Kornel Makuszyński


Kartki z kalendarza

  

VI
WYWIADY


   Jedną ze słabostek ludzkich jest zawsze chęć dowiedzenia się, co się dzieje w cudzej kuchni, w teatrze za kulisami i u diabła za piecem. Niezmożona ta ciekawość stworzyła formę, zwaną wywiadem, czyli interwiewem. Uprawiają ją wielcy reporterzy polityczni, a każdy taki wywiad tym się odznacza, że zaraz po nim następuje dementi, czyli odwracanie kota ogonem. O takich wywiadach można rzec słowami znakomitego Anglika: „Wyborna jest to historia, ma tylko tę wadę, że jest zełgana”. Wielcy reporterzy czynią te wywiady rzadko, bo nie zawsze jest się w stanie dostać się do męża stanu. To nas zresztą nie obchodzi. Pomówmy o wywiadach, czynionych na sposób amerykański, które zostały wprowadzone na lechickiej ziemicy.
   Amerykański reporter jest to trąba, która powtarza umyślnie najniemożliwsze bzdurstwa. Kiedy „słodka” Mary Pickford wróciła z podróży po Rosji, opowiadał w wywiadzie, że nocowała w Warszawie na Zamku Królewskim, a przed jej sypialnią stał przez całą noc na straży syn prezydenta z dobytą szablą. A to było jeszcze bardzo skromnie, bo mogła powiedzieć, że ją chcieli zrobić królową albo że Polacy jedzą robaki w kwaśnym sosie, albo że mają jedno oko w środku czoła.
   Amerykańskie kwakry wszystkiemu widać wierzą, nawet w to, że im Europa zapłaci długi. Tam pytają wszystkich o wszystko, a wszyscy łżą o wszystkim i jest zabawa. Filmowe gwiazdy bredzą najpotężniej, a im która robi się bardziej łykowata, tym większej dostaje maligny. Reporterzy wymyślają najdziksze pytania, a rozmaite głuptaki odpowiadają na nie z namaszczeniem. Raz się jeden porządny człowiek wreszcie zgniewał, kiedy mu zadano pytanie:
   — Co by pan zrobił w czasie wielkiego pożaru? Czy ratowałby pan Monę Lizę Leonarda da Vinci, czy rodzone dziecko?
   Rozmaite drapacze chmur i swędzące głowy odpowiadały smętnie, że jednak arcydzieło Leonarda, bo o dziecko łatwiej itd. A ten uczciwy człowiek odpisał:
   — Ratowałbym obraz, aby rozbić nim głowę idioty, co zadaje takie pytania!
   Musiał to być imigrant ze Starej Ziemi. Babitt byłby ratował Monę Lizę.
   Na naszej półkuli dotychczas takich pytań nie zadawano; ankiety były roztropne, a wywiady niewinne, tak że można je było czytać bez doraźnej szkody dla zdrowia. Przeważna część polskich wywiadów opierała się i dotąd opiera się, jak na filarze, na pytaniu, które się niezmiennie zadaje każdemu cudzoziemcowi:
   — Jakże się panu podoba nasza Polska? Cudzoziemiec wznosi oczy ku niebu, kładzie rękę na sercu, a czasem cmoka zwyczajem ludów wschodnich i powiada, jakby czytał inny wywiad, że się nigdy czegoś podobnego nie spodziewał, że go przyjęto jak rodzonego brata i że wszystko uczyni, aby powrócić jak najprędzej. Czasem gość buja, a czasem nie. A my jesteśmy zachwyceni. I znowu pytamy innego gościa: „Jakże się panu” itd. — a gość: „Jestem oszołomiony, zachwycony” itd.
   Gość jest grzeczny, nie tak, jak ów literat, którego pyta jedna mama, pokazując mu swego synka:
   — Do kogo jest moje dzidzi podobne, do mnie czy do ojca?
   A ta foka odpowiada:
   — Czy ja wiem, proszę pani? Ja tak mało ludzi znam w Warszawie.
   Od niejakiego czasu jednakże wywiady nasze stały się niepokojące: jeszcze rok, jeszcze dwa, a nasza gwiazda filmowa powie, że kiedy była w Biaritz, książę Walii w szkockiej spódnicy grał przed jej sypialnią przez całą noc na kobzie, a kiedy się zmęczył, to wzdychał. Polskie wywiady odbywają się najczęściej z aktorkami, z gwiazdami teatrzyków i z gwiazdorami (samiec gwiazdy zowie się gwiazdor). Nie ma większej hecy na świecie, jak odczytywanie odpowiedzi ślicznych naszych rajskich ptaków ze sceny. Przed kilku laty np. niezmiernie interesowało „wywiadowcę” jednego pisma zagadnienie: „Jakie książki czyta pani najchętniej?”
