Kornel Makuszyński


Kartki z kalendarza

  

VI
KRÓLEWICZ PIÓRO


   O grafomanach pisano już tak wiele i tak dowcipnie, że nie należy natrząsać się z nich raz jeszcze. Byłoby to nielitościwe. Taki maniak, piszący od rana do nocy, jest czasem tylko istotą pocieszną, czasem natomiast jest istotą nieszczęsną. Wolę jednak dobrotliwego opętańca pióra od takiego maniaka, co „robi” w polityce, albo od wynalazcy nowych, ekonomicznych systemów. Straszliwszym od pół–wariata, co pisze nieskończone poematy, jest trzy czwarte wariata, na ten przykład, śpiewającego: taka trąba jerychońska, taki zepsuty saksofon „śpiewał” raz na akademii straży pożarnej w Kozimbrodzie i od tego czasu nie da ci spokoju, i gdzie cię dopadnie, tam śpiewa, i to po włosku wszystkie wielkie arie ze wszystkich oper. Straszny jest maniak brydżysta, który chwyta cię na ulicy i powiada:
   — Co by pan zrobił na moim miejscu? Miałem siedem pików… itd.
   Dlatego niesłusznie wiesza się psy na maniakach piszących, notabene, jeśli są łagodni. Są to pomyleńcy w szlachetnym rodzaju; coś tam w tej głowie snuje się i chciałoby z niej wyskoczyć, tylko nie może. Więc góra stęka wierszami. Jeśli się im nie sprzeciwiać gwałtownie, mogą być przyjemni i zachowują wdzięczność w natchnionym sercu.
   Istnieje taki jeden dramaturg, który jest ogrodnikiem. Nie ma nic do roboty w zimie, więc odwala sobie pięć, sześć piętnastoaktowych dramatów, w których ginie krwawo trzystu, czterystu mężczyzn, a nigdy żadna kobieta, dramaturg ten bowiem jest zawzięty tylko na rodzaj męski. Nadchodzi wiosna, a ten krwawy człowiek przerywa pisanie i idzie, uśmiechnięty, do swoich kwiatów, które kocha. W miesiącach słonecznych gardzi pisaniem i wraca do niego w ponurych dniach deszczu i zamieci. Oto mi jest zacny grafoman! Istnieją też grafomani wstydliwi, tacy, co to: „sobie śpiewam, nie komu!” Dumni, wzniośli i w sobie zamknięci jak w Tworkach. Nigdy bym o takich nie powiedział złego słowa. Niech sobie będą i niech tworzą w męce serdecznej, hej!
   Nie piszmy przeto nigdy jadowicie o dobrych ludziach, zważywszy, że są gorsi. Taki grafoman, który twoje nazwisko podpisze na wekslu, gorszy jest chyba od takiego, co ci przynosi do czytania dziesięć tomów powieści pt. Zepsuty szwagier. Taki, co pisze anonimy, jest czarnym opryszkiem wobec poczciwca, co ma w głowie rymującego kręćka. Niechże sobie rymuje. Znam jednego arcypoetę, co postanowił rymami napisać historię ludzkości od Adama i Ewy aż do dni dzisiejszych. Już dotarł do sprawy: Kain i Abel, pisząc przez lat trzydzieści. Ponieważ jednak obawia się, i zapewne słusznie, że mu życia nie starczy, więc czyni wypady i jednym rzutem poetyckich skrzydeł ciska się w czasy najodleglejsze i zgrabnie je łączy. Niedawno przyniósł mi ustęp, wzruszający do łez, a to ze względu na rok Sobieskiego. Oto Abel powiada Kainowi wprost do oczu, że jest tchórzliwym Turkiem, lecz się zjawi król–bohater, co jego śmierć pomści. I umiera z okrzykiem na cześć króla Jana. Bardzo mnie ujął ten poeta.
   Wspomniawszy tych dobrych ludzi, zamierzam odsłonić machinacje ponurego rodzaju grafomanów, mrukliwych, złych, zapalczywych, kłótliwych i podstępnych, którzy są zakała całego rodzaju i krzywdzą grafomanów łagodnych, ściągając niechęć na całe towarzystwo. Nikt by nie uwierzył, ile piekielnego sprytu mieszka w grafomanie jadowitym. Ofiarami ich są przede wszystkim literaccy referenci wielkich pism. Jeśli spotkasz człowieka z dzikim wzrokiem, co idąc ulicą, sam do siebie gada, co jeśli się uśmiecha, to przez łzy, jeśli śpi, to się nagle z krzykiem zrywa, jeśli zobaczy zapisaną drobnym pismem kartkę papieru, dostaje drgawek — możesz powiedzieć nieomylnie, że to literacki redaktor gazety. To jest ten, który czyta z obowiązku setki i tysiące rękopisów, a następnie musi tłumaczyć ich autorom, dlaczego ich nie można wydrukować. I jest gotów na śmierć. Biedny ten człowiek ma wspaniałą wprawę i po odczytaniu jednej strony powieści wie, co wie. Nie potrzeba badać pacjenta przez dwa tygodnie, aby zadecydować, że pacjent jest garbaty albo ma piegi i jest zezowaty. Mało jest obawy, że taki twórca, co jest zwyczajnym matołem na pierwszych stronicach, na dalszych będzie geniuszem. Taki jednak będzie cię badał podstępnie, czy przeczytałeś wszystko od deski narodzin do grobowej deski.
