnicy, a nikt nie może dojść przyczyny. Dopiero Jack Richmond, cudem ocalony, odkrył, że istnieje takie psiakrewskie drzewo, które śpiących niewinnie i z całkowitym zaufaniem w jego cieniu, porywa koszmarnymi ramionami gałęzi i wrzuca ich do dziupli jak do paszczy, albowiem żywi się ludzką polędwicą. Tubylców nie tyka. Historię tę należy zakończyć obłędnie głęboką uwagą, że natura miewa przeraźliwe tajemnice.
   
   Historia piąta
   Świnia zjadła dziecko
   
   Jest to historia powtarzana często, bardzo bowiem wzrusza czytelników z prowincji, ludność rolniczą i pasterską. Na przedmieściach ma powodzenie niebywałe. Powinna dziać się zawsze na węgierskiej puszcie. Ojciec poszedł do miasteczka po lekarstwo, mama w polu, a dziecinka w kołysce taka samotna, jak jedyny, darmowy widz w operze. Przyszła ogromna świnia i postąpiła jak świnia, odgryzła bowiem dziecku nos. Wypadek może być śmiertelny, ale lepiej pozwolić dziecku żyć. Do świni odnieść się z nieukrywanym oburzeniem.
   
   Historia szósta
   Małżeństwo sióstr syjamskich
   
   Jest to wprawdzie historia mocno oklepana, jak ładna dziewczyna na wiejskim weselu, zawsze jednak pożądana, można ją bowiem zaprawić pieprzem erotycznym. Ludzie bardzo lubią dociekania, co czyni jedna siostra, kiedy druga ma interes bardzo prywatnej natury? Na tym tle powstają wśród czytelników spory i pożyteczne dla pisma dyskusje. Historię tę należy zakończyć niezmiennie wiadomością, że siostrzyczki postanowiły zakończyć sprawę operacją i separacją „od stołu i łoża”, ale żaden chirurg nie chce się podjąć tego zabiegu. Łezka. Można też dodać z krwawą ironią, że w obecnych stosunkach mieszkaniowych wszyscy jesteśmy w położeniu sióstr syjamskich.
   
   Historia siódma
   Paznokcie Poli Negri
   
   Opowieść przeraźliwa i mocno bolesna z uwagi na nieprawdopodobnie wielka ilość paznokci u człowieka. Czarna Pola każe sobie robić manicure, w nocy bardzo jęczy systemem bezszmerowym Western Electric, a rano odpadają jej wszystkie paznokcie. Pola skarży manicurzystkę do sądu o odszkodowanie trzech milionów dolarów, manicurzystka płacze i zabija się z okrzykiem: Sic transit Gloria Swanson! Nasza wielka rodaczka oświadcza przy sposobności, że bardzo tęskni za kochanym swoim krajem i w najbliższym czasie wychodzi za mąż za arcyksięcia. Historia ta, niedawno obrabiana w gazetach, jest cudowna dla szwaczek, panienek sprzedających serdelki i dla hrabin od magla.
   
   Historia ósma
   Żebrak milionerem
   
   Temat pierwszorzędny, bardzo często używany. Teren: najlepiej Nowy Jork (nigdy Nowy Targ!). Znany żebrak znika jednego dnia z posterunku. Okazuje się, że umarł na barłogu, w którym znaleziono dwieście trzynaście tysięcy dolarów, polisę ubezpieczeniową na dwa miliony i dowód własności drapacza chmur, mającego 35 pięter. Cyfrę dolarów i pięter należy zwiększyć lub pomniejszyć, zależnie od pojemności czytelników.
   
   Historia dziewiąta
   Podwójne życie kasjera
   
   Biedny kasjer we dnie jest nieszczęsnym łapserdakiem, a w nocy szaleje. Bywa u Ritza, w Operze. W krawacie czarna perła. Kochanka z najkosztowniejszej sorty jada ananasy. W domu żona suchotnica i dziatki, nieświadome, że tata taki drań. Zdemaskowany przez dyrektora instytucji, z którym spotkał się u modnej kokoty (Maria Antonina Dubonet — Chausee d’Antin 247), zażywa cyjankali. Ginie marnie. Stop. Na Londyn zmienia się adresy i nazwiska.
   
   Historia dziesiąta
   Mąż własnej córki
   
   Jest to opowieść najstraszliwsza, ale bardzo znana i powtarzana w niedzielnych numerach. Najczęściej dzieje się w Łodzi, rzadziej w małym miasteczku węgierskim. Przed wielu laty wyjechał do Ameryki młody golec, pozostawiwszy w miejscu tragicznej akcji żonę i córkę. Wraca po latach, nikogo nie zna, zresztą wszyscy pomarli. Poznaje panienkę, miłą i uroczą sierotę, wskutek tego żeni się z nią stante pede. Podczas nocy poślubnej ona opowiada mu o ojcu z Ameryki, o nieszczęsnej matuchnie i o tym, że ją przygarnęli obcy ludzie, którzy jej dali nazwisko. Amerykaniec wyskakuje z łoża w bieliźnie i w pomieszaniu zmysłów, córka zaś jego — bo to ona była — topi się, a jeżeli rzecz dzieje się w paskudnej Łodzi, skacze z czwartego piętra.
   