   Odpowiedziało osiem cudownych kobieciątek, tęczowych kolibrów, różanopalcych jutrzenek, dziubasków naszych najmilszych. I patrzcie, jak to pozory mylą! Myślą! bałwan jeden z drugim, że taka urodzona z tęczy i z morskiej piany aktoreczka czytuje figlarne romanse albo rozmaite koszałki–opałki, poezyjki i inne takie delikatesy. Akuratnie! Pierwsza wyznała, że każdą wolną chwilę poświęca Biblii i listom św. Augustyna, druga przepada za Kartezjustfem, trzecia nie zaśnie, jeżeli nie odczyta choćby jednego rozdziału Prolegomenów do nauki o państwie, czwarta szaleje z rozkoszy, odczytując może już po raz setny Polityków i moralistów Fagueta. Reszta czytuje tylko potężne, ośmiotomowe dzieła, a jedna z nich wykrzyka:
   — Ach, Proust! Zagłębiam się w nim, jak w orzeźwiającej kąpieli. Moje uwagi na marginesach złożyłyby się na drugą taką książkę!
   To rozumiem! To jest lektura! Ten śmieszny Chesterton wymyślił takiego wielkiego uczonego, który z pasją czytał kryminalne romanse, bo jeszcze wtedy nie był w Warszawie i nie pogadał o prawdziwej, wspaniałej lekturze z warszawską aktorką.
   Dreszcz przebiega człowieka, kiedy myśli, że to uśmiechnięte stworzenie, z usteczkami zrobionymi na karminowe serce, zszedłszy ze sceny, gdzie igrało pustym słowem miłości i mówiło wiersze, zasiada potem nad Krytyką czystego rozumu i rozprawia długo w noc z filozofem. Tak. tak… Hołota myśli, Że ona śpi, a ona zmaga się z myślą krwawą jak damskie paznokcie, w jej główce huczy burza i czasem w niej rozdzierające migają błyskawice. Od czasu tych słynnych wywiadów zacząłem patrzeć na aktorki z pełnym trwogi uwielbieniem. I kiedy klejnot sceny śmiał się figlarnie i srebrzyście, słuchając głupkowatej anegdotki, jam myślał:
   — Ty śmiejesz się! Ale mnie nie zwiedziesz… Na twoim czole jest chmura. Ty, cudny kwiecie, czytasz nocami Kanta! Oto jest wielki pożytek z wywiadów; bez nich nie dowiedzielibyśmy się nigdy o tym, co tkwi na samym dnie duszy ludzkiej. Wybierają np. miss Polonię, więc dziewoję wśród pięknych najpiękniejszą, wśród uroczych najbardziej uroczą, albo miss Zakopane, albo miss Radom, albo — bo i to się zdarzyło — miss Jaszczurówkę. Myślisz sobie, Że to bardzo jest wszystko śmieszne, ale że dziewczyna ma z tego trochę radości, więc niech jej będzie miss, bo prędzej wyjdzie za mąż. Jeśli tak pomyślałeś, pomyślałeś głupio. Oto przychodzi „wywiadowca” i sprytnie wyciąga ze szlachetnej miss jej treść najgłębszą, dotąd ukrywaną w przepaściach ducha, złote ziarno, w skrzyneczce serca zamknione na siedem pieczęci.
   — Czy pani ta wielka godność sprawiła radość? — pyta stary wyjadacz, łowca dusz.
   — Nigdy nie marzyłam o tym — odpowiada cud piękności — ale cieszę się, że mi ją dano, gdyż wszystko uczynię, aby się przysłużyć mojej ukochanej Ojczyźnie.
   Każda miss oddaje się przede wszystkim na usługi „ukochanej Ojczyzny”. Polska ziemia kwitnie wtedy z radości. Już będzie bogata i już będzie szczęśliwa. Wreszcie się nią ktoś zajmie, wreszcie ktoś o niej pomyśli. I nie tylko miss Zakopane! Gwiazdeczki na obczyźnie oświadczają niezmiennie, że cokolwiek czynią, czynią z myślą o „ukochanym kraju”. I dodają:
   — Niech pan pozdrowi moich ukochanych rodaków.
   A rodacy w płacz! Więc jednak o nich pamięta, jednak o nich myśli, o sierotach nieszczęsnych. Gra w filmie, cztery razy wyszła za mąż, pięć razy się rozwiodła, serce ma popękane jak lód na wiosnę, ale o rodakach mówi ze łzą glicerynową w oku.