   Kiedy byłem takim nieszczęśliwym człowiekiem w jednej wielkiej redakcji, przychodzi raz dama. Widzę, że gębę ma na zawiasach wybornie naoliwioną. Twarz się jej nie zamyka przez godzinę, wreszcie wśród podrygów i takich uśmiechów, jakie ma na uściech koń, kiedy ziewa, wręcza mi powiastkę pod tytułem: Królewicz Pióro. Czytaj, bracie, o tym, co zdziałał Królewicz Pióro! Przeglądam to i wyławiam załzawionym okiem takie imiona, jak: królowa Marzenie, dama dworu Bibuła, kanclerz Pieczątka, paź Leniuszek, kat Czerwony Lak. Cały sklep z przyborami do pisania. Nie było tylko pazia Sznureczka, bo byłbym się powiesił. Po tygodniu przychodzi dama. Jest rozkoszna i ma uśmiech taki, jak ludożerca, kiedy odgryza nogę białego geografa. Powiadam jej ze słodyczą w głosie, że utwór jest nadobny, że jest śliczny, ale nie dla naszej gazety.
   — A czy pan dokładnie przeczytał? — pyta ciotka Astarota.
   — Oczywiście. I z obowiązku, i z przyjemności.
   Dama mruży filuternie lewe oko, przez co prawe staje się ogromne, straszne, zabójczo przenikliwe. To oko widzi moje serce zawstydzone łgarstwem.
   — Jeżeli pan czytał, w takim razie niech mi pan powie, z kim się żeni królewicz Pióro? — zatrąbiła dama srebrnym, triumfalnym głosem.
   — Jak to z kim? Z królewna Marzenie… — powiadam niepewnie.
   Nogi ugięły się pode mną. To nie dama, to prokurator obleczony w damskie kiecki.
   — A, nieprawda! — krzyczy dama i otwiera oko lewe, w którym chowała piorun. — Królewicz Pióro żeni się z królewną Kałamarzyk.
   Habet! Zginąłem. Nie zauważyłem tej poczwary, królewny Kałamarzyk. A dama pastwi się nad moim trupem.
   — To to tak? Ja prenumeruję pańskie piśmidło — i czytam je, choć mnie mdli, a pan nie wie, z kim się żeni królewicz Pióro?… Panie taki i owaki!…
   (Słów tych nie pamiętam, bo byłem nieprzytomny, ale musiały być ciężkie).
   W człowieku siedzi jednakże zbrodniarz. Kiedy dama chciała trzasnąć drzwiami, ocknąłem się i powiadam:
   — Ja wiedziałem, że to idzie o Kałamarzyk, ale nie chciałem pani ośmieszać.
   — Pan jeszcze śmie…
   — Wstyd i hańba! — wrzasnąłem. — Czy Kałamarzyk, który jest rodzaju męskiego, może wyjść za królewicza Pióro? Czy pani kpi sobie z literatury? Czy pani chce kpić z naszej gazety?
   Dałem jej łupnia. Schowała pod siebie ogon sukni (to dawne czasy!) i odeszła we wstydzie i pohańbieniu. Obejrzała się jednak raz jeszcze, aby mnie zapamiętać. W pokoju pozostał zapach siarki.
   Od tego czasu czytałem pilnie wszystkie rękopisy i stąd może pochodzą nieznaczne braki w moim, wspaniałym kiedyś, owłosieniu. Taka dama jest jednak zawsze damą, ale zdarza się także geniusz awanturnik. Przychodzi kościsty dżentelmen; zdawało się, że zaraz zacznie padać deszcz, takie ma w oczach chmury. Wita się z niejakim przymusem, bo trudno jest pochylić się postaci ze spiżu. Oświadcza, że jest poetą satyrykiem i rozprawia się z głośnymi wrogami narodu polskiego. Nasza dyplomacja jest zbyt miękka, urzęduje w rękawiczkach i za bardzo się liczy z nadętymi figurami, on jednak ma tego dość i urządzi im ryczałtem kęsim. W tym celu napisał trzydzieści krwawych satyr i „żąda”, abym je przeczytał natychmiast, a wydrukował jutro. Tłumaczę poecie, że od razu czytać nie mogę, że to i owo, poeta uśmiecha się jednak litościwie, a ja czytam z uśmiechu, że jeżeli tego nie uczynię, redakcyjny woźny wyniesie za chwilę mojego trupa. Biorę więc z drżeniem pierwszą „satyrę”.
   — To na Lloyda George’a! — powiada on mniej słowami, więcej zgrzytaniem zębów.
   — Należy mu się! — powiadam ja, aby go udobruchać. Pierwszy wiersz zawył przeraźliwie i autentycznie:
   