   Już dalej nie mogę… Gdybym opowiedział następna historię., o Okręcie bez załogi, o Wiewiórce, wykarmionej przez krowę, o Szafie, przepowiadającej zgon jej właściciela, o Matce, poznającej wśród tysiąca dzieci nieprawego syna jej męża, o włamywaczu, który okradł sam siebie i jeszcze kilka takich wybornych historyj — jako ów nieszczęsny małżonek — wyskoczyłbym przez okno w bieliźnie. Po pociechę uciekam tedy do innej gazety, w której od razu spotykam znajomego psa, obdarzonego ludzkim głosem, starego przyjaciela Turka, co ma sto osiemdziesiąt łat i tysiąc czterdziestu wnuków, albo niebieski diament, co przynosi nieszczęście i zabił kolejno: francuskiego ambasadora, lorda Pinkstona, złodzieja, który go ukradł, trzy kokoty i dwóch bankierów, a teraz jeszcze śmiało dybie na baronową Orangutang, która naśmiewa się z przesądów. Kronikarz dodaje jednak: „Zobaczymy!” Baronowa skapieje w dalszym ciągu opowieści, bo inaczej być nie może. Bardzo lubię starego, z capią bródką faraona Tutankhamena. który od kilku lat we wszystkich gazetach świata morduje na prawo i lewo każdego, co brał udział w znalezieniu jego grobu. Pomysły i środki mordowania poddają mu dziennikarze, a on sam urządza jedynie akt zejścia, stale w sezonie letnim, kiedy żywi ludzie przestają mordować się na czas wakacyj.
   Miłe to są historyjki i wielce zabawne, te stare bowiem wygi dziennikarskie, co je wymyślają, mają wyborne poczucie humoru. Łapserdakiem wobec nich jest ten paryski andrus ze swoją opowieścią!
   Znamienite łgarstwa mają swoje sezony, jak raki i ostrygi. Był czas na ponure awantury ze straszącymi duchami. Ludzie bledli, czytając o złośliwości duchów, które miały zawsze dość pospolite maniery i które szczególnie bawiło łamanie krzeseł i otwieranie szaf z wielkim trzaskiem. Kiedy ojciec tych duchów, wesoły dziennikarz nie dostał zaliczki, wprawiał swoją menażerię w szał i podjudzał demony do gwałtownego działania. Duchy robiły wtedy nieznośne awantury i dochodziło do tego, że wydawały groźne pomruki i ciskały przedmiotami ciężkiej wagi w lekkomyślnego lokatora przeklętego domu.
   Ta seria łgarstw miała wygląd poczciwy, który zmienił się na groźny od czasu ich zmechanizowania i motoryzacji. Nowe łgarstwa, operujące parą i elektrycznością, telefonem i telegrafem, straciły wdzięk, jakim się odznaczał wąż morski, leczący się na falach. Dlatego skwapliwie słuchamy łgarstw nieśmiertelnych, które produkują myśliwi i rybacy. Są to opowieści śliczne i skończą się wtedy dopiero, kiedy zdechnie ostatni zając, a ostatni pstrąg, uczyniwszy olbrzymi skok, padnie na drogę, gdzie zostanie przejechany przez auto.
   Nie wiadomo jeszcze, kto świetniej łgać potrafi, dobry dziennikarz czy kiepski myśliwy. Połączenie dziennikarza z myśliwym tworzy arcydzieła. Mój przyjaciel, redaktor strzelający, opowiadał mi, że w ubiegłym roku zakatrupił zająca. Podnosi zwłoki zajęcze i zdumiony wykrzyka. Oto zając ma u tylnej nogi dyndającą na sznurku kartkę z adresem naszego wspólnego znajomego. Pokazało się bowiem, że ten łajdak zając, raz już zakatrupiony, został wysłany pociągiem, w którym odżył i z którego wyskoczył, oczywiście, na nową śmierć. To się nazywa mieć pecha.
   Opowiada ten sam myśliwy, że mierzył raz do zająca, który nagle przysiada i robi łbem takie ruchy, jakby mu dawał znaki. Co się pokazało? Oto za zającem przemykał się lis, przeto mądry zając wszedł w porozumienie z człowiekiem, któremu powiedział na migi:
   — Co ci po zającu, kiedy możesz ustrzelić lisa? Myśliwy przyznał mu rację i mrugnął tylko:
   — Uciekaj i udawaj, żem cię nie zauważył!