   Wzruszające to są rzeczy! Bynajmniej się z nich nie natrząsam, bo to ładnie, że tak o nas myślą na dalekich krańcach świata, ale może lepiej by było, aby nie łamać rzewnymi wywiadami tych serc zbolałych i gorących. Ha! To boli…
   Wywiad jest udręką i męczeństwem dla dusz w sobie zamkniętych. Aktorka, jak wiadomo, nigdy się nie starzeje, tylko czasem przez roztargnienie umiera. Tak samo nigdy nie stara się o wywiad ze sobą, tylko czasem zostawia otwarte drzwi do garderoby przez nieuwagę, a dziennikarz zawsze wlezie. Wtedy ona wzdycha:
   — Ach, wywiad? Pan wie, jak ja tego nie lubię… Trudno! Proszę niech pan pyta… Tak, gram te głupstwa, śpiewam i tańczę, ale moim marzeniem jest wielka sztuka… Dramat i tragedia… Chciałabym zagrać Hamleta! Czuję go, mam go w duszy, marzę o nim od dzieciństwa.
   „… Dzwonek niecierpliwie wywołał ją na scenę… Zdołała jeszcze dodać: Niech pan pozdrowi moją ukochaną publiczność…” — kończy wywiadowca.
   Publiczność, jak i rodak, jest zawsze „ukochana”.
   Kilku miłych aktorów i aktorek robi zwykle doskonałe kawały w takich wywiadach i nie chce grać Hamleta. Ale są to wyborne okazy arcyśmiesznych ludzi, którzy umieją ze wszystkiego zrobić dowcip i z siebie też. Tych należy uściskać za wyraźne kpiny z wywiadów, bo kochają swoją piosenkę, winegretowatą filozofię i parodie kabotyństwa. Ośmieszając innych, nie dadzą ośmieszyć się sami, dlatego wywiad, podejrzliwie spoglądając w ich stronę, zajął się energicznie wybornym terenem, bo filmem.
   O życiu największych ludzi na świecie nie wie się w jednej milionowej części tego, co się wie o ludziach kinematografu. Nie wiem, czy Amerykance dlatego zbzikowały na ten temat, że przez całe życie chodzą głową na dół, czy też naprawdę zajmuje ich to, czy gwiazdę zabolało gwiaździste brzucho albo czy gwiazdor ma odciski. Specjalna prasa rozmyśla nad tym we dnie i w nocy i już nie ma innych gwiazd, tylko te filmowe demony, nie ma innych zmartwień na świecie, tylko tajemnica „sfinksa bez zagadki”, co wdział spodnie „boskiej” Marleny.
   Ach, ach, to straszne!… Greta Garbo wpadła w melancholię. Nosi czarną woalkę i unika ludzi. A Ramon Krótkonogi rozdziera serce i głos w operze. Na śniadanie zjadł tylko jedno jajko. Potem się dziwią, że ów Ramon zażądał od warszawskiego teatru przeszło sto tysięcy złotych za dwa tygodnie występów i coś dwie piosenki. Gdyby mu dali albo gdyby mu pozwolili przyjechać, powinno się podpalić teatr. A ten nieporównany Maurice… Też ananas! Coś dwa czy trzy tysiące dolarów (jeszcze wtedy dobrych) za wieczór! Solskiemu można dać sto złotych, ale Moryś chce kilku tysięcy i zapewne zdumiony był, że mu nie dali. Bo i jakże? Wmówili w niego i w innych, że życie bez nich byłoby diabła warte, a taki słomiany kapelusz Morysia i spodnie Marleny uwierzyły w to, że Szekspir jest wobec nich niepotrzebnym nikomu pismakiem.
   Oczywiście, wszystko to zrobione jest dla reklamy. Dla reklamy każdą śpiewaczkę operową choć raz jeden w życiu usiłowano otruć w garderobie i w wywiadzie, raz jeden porywają ją w błękitnym aucie, a raz jeden kradną jej bezcenne perły, które należały do Lukrecji Borgii, wielkie jak gołębie jaja i jej łzy w wywiadzie. Dla reklamy ogłaszano w Ameryce, że wielki europejski tenor nagle zwariował i oświadczył — też w wywiadzie — że uparł się i wyjdzie na scenę, wiodąc za sobą kozę na sznurku. Każdego słynnego basa napadają zawsze przed występem bandyci i każą mu podpisać czek na sto tysięcy dolarów, ujrzawszy zaś podpis, drapią się niedowierzająco w bandyckie głowy i aby stwierdzić basową tożsamość, każą mu śpiewać. On grzmi potężnie serenadę z Fausta, a bandyci, oczarowani, oddają mu cześć i czek. Potem robi się z nim wywiad, w którym on wysławia muzykalność bandytów. Cała familia może się uśmiać. Teraz jednak cała familia wydziera sobie włosy z głowy, czytając wywiady z filmowymi bóstwami. Tego już zdrowy człowiek nie zdzierży. Koza na sznurku w Lohengrinie to była igraszka.
   Niedawno zrobiono u nas wywiad z Apollinem filmowym, polskim Yalentinem, i zadano bardzo poza tym miłemu i dobremu chłopcu takie autentyczne pytanie:
   — Czy pan wierzy w życie pozagrobowe, a jeśli tak, jak pan je sobie wyobraża?