   O, przeniewierczy synu Albiona!
   
   Świat zakręcił się ze mną i synem „Albiona”. Satyra na Wilhelma natrząsała się piekielnie:
   
   Cóż, panie Kaiser, holenderski śledziu?
   
   — Panie! — rzeknę mu miękko. — To za ostre! My tego nie możemy drukować… Bardzo pana przepraszam…
   A on w ryk.
   — Znam was, łotry. Za ostre? Ha! Ha! Nie za ostre, tylko za świetne! Strach pana obleciał, że moje wiersze są lepsze od waszych, podła bando! Cała wasza mafia nie dopuści nikogo, co ma talent. Zaprzedaliście się Żydom, a kto wie, czyś pan też nie Żyd! Ale ja się z panem rozprawię, pismaku!
   Wywrócił jedynie królewnę Kałamarzyk i tak trzasnął drzwiami, że szyba wyleciała. Tego samego dnia urządził podobną awanturę w innej redakcji, ale tam mój kolega był sprytniejszy i zaledwie usłyszawszy piekielne: „Ha! Ha!” — sam zwiał, a na mazowieckiego lirnika nasłał referentkę działu Salon i moda. Ta wykończyła go tak, że żal było patrzeć na biednego człowieka.
   Pomścił go w innym czasie i na innym miejscu „epik” od stu choler i tysiąca dyzenteryj. Ten opiewał wzniosłymi słowami każde wydarzenie swego bujnego żywota, wszystkie śluby i chrzciny, imieniny i proszone obiady. Tak to opisywał dokładnie i ściśle, że chociaż tam nie byłeś, to jakbyś na to patrzył. Była opisana i kucharka, i cielęcina, i wszyscy goście. Homer zakryłby ręką twarz. Ten trzynastozgłoskowiec nachodził każdej soboty redaktora, znakomitego krytyka. Redaktor przeczytał opis imienin, przeczytał opis ślubu i więcej już nie mógł. Zaczął być nerwowy i na widok epika drżał, poeta jednak był tak podstępnie uroczy, że go od razu nie zakatrupił, tylko kręcił, jak mógł. Nie czytając, oddawał mu rękopis i powiadał:
   — To już lepsze, proszę pana. Tylko trzeba wygładzić! Tu dodać, tam ująć i cokolwiek pogłębić, gdyż temat ujęty jest zbyt powierzchownie.
   — Rozumiem — mówi pegazi ogon.
   Przysyłał rękopis po dwu dniach i wracał za tydzień. Trwało to dość długo, a jednej soboty mówi redaktor:
   — Wszystko dobrze, panie, ale forma, forma! Trzeba oszlifować słowo, trzeba mu nadać blask.
   — Rozumiem — odpowiada ten kulawy rym. — Czy mógłby mi pan wskazać na przykładzie, jakie w moim poemacie są formalne błędy?
   Oczywiście, nic łatwiejszego. Pierwszy już wiersz zatacza się zapewne, jak pijany, a drugi nie może go schwytać. Zirytowany redaktor odwiązuje stryczek, którym rękopis był zabezpieczony, i czyta:
   