   Zwykle myśliwskie psy są takie genialne, widać jednak, że trafia się i zając, wielki spryciarz. Pies mojego przyjaciela dlatego tylko nie mówi, że mu się nie chce, poza tym jednak wszystko umie i wszystko wie, godziny odczytuje doskonale i można mu powiedzieć: „Zbudź mnie o czwartej rano!” — a on równo o czwartej cztery razy szczeknie i nie pozwoli spać swojemu panu. Ten sam pies jest takim skrupulatem, że za najgrubsze pieniądze nie wyjdzie na pole tego dnia, w którym zaczyna się czas ochronny na kuropatwy.
   Takie łgarstwa opowiadają ludzie o poczciwych psach, nigdy natomiast nie zdarzyło się, aby pies zełgał cokolwiek na temat człowieka. Zdarza się wprawdzie, że sprytny i obrotny kundel wiejski lżę z głodowej rozpaczy i strojeniem min oszuka szlachetnego kmiotka, który się dziwi, że psina nie chce jeść kamieni. Poza tym psy są raczej prawdomówne. A mówi się powszechnie: „Zełgał jak pies”.
   Sam Mickiewicz wola: „Wleź pod stół i psim głosem ten pozew odszczekaj”. Jawna krzywda dzieje się wiernemu stworzeniu.
   Rybacy mają mniej materiału do łgarstwa, zresztą łgarstwa ich są bolesne. Jak wiadomo, rybaka poznaje się po sińcach na lewej ręce, które pochodzą od uderzeń skrajem prawej ręki, gdyż rybak w ten sposób pokazuje długość schwytanej ryby. Całe szczęście, że u nas nie ma rekinów, ale i na temat pstrąga zełgać można niezgorzej. Znam jednego łososia, olbrzymich rozmiarów, którego co roku jeden ze sławnych rybaków zakopiańskich zabija zwyczajną laską podczas przechadzki nad brzegiem Dunajca — „Niech ryczy z bólu ranny łosoś!” Idiota, wie o tym rybaku i corocznie powraca po nową śmierć. Cierpliwa ryba…
   Na Pomorzu znam takiego upiornego węgorza, co ma już chyba ze dwadzieścia metrów długości, bo corocznie wydłużą się w opowieści najmniej o metr, a jest taki chytry, że odbywa długie „piesze” wędrówki z wody do wody, chociaż wie, że czekają na niego ze strzelbą. Ale cóż? Słyszysz szelest czołgającego się potwora, zbliżasz się, a węgorza nie ma; leży tylko długi, czarny, nieruchomy kij. Odejdziesz, a węgorz znowu w „nogi”. Kiedyś jednak i na niego przyjdzie koniec, bo jeśli rybak nie ustrzeli tej pomorskiej anakondy, trzeba będzie ustrzelić rybaka, bo nie można pozwolić, aby ten węgorz urósł do długości kilometra i wykoleił „Bałtycką Strzałę”.
   Przyznam się, że strasznie lubię słuchać takich historyj, które świadczą, że ludzie maja jeszcze fantazję. A że tam przy tym wieloryb zje tonę bursztynu albo zając ucieknie z pociągu, co to komu szkodzi? Zagłoba jest rozkoszny, a Zagłobięta też. Raz taki jeden łgarz nad łgarze opowiadał w kawiarni straszliwą historię z wojny.
   — To był szpieg, proszę panów. Nazywał się Dryblas. Złapaliśmy go i ja, niewiele myśląc, kazałem go rozstrzelać. Salwa i już po Dryblasie! Sześć kul w sercu. A ja dla ostrożności wpakowałem mu jeszcze kulę w ucho.
   Nagle ktoś woła:
   — Panie! Co pan opowiada? Ja znam tego Dryblasa. O, właśnie wchodzi…
   — Patrzcie, państwo. Wylizał się! — powiada spokojnie łgarz.
   Paryski laureat miałby u nas niełatwe zadanie. Ja bym przeciw niemu postawił pierwszego z brzegu ziomka, co przychodzi pożyczyć pięć złotych i zaczyna opowieść o straszliwych historiach, które go przywiodły do tego, że musi pożyczać pięć złotych. Wtedy i ja z kolei zaczynam mu opowiadać przeraźliwą historię, która mnie przywiodła do tego, że mu nie dam pięciu złotych. Wtedy on mi zaczyna opowiadać najprzeraźliwszą historię, która się dopiero zdarzy, jeżeli mu nie dam tych pięciu złotych. A ja z kolei itd.
   Da capo senza… pięć złotych.

poprzedni Spis rozdziałów następny