   Widać, pensjonarki, które piszą w pamiętnikach: „Widziałam go wczoraj, a on na mnie nawet nie spojrzał… Pragnę umrzeć… umrzeć…” — chcą wiedzieć na wszelki wypadek, co je czeka po zgonie. Czy „tam” jest kino i czy tam będzie „On”? Zupełnie, jak w Wagnerze: „Czy tam, w Walhalli, znajdą mą Zyglindę?”
   Kto jak kto, ale gwiazdor powinien wiedzieć, co się dzieje na gwiazdach. Wszystko jedno, co miły młodzian odpowiedział na to pytanie. Powinien był odpowiedzieć, że oczywiście, wierzy w życie pozagrobowe, czasem bowiem nachodzą go takie chwile mistyczne, kiedy je wyraźnie widzi oczami ducha. „Piekło wiem gorsze niż Dante!” — Na piekielnej bramie widnieje neonowy transparent z napisem: „Szkoda pieniędzy, o wy, co wchodzicie”. W jednym kręgu polatuje smętny cień bladej, trędowatej dziewicy i byczego amanta. Szept wiatru powtarza ich słowa: „Nic więcej nie boli, jak ciągle płakać w rosyjskiej niewoli”. Na samym dnie dziewiątego kręgu jęczy kilku z naszych reżyserów. Diabli, przebrani za kozaków, oblewają ich gorącym dziegciem, a potem ich pędzą nahajami z wężów do piekielnego kina, na oglądanie ich własnych obrazów. Nieszczęśni potępieńcy skazani na męczarnie aż tak przeraźliwe błagają o zmiłowanie, ale najstarszy czort w generalskim mundurze, straszliwiec z twarzą Samborskiego, naśmiewa się:
   — Cha! cha! cha!
   Takie oto widzenia każą miewać w wywiadach naszym Narcyzom. Nie jest to tylko wesołe, jak się na pozór wydaje. W ten sposób, sprytnie postępując, można by wydobyć z tych głębokich duchów wszystkie tajemnice, bo widać, że oni je znają, tylko nie chcą gadać. Gdyby tak jednak przycisnąć do muru Irę Zmorę albo Teę Bellę i zadać im znienacka pytanie: „Co pani myśli o refrakcji promieni kosmicznych, a jeżeli pani myśli, to dlaczego nie chce pani tego wyjawić?” — pięknych dowiedzielibyśmy się rzeczy! Matematycy szukają na próżno dowodu na twierdzenie Fermaty. Ej, coś mi się zdaje, że Blada Mara coś o tym wie… To sprytne dziewczę i ma żydowską głowę do rachunków.
   Ponieważ jednak są to sprawy przeraźliwe i od których umysł ludzki się miesza, zagłębiając się w tajemnice pozagrobowe, nie należy zadawać pytań takich dantejskich. Może lepiej by było zrobić kilka wywiadów z niektórymi reżyserami na tematy żywe i mniej skomplikowane i zadawać pytania:
   — Jakie pan ukończył akademie i jakie na świecie odbył pan studia?
   — Dlaczego używa pan z taką lubością wyrażeń „li tylko” i co drugie zdanie zaczyna pan od słówka „aczkolwiek”?
   — Dlaczego pan nosi wdzięczne imię Bożydar albo Zbyszek, pytam się ja pana?
   — Dlaczego pan wciąż filmuje łabędzia w Łazienkach, któremu się to już znudziło?
   — Ej, ty na szybkim koniu, gdzie pędzisz, kozacze, z Dziewczepolskim?
   Tak figlarne trzeba zadawać pytania. Ślicznym aktoreczkom też nie należy kręcić w głowie i zmuszać potężne umysły do wysiłku. Znacznie więcej wdzięku miałaby rozmowa igrająca pytaniem i odpowiedzią jak piłką w tenisie, skrząca się dowcipem i finezją.
   Na przykład:
   — Czy pani lubi raki? — zapytaliśmy naszą uroczą naiwną.
   — Ach! nie! — zawołała z grymasem.
   — A brat pani, czy lubi raki?
   — Nie mam brata… — odrzekła powstrzymując brylantową łezkę żalu.
   — A gdyby pani miała brata, czy lubiłby raki?
   — Ach, z pewnością! — zawołała znakomita odtwórczyni roli księżny w znakomitej sztuce naszego znakomitego autora.
   I dodała cichutko:
   — Niech pan powie mojej ukochanej publiczności, że żyć bez niej nie mogę!
   To piękne ostatnie zdanie może wystarczyć za cały wywiad z dyrektorem teatru. Żeby przez dwa lata rozmyślał, ten więcej nie powie.

poprzedni Spis rozdziałów następny