   W szwajcarskim kraju jest jedna kaskada.
   Gdzie Aar wody błękitnymi spada…

   
   Całe W Szwajcarii kaligraficznie przepisane. Redaktor łypie oczami, a ten szatan powiada:
   — Ja, panie, jestem stary wróbel! Wiedziałem, że pan nie czytał moich poematów. Teraz już pan będzie czytał!
   Dowcipny, szelma!
   Należy uprzedzić młodych redaktorów literackich, że takie podstępne szatany mają zwyczaj zlepiania kartek rękopisu i baczą potem pilnie, czy są one rozerwane. Trzeba je przede wszystkim przeciąć, tak jak kartki książki, którą się z dedykacja dostaje od autora, chociaż się książki nie czyta. Na wszelki wypadek, bo autor może przyjść bez zapowiedzi.
   Wielu takich apollinowych synów nastawało na moje życie, do wszystkiego jednak można przywyknąć. Znalazł się jednak jeden taki, który sprawił, że osłabłem i musiano lać na mnie wodę. To jest najprawdziwsza historia. Przyszedł do mnie taki jegomość, na którego widok meble dostają nagłego szaleństwa; najbardziej kulawe krzesło zrywa się do ucieczki, a stół usiłuje przejść w panice przez drzwi. Słowem — komornik. Bardzo nade mną płakał, krokodyl jeden, bardzo się żalił i wreszcie napisał cyrograf, że zajmuje „biurko pod machoń”. Ładny mahoń, co jest „pod” mahoń i to przez „ch”! Jechał go mahoniowy sęk! Przyszedł i poszedł. Nieszczęście przychodzi i odchodzi. Ale on powrócił nazajutrz, uśmiechnięty i jakby zawstydzony.
   — Sumienie go ruszyło! — myślę sobie.
   A ten gada:
   — Ja dzisiaj prywatnie, drogi mistrzu. Wczoraj, to co innego, ale dzisiaj w osobistej sprawie. Muszę się panu przyznać, że ja pisuję wesołe wierszyki i mam ich już siedem zeszytów. Niech pan to przeczyta i powie, czy ja mam talent…
   Stała się wtedy jakaś straszna rzecz. Zdaje się, że dzwonili po pogotowie, ale dla poety, ja bowiem „pozostałem w domowym leczeniu”.
   Tacy to są straszni ludzie! Nieraz przychodzi dżentelmen i zaklina cię, abyś mu dał świadectwo, że on posiada niebywałe poetyckie zdolności, bo chce się żenić z taką panną, co oświadczyła, że wyjdzie tylko za literata. Jeden wielki pisarz w chwili wybornego humoru napisał raz podobnemu łapserdakowi takie świadectwo:
   
   Na prośbę pana Ciaputkiewicza zaświadczam, że jest to człowiek genialny.
   
   Ciaputkiewicz był szczęśliwy i będzie to pokazywał dzieciom zrodzonym z Ciaputkiewiczowej, co miała wysokie aspiracje.
   Taki, co prosi tylko o świadectwo i nie przynosi rękopisów, należy do miłych wyjątków, jak twórcy łagodni, co się nie obrażają i czekają cierpliwie. Należy się wystrzegać tylko tych jadowitych awanturników. W naszych czasach trzeba ostrożność podwoić, gdyż grafomani porobili się zawodowo sprytni. Taki nie idzie teraz „na ślepo”, z byle bazgrotą, lecz przygotowuje się długo i pilnie. Umie tak podrobić dobry towar jak ów odessyta, co podrobił tiarę Saitafernesa, wypoleruje, wygładzi i czasem zdoła omamić. Ale stary redaktor przeczyta z zachwytem mały wierszyk koślawo napisany i poprawiwszy zbyt garbate słowo „wielbłąt” na właściwego „wielbłąda” — wydrukuje. Natomiast patrzy od razu podejrzliwie na słowa tak wypolerowane, jak wypolerowane rondle, albo na cały ogród słów, w którym ukrywa się chytry szatan, ich autor, który nigdy nie spoczywa. I pisze, i pisze, i pisze… I tak będzie pisał do skończenia świata, który też opisze i przyniesie do redakcji, aby mu to wydrukować w rubryce: Z ostatniej chwili.

poprzedni Spis rozdziałów następny